Część I

Rozdział 1 - OSADA

    aleko na północy, tam, gdzie wieczny Lód zlewał się w jedno z błękitem nieba, u podnóża gór, których od tysiącleci nie widziało ludzkie oko nagle, tak z cicha pęk, a może nawet ni stąd ni zowąd, pojawiła się oaza życia. Czy stało się to nagle, czy postępowało powoli, tego nie wiedział nikt, może z wyjątkiem jej twórców, ale to wcale nie jest istotne, najważniejsze było tylko jedno - nie miało to nic wspólnego z Naturą!

     Nie wiadomo, czy już od samego początku zamieszkiwali ją jacyś ludzie, czy może dopiero założyli ją łowcy tropiący zwierzynę? Może, posuwając się z cieplejszego południa na północny zachód, przez step smagany lodowym wichrem, przez tundrę, puszczę i mokradła ominęli skute lodem góry i u ich północnych zboczy napotkali niewielką osadę, w samym centrum zielonego, kwitnącego klina życia. Może już wtedy zamieszkiwali ją ludzie i może oni również byli łowcami. Możliwe też, że... było całkiem odwrotnie. Albo jeszcze inaczej... A nawet jeśli było inaczej...

     Nawet jeśli osada istniała już wcześniej i tak zaistniała dopiero w chwili, w której została odkryta. Dopiero wtedy tak naprawdę zaczęła istnieć dla świata, tamte lata się nie liczą, liczy się dopiero ta chwila, obojętnie jak długo by trwała, kilka, czy może kilkanaście pokoleń.

     Najpierw do osady przybywali sami mężczyźni, ze swoimi demonami i łowiecki-mi bożkami. Za nimi, dopiero po jakimś czasie, przyszły kobiety, które, jak to kobiety, wierzyły w coś całkiem innego, no a poza tym, jak to kobiety, zupełnie inaczej patrzyły na świat. I to właśnie one w końcu zaprowadziły tam jaki taki ład, oswajając wszystko po kolei, choć oczywiście nie do końca, a tylko na swój babski sposób. Z samymi mężczyznami oczywiście było łatwiej, trudniej z tym, co narobili.

     Ziemia przecież, nie tak dawno jeszcze skryta pod lodem, wciąż była młoda, wciąż potrafiła rodzić, powoływać do życia istoty, których sens istnienia nawet dzisiaj nie jest całkiem jasny, a którego może i ona sama nie znała. Ilość bóstw, demonów, bożków, duchów i duszków mogła budzić zdumienie. Co tam mogła! Budziła! Tak, zdumienie, bo o sens nikt, nawet najznamienitsi magowie, nie odważył się pytać i to wtedy, gdy Lodu jeszcze tam nie było. A przecież ci właśnie magowie już wtedy znali więcej odpowiedzi na pytania, niż całej ludzkości przez następne tysiąclecia udało się zadać. One tam po prostu były, może nawet od zawsze, tak jak On i może na zawsze będą, a przynajmniej tak długo, jak długo ktoś będzie w ich istnienie wierzył.

     Początkowo osada składała się tylko z kilku ziemianek, w których mieszkali sami mężczyźni, ale wtedy jeszcze osadą nie można jej było nazwać. Użycie słowa mieszkać pewnie również nie jest najszczęśliwszym sformułowaniem, ale mężczyznom i tak było wszystko jedno. Nigdy wiele do szczęścia nie było im potrzeba, nie licząc spokoju w ilościach wyrażanych cyframi z nieskończoną ilością zer, oczywiście poprzedzanymi znakiem nieskończoności (plus minus nieskończoności).

     W czasach, o których mowa, kobiety zrobiły już porządek, również z mężczyznami, a oni sami w końcu rzeczywiście zaczęli mieszkać, opuszczając przytulne (i wilgotne) ziemianki. Po jakimś czasie, szczelnie wypełnionym babskim gderaniem, liche pałatki zastąpiono solidnymi drewnianymi chatami, które pokryto niemal tak samo solidnym, trzcinowym dachem. Pod dachem zawieszono (kobieca przezorność), jako dodatkowe zabezpieczenie przed deszczami, w specjalny sposób wyprawione i natłuszczone, skóry upolowanych zwierząt.

     Choć klimat był wyjątkowo sprzyjający (jak na to, co było widać w oddali), noce wciąż były chłodne, w każdej z chat zatem postawiono gliniane palenisko. By dym nie zbierał się u powały w dachu zrobiono (oczywiście wiadomo, kto to zrobił) otwory wentylacyjne. W pobliżu każdego paleniska umiejscowiono barłóg, na którym spali wszyscy pospołu. I nie tylko spali. Barłóg, jaki by nie był, to przecież rzecz święta. Na nim spłodzono większość dzieci zamieszkujących osadę. Większość, co nie znaczy wszystkie, bo miejsc i okazji po temu było przecież wiele więcej. Prawdę powiedziawszy, to już w tamtych odległych czasach każde miejsce do tego było dobre, a łowcy, no cóż, nie mieli zwyczaju marnować okazji. Dzięki ich staraniom osada rozrastała się z każdym dniem, a patrząc na liczbę żyjących w niej dzieci, które z zapamiętaniem bawiły się i to nie tylko w myśliwych, można było oczekiwać, że rozrastać się będzie nadal. I to było najważniejsze. Prawo natury, nad którym nikt specjalnie się nie zastanawiał i to wcale nie dlatego, że ponad słowa bardziej ceniono czyny.

     Poza „tym” liczyło się jeszcze tylko jedzenie i picie (picie przede wszystkim, choć napój, który pili łowcy był najgorszą berbeluchą, jaką znał świat, zaś ból głowy, z którym budzono się nazajutrz można było uśmierzyć tylko kolejnym piciem, lub wprawnym ciosem kamiennego młota), dlatego każda chata miała własną spiżarnię, dobrze zaopatrzoną tak w jedno, jak i drugie. Oczywiście mężczyźni woleli to drugie. Picie wszak skutecznie zagłuszało utyskiwania bab i to lepiej niż kamienny młot. Innym wyjściem, nieraz rzeczywiście ostatecznym, były wyprawy łowieckie. Niekiedy bardzo długie. Cenne chwile spokoju.

     Od czasu, gdy świat dowiedział się o łowcach, coraz częściej do osady przybywał ktoś nowy. Coraz częściej, choć prawdę powiedziawszy niezbyt często, bo przecież wcale nie było łatwo do osady trafić, pomijając fakt, że tylko niewielu ludzi o niej wiedziało i kolejny, kto wie, czy nie najistotniejszy, że osada wcale nie była wymarzonym miejscem na ziemi. Rajem też nie była.

     Naturalnie sama osada z tych faktów nic sobie nie robiła. Żyła własnym życiem. Miała już nawet swoją starszyznę i naczelnika, a nawet szamana. Miała też normalnych obywateli.

     Wszyscy pospołu oddawali cześć Matce Ziemi (jak zresztą wszędzie na świecie), ale poza tym (inaczej niż reszta świata) każda chata miała swego własnego opiekuna, zwanego przez łowców Domowym, któremu oddawano cześć i to kto wie, czy nawet nie większą? Matce Ziemi tylko dziękowano, a Domowemu wystawiano wieczorami przed chatę, na próg, pożywienie i picie. Co gorliwsi resztki strawy wpychali nawet pod powałę i podłogę, czy do komory zwierząt, jeśli oczywiście chata ją miała, albowiem początkowo zwierzęta wespół z ludźmi zamieszkiwały jedyne pomieszczenie, a o podłodze nawet jeszcze nie słyszano.

     Przybysze często naśmiewali się z wierzeń tubylców:

     - Ten wasz Domowy, jeśli rzeczywiście istnieje, mocy z pewnością nie ma zbyt wiele, jeśli tak mizerną ofiarą się zadowala - nikt rzeczywiście nigdy nie widział Domowego pod jego prawdziwą postacią, pod którą występował tylko nocą. Podobno wyglądał jak człowiek, ale był wielkości stopy. Całą jego postać spowijał mrok i cień i to tak dokładnie, że niewiele można było dojrzeć. Głowę wieńczyło coś, co równie dobrze mogło być rogami, jak i koroną. Na temat ogona zaś tyle było zdań, co i wypowiadających się.

     Wiele wspólnego Domowy musiał mieć z leśnymi duchami. Z pewnością jakieś pokrewieństwo łączyło go z Borowym, do którego nawet był całkiem podobny, choć tylko zewnętrznie. Tamten bardziej lubił psoty, a Domowy wydawał się być wręcz śmiertelnie poważny.

     Najczęściej mieszkał gdzieś pod podłogą. Większość nowych właśnie tam próbowała go szukać, jednak jedyne co znajdowali to węże, których nie wolno im było zabijać. Niezmiernie ich to dziwiło, bo przecież w innych krainach wąż wciąż uosabiał zło, a nawet śmierć i grozę podziemi, i tajemne siły, zaklęte w jego oczach. Z tym, że tamte węże były dużo większe.

     - Czy jego ugryzienie powoduje śmierć? - Pytali z obawą. Ostatecznie wąż to wąż.

     - E tam - w odpowiedzi tubylec najczęściej machał lekceważąco ręką. - Sam przecie nigdy nie atakuje, a poza tym jego jad nie jest aż tak silny, by mógł śmiertelnie zagrozić zdrowemu człekowi - przybyszom jednak taka odpowiedź nie wystarczała. Pytali dalej. Potrafili być upierdliwi.

     - A dlaczego? A jak? A gdzie? A czemu? - Jak dzieci. A przecież odpowiedź była prosta.

     - Jeśli my nic mu nie zrobimy i on nam niczego złego nie uczyni, bo i dlaczego? Karmimy go, a on za to chroni nasze domostwa i nas samych, ot choćby przed pożarem i to była prawda. Jak pamięcią sięgnąć żadna chata jeszcze w osadzie nie spłonęła, a i ludzie specjalnie nie chorowali. Dzieci rodziły się zdrowe i nie umierały tak często, jak gdzie indziej.

     Trudno powiedzieć, czy była to rzeczywiście zasługa Domowego, czy też zwykły zbieg okoliczności, a jednak z czasem przybysze, jak i nowo poślubieni, po zbudowaniu nowej chaty, najpierw jemu składali dary, tak w razie czego. Ostatecznie nie kosztowało to zbyt wiele, a Domowy nie był zachłannym bóstwem.

     Zazwyczaj kobieta, czy też żona, a w najgorszym wypadku samotny mężczyzna, zarzynali kurę u ogniska nowo postawionej chaty. Jej krew spływała do wykopanego w ziemi i wyłożonego gliną dołka. To wystarczało, by przywołać do tej chaty Domowego. Od tej chwili zamieszkiwał wespół z ludźmi. Wciąż jednak należało o niego dbać, bo przecież mógł pójść sobie, mógł wyjeść spiżarnię do czysta, a co gorsza, mógł całkiem zdrowo napsocić, niszcząc nie tylko domowe sprzęty, ale nawet i całą chatę zawalić, czy choćby tylko pozatykać otwory wentylacyjne, tak że cały dym gromadził się wewnątrz chaty, nie dając spokojnie w niej spać. No ale to zdarzało się niezmiernie rzadko i tylko niedowiarkom.

     Najczęściej pierwszym ostrzeżeniem były porozbijane naczynia, lub olbrzymia góra nieczystości na środku komory. Zwykle na tym ostrzeżeniu się kończyło. Niedowiarkowie zaczynali wierzyć.

     Choć każda chata miała opiekuna, sama osada nie miała własnego, głównego ducha opiekuńczego, jednak miała jedno miejsce święte, gdzie składano poważniejsze ofiary, czasem nawet krwawe, w poważniejszych sytuacjach i sprawach takich jak dłuższe dni niepogody, duże wyprawy łowieckie, w których brała udział większość jej męskich mieszkańców, czy choćby żniwa.

     Naturalnie nie były to żadne wielkie żniwa, bo i wielkich pól uprawnych osada jeszcze nie posiadała, ale z biegiem lat te niewielkie ogrody na skraju lasu rozrosły się na tyle, że większość kobiet porzuciła dawne zbieractwo na rzecz uprawy roli. Na małych poletkach wypalonych w niewielkim oddaleniu od osady kobiety uprawiały groch, bób, rzepę, soczewicę, proso i owies. Zbiory nie były oczywiście wielkie i wymagały wielkiego nakładu pracy, jednak rozrost pól równoważył niskie zbiory. A jednak osada nigdy nie zamieniła się w osadę rolniczą, ani tym bardziej w wieś. Pozostała tym czym była - osadą łowców. To oni dostarczali mieszkańcom podstawowego źródła pożywienia, jakim było mięso. Z czasem jednak, gdy już świat się o niej dowiedział, najważniejszym celem polowań stały się skóry i futra. Mięso było tylko dodatkiem.

     W błyskawicznym tempie ludzie ogołocili najbliższą okolicę z grubszej zwierzyny, a pozostała reszta tę okolicę przezornie omijała, stąd łowcy zmuszeni zostali wypuszczać się coraz dalej, w poszukiwaniu kolejnych ofiar swej zachłanności. Im dalej się zaś zapuszczali, tym bogatsze składali ofiary ze zwierząt, plonów pól, czy co okazalszych trofeów myśliwskich.

     Miejscem do tego wyznaczonym było niewielkie wzgórze na skraju puszczy, na wschodzie osady. Miejsce niczym specjalnym by się nie wyróżniało, gdyby nie rosły na nim dwa ogromne drzewa, jakich nikt jeszcze nie widział. Stały dumnie niczym niemi strażnicy tej ziemi, koronami sięgając chmur i chyba nawet pamiętały czasy, gdy jeszcze Lodu tu nie było i kto wie, czy rzeczywiście nimi nie były, bo przecież Lód je oszczędził, a z ofiar u ich stóp składanych, pewnie i tak niewiele sobie robiły, jeśli je w ogóle zauważały. Widoczne były z daleka, więc wszyscy, którzy szukali osady, najpierw szukali drzew.

     Jedyna droga, choć przecież takiej drogi, w ścisłym tego słowa znaczeniu, nigdy nie było, wiodła z zachodu, obok tych drzew, wzdłuż niezbyt odległych podnóży górskich. Właśnie tędy można było się do osady przedrzeć, w miejscu, gdzie niezdobyta puszcza napotykała góry. Potem droga ta skręcała na południe i, niemal całkiem prosto, wiodła do samego Turanu.

     Jeśli cokolwiek istniało z pewnością, gdzieś tam, w odległym świecie, to właśnie Turan. Turan był odwieczny i potężny, jak święte drzewa i jak one wydawał się niezniszczalny, ale przecież i jego czas równie nieuchronnie mijał.

     Gdzieś dalej podobno były inne światy, inne państwa i inne królestwa, inni ludzie zamieszkiwali zupełnie inne ziemie i zupełnie w co innego wierzyli, ale ich wszystkich, tych znanych i tych zupełnie obcych łączyło jedno. Handel.

     Nowi przybywali rzadko, a jeśli już przybywali, to właśnie z kupcami z Turanu. Dla łowców zresztą nic innego nie musiało istnieć. Za Turanem świat mógł się kończyć jakąś wielką przepaścią, lub wielką wodą, mogły żyć tam olbrzymie stwory, albo mogło ich nie być, ważne było istnienie Turanu i ich kupieckich karawan, które kilka razy do roku przybywały po skóry i futra wszystkich możliwych do upolowania zwierząt. W zamian kupcy przywozili sól, materiały o niesamowitych wprost kolorach, które tak oczarowywały kobiety, no i oczywiście różnego rodzaju ozdoby i świecidełka, w których, o dziwo, gustowali zarówno mężczyźni, jak i kobiety, a te, choć najmniej przydatne, były, nie wiedzieć czemu najcenniejsze, ale to Turańczyków wcale nie martwiło, a wręcz przeciwnie.

     Turan podporządkował sobie wszystkie ościenne kraje i państwa, królestwa, księstwa, a nawet pojedyncze miasta, choć oczywiście nie było ich znowu aż tak wiele. Jego kolejni władcy wychodzili z założenia, że lepiej zdobyć, lub podbić coś szybciej, niż to coś urośnie w siłę i przeistoczy się w zdobywcę. Tym sposobem Turan istniał przez tysiąclecia, władając niepodzielnie swoją, wcale przecież niemałą, częścią świata. Mówiono powszechnie, nie tylko zresztą w Turanie, że jego władcy nie przypadkowi zawdzięczają swoje polityczne sukcesy, lecz siłom tajemnym. Nie da się ukryć, że i rozsądna polityka gospodarcza również była pośród sztuk, które posiedli, choć naturalnie, z magią niewiele miała wspólnego.

     Wieści o osadzie i tym dziwnym skrawku ziemi nie od razu dotarły do Turanu. Gdy zaś się już pojawiły, nie bardzo było wiadomo, co z tym fantem począć? Najprościej byłoby zrównać z ziemią, choć przecież wcale nie tak łatwo było się tam dostać.

     - Obszar ziemi nie jest znowu tak wielki - mówił szpieg, którego wysłano z jedną z pierwszych, niewielkich jeszcze, kupieckich karawan. - Ma kształt trójkąta, opierającego się jednym bokiem o wieczny Lód na północy i drugim o, równie mocno skute lodem, góry na południu. Jedyna droga wiedzie z zachodu na wschód i prowadzi przez potężne lasy, przez które trzeba się przedzierać wiele dni. Jednak bliżej gór, na południu, lasy są rzadsze i tamtędy wędrówka jest łatwiejsza. Po wydostaniu się z puszczy, w kierunku północno - zachodnim, natrafiliśmy na bezkresne stepy, omiatane przeraźliwie mroźnymi wichrami. Tam właśnie wyprawiają się myśliwi na polowania. Zwierzyny jest bez liku: jelenie, dziki, renifery, dzikie konie, włochate słonie, nosorożce i wiele innych, których nasze oczy już dawno nie widziały... Ale najdziwniejsze jest miejsce, gdzie stoi osada. U podnóża gór, z których wypływa rzeka, jest wyjątkowo ciepło... Jak u nas jesienią.

     - To nie za ciepło - wtrącił jeden z licznych na turańskim dworze kapłanów. Ten akurat był wyznawcą, nie tak znowu nowej, ale niezwykle ostatnio popularnej religii i zarazem głową jej kościoła, ziemskim reprezentantem samego Dagometa, jedynego i prawdziwego boga, stwórcy świata i ludzi. Dagomet musiał być niezwykle utalentowanym bogiem, świat ponoć stworzył własnymi rękami tylko z wody. W niej był początek i koniec wszystkiego. Jego kapłani utrzymywali, że życie na ziemi jest nic nie wartą chwilą, a szczęście czeka wszystkich, gdy trafią przed oblicze swego bóstwa. Oczywiście zaraz po śmierci. Może dlatego kapłani traktowali wszystko co dotyczyło ich wiary ze śmiertelną powagą, choć oczywiście im samym nie przeszkadzało to żyć dostatnio.

     Turańskiemu władcy było zupełnie obojętne w co wierzą jego poddani, on sam wciąż czcił tylko Matkę Ziemię, ale dagometanie byli już tak liczni, że, chcąc nie chcąc, musiał się z nimi liczyć, dopuszczając do udziału ich zachłannych przedstawicieli w naradach dotyczących spraw państwowych.

     Kapłan jednak wcale nie miał zamiaru kontynuować rozpoczętej myśli. Musiał po prostu zaznaczyć swoją obecność, w razie czego, bo prawdę powiedziawszy nie miał zbyt wiele do powiedzenia, jak zwykle zresztą, jeśli nie dotyczyło to spraw wiary, co, niezbyt zbity z tropu szpieg natychmiast wykorzystał, kontynuując relację nawet bez specjalnej zgody władcy.

     - Rzecz względna, o świątobliwy. Kilkanaście dni drogi na północ staniesz przed ścianą lodu, na setki stóp pnącą się w górę, od której bije takie zimno, jakie trudno sobie wyobrazić, a jednak po paru dniach jazdy konnej trafisz do miejsca, gdzie tego mrozu wcale nie czuć i gdybyś się za siebie nie odwracał nigdy byś nie wiedział, że tuż obok masz krainę wiecznego Lodu, który jest starszy niż Turan...

     - Turan był zawsze i zawsze będzie - szepnął któryś z doradców, nie stwierdzając przecież niczego nowego, poza oczywistą prawdą, która nie podlegała dyskusji.

     - To wiemy - syknął sabor ze zniecierpliwieniem. - Ja chcę znać fakty, a nie tylko... - władca nie dokończył i wcale nie miał takiego zamiaru i tak wszyscy znali jego zdanie. Ostatecznie to pod jego panowaniem Turan stał się najpotężniejszym państwem świata, co władca lubił podkreślać, choć o dziwo nie lubił, gdy wspominali o tym inni. Lubił uchodzić za skromnego człowieka. - Dalej - warknął skromny władca najpotężniejszego państwa na świecie, nakazując swej, niezbyt już sprawnej pamięci, zapamiętać gorliwego doradcę. Postanowił nagrodzić doradcę przy sprzyjającej okazji, później zmienił zdanie. Pochwała powinna wystarczyć. - Jak duży jest to obszar ziemi?

     - Tylko kilka dni drogi w kierunku północ - południe. Jadąc konno z zachodu na wschód potrzeba kilkunastu dni. Na wschodzie znów jest Wieczny Lód. Na zachodzie, po wyjściu z puszczy trafiamy na stepy, gdzie również robi się prawdziwie mroźno i wieją wiatry. Pełno tam zwierzyny...

     - Już mówiłeś - sabor Turanu był wyraźnie znudzony przydługą relacją.

     - Ilu ich jest? - Spytał jeden z generałów. Wojskowi dotąd jeszcze nie zabierali głosu. Pytanie było rzeczowe. Konkretne. Takie, jakie Razamanaz, zresztą już dwudziesty piąty z kolei, lubił. Generałowie byli po to, by je zadawać. Razamanaz cenił swych dowódców. Lubił ich słuchać, lecz potem i tak robił to co chciał.

     - Razem z kobietami i dziećmi będzie ze dwie setki, ale mężczyzn może pięć dziesiątek.

     - Czy mogą być groźni? - Brzmiało następne rzeczowe pytanie.

     - Są znakomitymi myśliwymi...

     - Stąd już tylko krok do wojennego rzemiosła - oznajmił kolejny z dowódców.

     - Oni nie mają z kim walczyć - odpowiedź szpiega była natychmiastowa. Władca oczywiście natychmiast zauważył to. Lubił ludzi, którzy nie zapominają języka w gębie.

     - Na razie ćwiczą na zwierzynie.

     - Jeszcze długo nie zagrożą nikomu. Są za daleko, odcięci od świata. Nie znają nawet metalu...

     - Jaki jest więc sens zawracać sobie nimi głowę? - Spytał Razamanaz. - Czy możemy ich wykorzystać i jak? - Odpowiedź władca znalazł sam, niemal w tej samej chwili. Wystarczyło, że spojrzał na stertę futer, którą wcześniej ułożono w sali narad. Pokazując upierścienioną dłonią na niedawnego szpiega jednym gestem zrównał go z innymi, tworząc tym samym kolejne stanowisko doradcy do kolejnych spraw. Razamanaz nie cierpiał swych urzędników. Nie znosił gier i walk, które ze sobą toczyli, ale czasem, sam przyznawał w duchu, te ich podjazdowe wojenki potrafiły być zabawne. Awans nic nie znaczącego człowieka na odpowiedzialne stanowisko był przysłowiowym kijem wsadzonym w mrowisko, w którym już wkrótce zacznie wrzeć. W każdym razie powinno.

     - Ty będziesz za to odpowiedzialny! Aha! Nie dawać im metalu. Ani słowa o metalu! - I tak było przez kolejne stulecia, zmieniali się władcy, jeden Razamanaz zastępował drugiego, ale tamtego rozkazu wciąż przestrzegano.