|
Część II
Rozdział 21 - NARÓD WYBRANY - dbudować potęgę Wendecji! - Alaryk chyba rzeczywiście nie bardzo wiedział, co mówi. Na to trzeba było dziesiątków lat, trzeba jednak przyznać, że robił co mógł, choć przecież nie mógł już zbyt wiele. W każdym bądź razie starał się. To też się liczy. Ale inni również się starali. Perun na ten przykład po kilku dniach niezwykle uciążliwej wędrówki dotarł już do małej drewnianej strażnicy u brodu, zwanej przez stacjonujących w nim żołnierzy Kurnikiem. Jej dowódca był niezwykle zaniepokojony widokiem olbrzymiego niedźwiedzia, dlatego najpierw i to z bezpiecznej odległości Perun musiał mu pokazać królewski pierścień, a dopiero potem mógł, z odległości tylko niewiele mniejszej, poinformować go o wydarzeniach w stolicy. Wendecjanin najpierw zaniemówił, a potem zaklął siarczyście, w końcu jednak zrobił to, czego po nim oczekiwano. Wyznaczył swego następcę, a sam z połową jednostki galopem wyruszył do stolicy. Perun był zbyt zmęczony, by natychmiast ruszyć dalej, dlatego najpierw odpoczął w pobliskiej gospodzie. Tylko jedną noc. Na tę jedną mógł sobie pozwolić, ale już dnia następnego ruszył w drogę prowadzony przez przewodnika. Zdawał sobie sprawę, że czas nagli, dlatego też zgodził się, po raz pierwszy od wielu lat, dosiąść konia, a chociaż teraz czas galopował w rytmie wybijanym przez końskie kopyta, jemu i tak wydawało się, że posuwa się zbyt wolno. Im bliżej był osady, tym bardziej mu się spieszyło i tym bardziej niecierpliwił się. Chciał jak najszybciej mieć wszystko za sobą, a potem... W ciągu kilku dni osiągnęli granice państwa. Ich marsz powstrzymała rzeka, ogromna, ale gdzie jej było do ich Wielkiej Rzeki. Tym razem brodu strzegł solidny, kamienny fort. Stacjonujący w nim oddział, choć dziesięciokrotnie większy od kurzego garnizonu, utrzymywany był w bezustannej gotowości. Orantesowi DeNascimento, dowódcy tej niewielkiej armii, wystarczyło, że zobaczył pierścień Alaryka, a bez chwili wahania jeszcze tego samego dnia odesłał do stolicy większość swych ludzi. W przeciwieństwie do Alcazara DeTengo, DeNascimento myślał bardzo szybko, mówił mniej i nie przeklinał. Alaryk miał rację. Armia wciąż była mu wierna, to jedno było pocieszające, tylko że wciąż była za daleko, by mu pomóc. Prawdę powiedziawszy tu też nie miała zbyt wiele do zrobienia. Mogła co najwyżej podziwiać piękno przyrody. Bez końca. Za rzeką niewielka dolina zwężała się, przechodząc w wąwóz, gdzieś za linią horyzontu wciskający się pomiędzy góry, przez które Perun miał przejść. Dobrze pamiętał, co mówił Alaryk, właśnie tutaj miał czekać na wieści z Wendecji, lub pomoc, jednak już po dwóch dniach Perun miał dosyć czekania. Zdecydował ruszyć dalej. DeNascimento, wciąż w milczeniu, przydzielił mu paru ludzi. Mieli go doprowadzić do górskiej przełęczy, która wiodła prosto do Hyrkanii. Nikt tego nie mówił głośno (DeNascimento oczywiście milczał), ale Perun bez tego i tak wiedział, że już wkrótce znowu zostanie sam. Towarzyszący mu Wendecjanie ze wszystkich sił starali się nie okazywać strachu, ale było po nich znać, że za nic nie przekroczą granicy, mimo że wilczych oddziałów nikt w tej okolicy od lat, ba od wieków nawet, nie widział. Perun jednak mylił się, bowiem wkrótce okazało się, że to wcale nie wilków obawiali się żołnierze. - Teraz to ziemia demonów, kiedyś rzeczywiście należała do wilków - wyznał jeden z Wendecjan, gdy weszli na płaskowyż, z którego roztaczał się widok na rozpościerającą się w oddali zieloną równinę. Ciągnęła się aż po horyzont, a może nawet jeszcze dalej i w jakiś sposób przypominała Perunowi jego ojczystą ziemię. Minęło wiele miesięcy od czasu, gdy opuścił osadę, a jeszcze więcej, gdy po raz pierwszy zetknął się z wilkami, ale dopiero wydarzenia ostatnich dni spowodowały, że przeszłość zasnuła mgła zapomnienia i to tak szczelnie, że czasem ta przeszłość zdawała się być tylko snem, ale przecież i przeszłość i przyszłość były ze sobą nierozerwalnie związane i nawet jeśli udało mu się na chwilę zapomnieć o tej pierwszej, odciąć od niej, już wkrótce znów miał ją napotkać, gdzieś tam, za linią horyzontu, za kolejnymi górami, od których wciąż jeszcze oddzielała go bezkresna równina. Jemu w żaden sposób nie kojarzyła się z siłami zła, ale Wendecjanie byli nieubłagani. Zawrócili czym prędzej, jakby zobaczyli co najmniej tuzin demonów, z daleka wykrzykując słowa pożegnania. Perun dziwił się, że można było obawiać się zielonego stepu, lasu i ciepła, którym promieniowała ziemia, a bez lęku zapuszczać się w górskie ostępy, gdzie wiatr, śnieg i mróz odbierały chęć do życia. Spoglądał na wąwóz, w który za chwilę miał zejść i równinę, hen w oddali i nagle zdał sobie sprawę, że teraz wreszcie zmierza prosto ku swemu przeznaczeniu, jak wojska Razamanaza, ściśnięte na okrętach turańskiej floty. Tam w oddali, to właśnie przeznaczenie nań czekało, mając przynieść wyzwolenie, a może nawet śmierć. - Czy jest między nimi jakaś różnica? - Szepnął Perun i pociągnął konia za cugle, ruszając w dół. Tylko Łasy się ociągał, spoglądając przed siebie dziwnie zamyślony, jak Perun przed chwilą. - Chodź już. Długa droga przed nami - powiedział Perun, a przecież powtarzał te słowa już setki razy. Droga wiodła prosto na północ, ku domowi i krainie wilków. Prosto jak w pysk strzelił. Los wyraźnie sprzyjał Perunowi, bo Weles, właśnie przygotowujący się do kolejnej rozprawy, ściągnął całe swoje wojsko do twierdzy i tylko od czasu do czasu rozsyłał zwiady, ale Czarnego Szlaku nikt nie pilnował. O Czarnym Szlaku zapomniano. Wilki przyczaiły się i czekały, obserwując z bezpiecznej odległości osadę, do której przybywało coraz więcej dhugów. Weles dobrze wiedział kim są przybysze, dlatego z uwagą przyglądał się ich poczynaniom, choć przecież w oczach łowców byli tylko zwykłymi ludźmi, no może niezupełnie zwykłymi - byli ludźmi obdarzonymi wieloma niezwykłymi talentami. Gdy z animuszem zabrali się za stawianie swych kamiennych domostw, a potem najwspanialszej budowli jaką kiedykolwiek widziały oczy łowców i oni poderwali się do czynu. Na chwilę. Z rozpędu zdążyli jeszcze z grubsza ponaprawiać swe chaty, bo przecież nie chcieli być gorsi, a nawet, dając się ponieść wizji Jarowita, w pierwszej chwili zaczęli pomagać nowym, dostarczając im drewno do budowy skomplikowanych konstrukcji, na których później stawiano zgrabnie ociosane, granitowe głazy, ale to było wszystko, na co było ich stać. Zapału i cierpliwości nie starczyło im na długo. Już nawet przestali chodzić na łowy. A teraz tylko czekali na to, co przyniesie przyszłość, biernie przyglądając się efektom poczynań przybyszów i robili dokładnie to samo co zwykle między wyprawami, choć teraz robili to już bez przerwy - przyglądali się, jak inni ciężko pracują, pili liche piwo, plotkowali, zapładniali swe żony no i z uwagą słuchali Jarowita. Ostatnimi czasy brat Peruna schudł i przygarbił się, a oczy zapadły mu się głęboko, ale przy tym płonęły jakimś dziwnym blaskiem, przypominającym niektórym blask perunowych oczu. Chory blask perunowych oczu. - Ostatecznie to bracia - szeptał ktoś, komu dziwny blask w oczach Jarowita zaczynał coś przypominać, ale była to tylko część prawdy. Dhugowie, ukrywający się pod ludzką postacią, co jakiś czas podsuwali mu nowe pomysły, utwierdzając przy tym w przekonaniu, że on sam zostanie przywódcą tego narodu, a przynajmniej że stanie u boku zmartwychwstałego Boga. I to był właśnie ten blask! Chory, jak wszystkie inne jego pomysły. Gdyby w zasięgu wzroku łowców nie powstawała olbrzymia, kamienna świątynia, pewnie potraktowaliby Jarowita jak szaleńca, ale przecież tam w oddali rósł namacalny dowód jego słów. Świątynia ku czci boga i to ich wspólnego Boga. Ich wszystkich! Z wyjątkiem wilków! I Welesa! Ale tylko Weles widział, że osada łowców podupadała coraz bardziej, gdy tymczasem obok wyrastała druga osada, osada panów. Welesowi przypominała warownię. Półkolem, jak forteczne mury, otaczała wzgórze, na którym rosła świątynia. Z drugiej strony, niczym fosa, dostępu do niej strzegła rzeka, przez którą ewentualnym napastnikom trudno byłoby się przeprawić. - A to dopiero początek - utrzymywał Jarowit, pierwszy wśród ludzi kapłan nowej wiary. - Gdy nasz Pan zstąpi z niebios na ziemię i stanie na czele naszych zastępów nic nas nie powstrzyma! Będziemy najsilniejszym narodem na ziemi! Bo to właśnie nas wybrano! Jesteśmy narodem wybranym! - Jarowit w takich chwilach zdawał się rosnąć, nadymać, niemal ponad miarę, a jego oczy zasnuwała mgła, inaczej mówiąc chory blask, potem rozkładał ramiona, jakby chciał nimi objąć cały świat i wznosił twarz ku niebu, skąd miał przybyć ich wspólny bóg i zaczynał wszystko od nowa. Najpierw cicho, powoli, prawie szeptem, a potem coraz szybciej i głośniej. Kończył krzykiem. Oczywiście dawno zapomniał o pomyśle zbudowania handlowego imperium. - Jesteśmy wybranym narodem! Narodem władców! Narodem panów! - Początkowo łowcy spoglądali nań ze zdumieniem i pewnie co niektóry zadawał sobie tak proste pytanie - Dlaczego akurat my? Czym zasłużyliśmy na tę łaskę? - Ale po jakimś czasie słowa powtarzane wielokrotnie zaczęły drążyć dziury w ich głowach, przez które wlewała się objawiona prawda. Prawda Jarowita i dhugów. Na miejsce rozsądku. A gdy nawet komuś do głowy przychodziły jakieś pytania natychmiast pojawiał się Jarowit i powtarzał słowa objawienia, dzień w dzień, a nawet kilka razy dziennie, zamykając ciekawskim usta. A potrafił mówić! Lepiej od Peruna! - Już raz przecież Bóg dał dowód swej dobrej woli, wysyłając do obrony przed wilkami jednego ze swych synów. Zginął, ale był tylko jego synem. On sam jest po tysiąckroć potężniejszy! Gdy zstąpi do nas, nic nas nie powstrzyma! Nic i nikt! I w końcu łowcy dali porwać się jego słowom. Zaczęli nawet buńczucznie podnosić w górę zaciśnięte pięści. - O tak! My im jeszcze pokażemy! - Początkowo mieli na myśli tylko i wyłącznie Welesa i jego wilcze bractwo, ale później ich apetyty zaczęły rosnąć. Wyobrazili sobie Turan leżący u ich stóp, wszystkich kupców, całą armię, a nawet władców błagających o litość i łaskę, i Wendecję, i wszystkie kraje, których nazw nawet nie znali. Weles tego wszystkiego nie mógł wiedzieć, ale pewnie śmiałby się do rozpuku, bo ludzie nie tylko że zostali perfekcyjnie ogłupieni, ale do tego byli szczęśliwi. Obrzydliwie szczęśliwi. I ślepi. W sposób, w jaki tylko fanatyczna wiara może człowieka uczynić szczęśliwym... no i ślepym. Żaden z łowców przecież nie widział Turanu, Wendecji, ani też innych państw, jednak oczami wyobraźni widzieli się już potężniejszymi niż tamte wszystkie nacje razem wzięte. Oczywiście nie wszystko było zasługą Jarowita. Dhugowie w jakiś sposób również musieli wpływać na ludzi, no bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że łowcy tak bezkrytycznie uwierzyli, że wszystko zmienia się na lepsze, gdy w rzeczywistości było coraz gorzej? A przecież nie było nikogo, kto mógłby im otworzyć oczy. Weles w każdym razie nie miał zamiaru tego robić. Pewnej nocy jego zwiadowcy zobaczyli, jak dhugowie, po kryjomu, przetransportowali jakieś ogromne, wężowe ciało. Weles pamiętał, że przed tysiącami lat, po rozprawie z dhugami, ciało ich boga w tajemniczy sposób znikło. To mogło być właśnie to ciało, Weles jednak nie wiedział, po co dhugom może być ono teraz potrzebne? Nigdy nie interesował się zbytnio wierzeniami, przesądami i legenda-mi innych ludów, a z przepowiedni, jeśli nie dotyczyły jego samego, nic sobie nie robił. Przypuszczał, że dhugowie do czegoś się przygotowują, obojętnie jednak, co by to nie było, Weles nie martwił się tym zbytnio. Jak świat światem, dhugowie byli wrogami ludzi i Weles dobrze wiedział, że walka między obecnymi sprzymierzeńcami jest tylko kwestią czasu. On miał zamiar się tej walce przyglądać, czekając na wykrwawienie się stron. Oczywistym też dlań było, że Turańczycy, dowiedziawszy się od Peruna, kto rozprawił się z ich kupcami, prędzej czy później przybędą, by go ukarać, ale to nie jego napotkają na swej drodze, tylko dhugów. Weles w jednym miał rację, Turan już był w drodze, ale wcale nie przeciw niemu występował, wystawiając przy tym armię potężniejszą, niż władca wilków przypuszczał. Turańczycy oczywiście wcale wilków nie lekceważyli, ale to, że Weles trzymał się z boku było po myśli zarówno jednych jak i drugich. Dhugom ludzie potrzebni byli między innymi po to, by Welesa i jego bandę utrzymać w bezpiecznej odległości. Tylko do czasu. Na niego też kiedyś miała przyjść kolej, ale w tej chwili nie chcieli i nie mogli wdawać się w walkę, która odciągnęłaby ich od głównego celu. I tak już zmarnowali zbyt wiele czasu i sił próbując rozprawić się z Perunem (który wciąż, w przedziwny sposób, im się wymykał, jakby chroniły go jakieś potężne, a nieznane im moce) i odwiecznym wrogiem - Wendecją. To tam właśnie po raz ostatni widzieli Peruna, dlatego, kumulując całą swą energię, uderzyli na miasto, chcąc za jednym zamachem rozprawić się z dwoma przeciwnikami. Wendecję na dłuższy czas wyeliminowali z gry, a po Perunie wszelki słuch zaginął, jakby rozpłynął się w powietrzu, dlatego z nadzieją, choć błędnie, uznali, że ten problem również został rozwiązany po ich myśli i znów całkowicie poświęcili się budowie świątyni i całej reszty, w jej wnętrzu, której nawet Jarowit jeszcze nie widział. Potrzebowali każdej pary rąk, ale jeszcze bardziej umysłów swych braci, więc nie zaprzątali sobie głowy czymś tak oczywistym dla wilków i ludzi, jak zwiad. Weles nie miał ich zdolności, więc musiał polegać na dowodach, których dostarczały mu zmysły jego zwiadowców, dlatego wcześniej od dhugów dowiedział się o zbliżaniu turańskiej armii. Dhugowie za bardzo wierzyli swym umysłom, ignorując zmysły, a Zeloran doskonale potrafił ten fakt wykorzystać, zwodząc ich do ostatniej chwili. Przed odpłynięciem do Turanu Sakhil odbył jeszcze jedną rozmowę z Warkiem, Gullitem i Alarykiem, który zaczął wreszcie odzyskiwać psychiczną równowagę i powoli przejmował obowiązki Warka, faktycznie przecież do niego należące. Sakhil przyglądał się mu w milczeniu, jednocześnie zastanawiając się, czy za jakiś czas król znów nie popadnie w kolejną, jeszcze głębszą depresję? Alaryk, wszak nie pierwszej już młodości, przez kilka dni postarzał się o dobre dziesięć lat, a teraz jakby poderwał się, może ostatkiem sił, usiłując podtrzymać wszystkich na duchu, choćby swą obecnością. Po dniach całkowitej apatii i rezygnacji zaczął przejawiać chorobliwe wręcz zainteresowanie tym, co dzieje się w jego państwie. Wychodził do poddanych, zachęcał ich do pracy i czasem nawet usiłował żartować, choć prawdę powiedziawszy niezbyt mu to wychodziło. Gdy patrzył na zniszczenia górę brało przygnębienie. Kiwał siwą głową z zadumą i wracał do, wcale nie lepiej wyglądającego, zamku. Najwyraźniej coś jeszcze go trapiło. Sakhil zaczął w końcu domyślać się przyczyn kolejnego powodu zmartwień króla. Jeśli król myślał to, co on myśli, że tamten myśli, to znaczyłoby, że z królem jest rzeczywiście lepiej niż myślał. - Czyżbyś sądził Panie, że zniszczenia Wendecji nie są tylko i wyłącznie dziełem natury? - Trafnie to ująłeś, przyjacielu. Myślę, że nikt nie zdaje sobie sprawy z potęgi naszego przeciwnika, a Wendecja nie jest już tą samą Wendecją, co przed tysiącami lat. Nasz cały świat nie jest już tym samym światem. - Ale mimo to musimy walczyć - Sakhil zaczął obawiać się, że Alaryk znów stracił ochotę do wszystkiego, a przede wszystkim do życia. Kolejne słowa króla zdawały się potwierdzać jego przypuszczenia. - Jeśli Razamanaz przegra - szepnął Alaryk, ale w jego tonie wcale nie było słychać poprzedniej rezygnacji - ostateczna walka może rozegrać się tutaj. Musimy więc dobrze przygotować się. Jedna przegrana bitwa nie decyduje o niczym. - Mój Pan tanio z pewnością nie odda swej skóry - oznajmił Sakhil, ale przecież nie powiedział niczego odkrywczego. Waleczność Razamanaza i jego wojsk była znana na całym świecie. - Właśnie dlatego - odparł Alaryk. Los nie był dla niego ostatnio zbyt łaskawy, ale chyba teraz rzeczywiście król powracał do dawnej formy, zaczynając myśleć logicznie. Jak za dawnych lat. Olbar miałby wreszcie powód do zadowolenia. - Dhugowie, nawet jeśli zwyciężą, z pewnością poniosą wielkie straty i w tym nasza nadzieja. Nie mogą przecież liczyć na żadną pomoc, żadne odwody. My tak. Jeśli dojdzie do kolejnego starcia musimy być przygotowani. Musimy zmobilizować wszystkie siły. Wszyscy muszą stanąć do boju... a nie tylko jedno państwo. - Po to tu w końcu przybyliśmy, jednak okoliczności... - Sakhil wskazał za okno, na ruiny miasta - zmieniły się zasadniczo. Przybyliśmy z poselstwem chcąc prosić o pomoc. Nikt jednak nie mógł przewidzieć tego... - Jednak - Alaryka nie opuszczało poczucie winy - przynajmniej części z tych strat można było uniknąć. Cała odpowiedzialność spada na mnie, ale może jeszcze nie jest za późno? Teraz trzeba ratować to, co pozostało! Nie wolno nam dopuścić do większych strat. Jeśli wierzyć przepowiedniom, Święty Miecz może przyczynić się do naszego zwycięstwa nad dhugami, by jednak tak się stało, nie wolno nam zapomnieć o kolejnej przepowiedni - miecz musi powrócić do Wendecji! - Alaryk nie pamiętał już, że całkiem niedawno była o tym mowa, zresztą nie pamiętał również wielu innych rzeczy, o których już mówił wielokrotnie, ale można było złożyć to na karb jego wieku i... psychicznego załamania, z którego z trudem się podnosił. Sakhil miał nadzieję, że z dnia na dzień będzie lepiej. - Szlachetny Warku, wyruszysz śladem Peruna, udzielisz mu pomocy i dopilnujesz, by miecz do nas wrócił. Nie zapominaj, że to mój wnuk i... przyszły następca tronu. Sakhil i tak ma pewnie rozkaz powrócić do Turanu, bez względu na wynik negocjacji, czyż nie tak? - No cóż - odpowiedział zapytany. - Nikt, jak już mówiłem, nie był w stanie, przewidzieć tego, co się stało, choć mój cel, w zasadzie, został osiągnięty. Miecz znajduje się w rękach Peruna, który wędruje teraz na północ. Miejmy nadzieję, że potrafi go użyć! Jednak prawdę powiedziawszy sądziłem, iż wraz z Perunem zaniosę go wpierw do mej ojczyzny. Miałem też nadzieję, że twoja armia ruszy razem z nami. Muszę jednak wyznać, że sabor był w tej kwestii większym pesymistą, a moje rozkazy... - Sakhil zamilkł, jakby obawiał się własnej szczerości. Okoliczności rzeczywiście zmieniły się diametralnie, a choć król raz już słyszał to wyznanie, teraz słowa miały paść na tak zwanym forum publicznym i oświadczenie Sakhila mogło zostać zupełnie inaczej odebrane. - Moje rozkazy nie wykluczały kradzieży - chwila ciszy, która wkradła się między jego słowa zdawała się zapowiadać najgorsze, jednak nieoczekiwanie wszyscy wybuchli śmiechem. - Ha - król bawił się lepiej niż inni. - Jakże bliska prawdy była Grimzell, rozsiewając plotki o waszych niecnych zamiarach! - Myślę, że te plotki nie były jej pomysłem. Teraz przecież już wiemy, że miała doradców, tajemniczych doradców... - Jednego z nich w końcu sama zlikwidowała - wtrącił któryś z niedawnych stronników królowej, ocalały z rzezi tylko dzięki kataklizmowi. - Zlikwidowała?! - Alaryk wcale a wcale nie wydawał się być tym faktem zdziwiony. - To do niej podobne. Pewnie uznała, że może się obejść bez ich pomocy... na nasze szczęście. - Ilu ich było? - Spytał Sakhil Wendecjanina. - Wiem o czterech. Widziałem śmierć tego jednego, dwóch zginęło w skarbcu... - Dwóch? No tak! - Alaryk przypomniał sobie, że natknął się na jeszcze jedne szczątki dhuga, gdy opuszczał katakumby. - Czwartego uśmiercił Perun w podziemiach - dodał Ferdoussi. Olbar, po wydostaniu go z więzienia, opowiedział mu o poczynaniach Peruna. - Bariera! To dzięki niej ocalał zamek. Czy to nie zdumiewające? - Alaryk wciąż był myślami w innym miejscu i czasie i nawet nie usłyszał, jak dzielnie poczynał sobie jego wnuk. - Ta część zamku ocalała, bo wciąż broni jej magiczna siła, czary rzucone przez naszych przodków. Właśnie ta siła zabiła dhugów, gdy usiłowali przekroczyć barierę i ta sama siła ocaliła część zamku przed zawaleniem się. To potwierdza nasze domysły. Siła ta chroni zamek przed dhugami. - Gdyby więc miał runąć... z naturalnych przyczyn... - szepnął z zadumą Sakhil. - Runąłby z pewnością - Alaryk dokończył myśl Sakhila. - Zastanawia mnie tylko jedno, a mianowicie, co stało się z Olbarem i Grimzell? Oczywiście. Potopili się, ale nasuwa mi się jedna myśl, jedno przypuszczenie. Otóż przed wiekami przodek Olbara, o tym samym imieniu zresztą, zwabił wrogów w pułapkę - Alaryk dyplomatycznie nie wspomniał, o jakich wrogów Wendecji chodziło. - Wiecie, że podziemi strzegło tysiące pułapek. Jedna znajdowała się tuż pod fosą. Wystarczyło pociągnąć za dźwignię, a korytarze napełniały się wodą z fosy... Mówiliście, że woda gwałtownie z niej znikła, jakby zapadła się pod ziemię. To mogło być to! Olbar znał bardzo dobrze tę historię. Może to właśnie on pociągnął za dźwignię, widząc nadchodzącą Grimzell. - Przy okazji znalazł też jeszcze jeden sposób na wampiry - rzekł Sakhil przypominając sobie niedawny spór. Nie było jednak mu wcale do śmiechu. Dobrze, że Grimzell zginęła, ale Olbara było mu szkoda. - No a co w takim razie z dhugami? - Hipoteza Alaryka wydawała się całkiem prawdopodobna. - Zbieg okoliczności - odpowiedział król. - Prosty zbieg okoliczności. Olbar pewnie zrobił to w tej samej chwili, w której oni zadali swój cios. Zniszczenia nie byłyby tak wielkie, gdyby ktoś nie spotęgował siły wody. Przecież przed wiekami absolutnie nic się nie stało. Woda odprowadzana jest specjalnymi kanałami do morza. - Dhugowie wciąż są groźni - Sakhil świadomie powstrzymał się od powiedzenia przygnębiającej prawdy. - Dhugowie mogli być od nich silniejsi. - Nie wolno nam ich lekceważyć. Prawdą jest, że dysponowali i, jak widać, dysponują nadal wiedzą i siłą, o której my już dawno zapomnieliśmy, a także zdolnościami, w które natura, niestety, zapomniała nas obdarzyć. To dzięki tej sile wciąż wyprzedzają nas o krok, ale to już nie ci sami dhugowie, co przed wiekami. Kiedyś dzięki swym umiejętnościom i mocy zatopili całe kontynenty... I to właśnie powinno nas napawać nadzieją. Wcale nie są tak silni jak kiedyś, bo już by nas nie było, ale i my również nie jesteśmy potęgą. Zadali nam pierwszy cios, w myśl starej wojennej zasady - kto uderza pierwszy, uderza dwa razy, jednak my wciąż żyjemy... - Myślę, że ten cios kosztował ich bardzo wiele. W tym też upatruję naszą szansę. Wciąż żyjemy i, chyba nie powiem tego tylko we własnym imieniu, oddamy im z nawiązką. Owszem, nie mogliśmy przewidzieć tego, co się stało, ale gdyby nawet, zastanówmy się, czy udałoby się nam powstrzymać ich cios? Jesteśmy słabi, bo zapomnieliśmy już przed tysiącami lat o mocy i sile tajemnej. Wydawało się nam, że wystarczy uchwycić mocno świat w garść, że wystarczy go oswoić, zakuć w dyby, ujeździć jak konia. Patrzyliśmy na ten świat już tylko oczami, a nie sercem, nie duchem i siłą umysłów, jak nasi przodkowie. Dlatego jesteśmy słabi. Odrzuciliśmy to, czego nie potrafiliśmy dotknąć, zobaczyć, zrozumieć i ukraść. W porównaniu z Atlantami jesteśmy barbarzyńcami, bo oni siłą własnych umysłów mogli zdziałać więcej niż my za pomocą oręża. Ale wierzę, że wciąż jeszcze stać nas na oddanie im w dwójnasób. Nasz armia wkrótce wyruszy, jeśli już nie wyruszyła, a na jej czele stoi nie tylko Razamanaz, ale również Zeloran, jedyny mag, który jeszcze pamięta i wie czym jest moc. Chwała bogom, że mamy choć tego jednego! - Sakhil niemal wrzasnął na zakończenie swej niezwykle długiej i nie zawsze składnej wypowiedzi i to w taki sposób, jakby wraz z wypowiedzeniem ostatniego wyrazu skończył mu się cały zapas powietrza. Posiniał z wysiłku i opadł na siedzenie tuż obok Warka, który w swej ciekawości wciąż nie wydawał się być zaspokojonym. - A Perun? - Wark zadał pytanie, które chyba i tak zaraz by padło. - Jaka jest jego rola w tym wszystkim? - I Sakhil, jako jedyny, który wiedział o Perunie tak wiele, musiał kontynuować swą wypowiedź, choć już poprzednie wystąpienie kosztowało go więcej siły niż niejedna walka. - Kto wie, może gdyby nie Perun wciąż byśmy siedzieli we własnych domach nie wiedząc, nie zdając sobie sprawy z tego, co się dzieje? To on przyniósł wieści o niepokojących wydarzeniach na północy. Wydarzeniach, o których tylko Zeloran miał jako takie pojęcie. To dzięki Perunowi udało nam się zrozumieć i zinterpretować pewne fakty, a Zeloran dzięki niemu uzyskał potwierdzenie swych podejrzeń. No cóż... I ja w tym wszystkim jakiś udział miałem, choć pewnie tylko przez przypadek - Sakhil w tym miejscu, po raz nie wiadomo który, zrelacjonował przebieg wydarzeń w mazargańskiej jaskini, a które to wydarzenia, w kontekście wendeckiej katastrofy nabrały racjonalnych znaczeń. Mniej pozostało domniemywań i podejrzeń, a i wróg w końcu ujawnił się, aczkolwiek w bolesny i tragiczny sposób. - Inną jednak sprawą jest rola Peruna - kontynuował Turańczyk. - Bo choć wiemy już kim jest, to nie do końca wiemy dlaczego właśnie on? Pojawił się niemal znikąd, z krańców świata i, jak sam utrzymuje, podąża śladem własnego przeznaczenia. Zeloran to potwierdza. Nam nie pozostaje nic innego, jak tylko uznać fakt, że to Los wyznaczył Peruna. Zamknięty w swej pracowni czarnoksiężnik pierwszy dostrzegł niebezpieczeństwo, gdy zaś pojawił się Perun i opowiedział nam wszystko, choć on sam oczywiście niczego jeszcze nie rozumiał, Zeloran nabrał pewności. Więcej nawet, stary Zeloran twierdzi, że Perunem nie tylko kierują, ale i strzegą go siły, które już dawno uznano za wymarłe. Siły pradawne, starsze nawet niż ludzkość. Te moce, a są to już tylko domysły, bo nawet w najstarszych księgach są tylko o nich niejasne wzmianki, zostały najprawdopodobniej bezwiednie obudzone przez dhugów. To właśnie one kierują poczynaniami Peruna i chronią go, jak dotąd skutecznie... Czyż inaczej można by było dać wiarę faktom? Perun pieszo przewędrował pół świata i to w towarzystwie niedźwiedzia. Odniósł zwycięstwo nad wilkami, do których świata nawet my niechętnie wkraczamy i to uzbrojeni po zęby. Myślę też, że to dzięki niemu, czy może raczej dzięki sile, która go chroni ocaleliśmy na morzu. Zwróćcie uwagę, że to, co stało się w Wendecji, jego nie dosięgło. Owszem, każdy może utrzymywać, że to dzięki nam jemu się udaje, ale czy tak jest na pewno? Od początku bredził o mieczu, dosłownie, bo gdy go znalazłem dryfującego na jednej z naszych łodzi, był ciężko chory. Nikt nie sądził, że wydobrzeje... - Czy można mu wierzyć? - Gullit dał tym pytaniem na chwilę odsapnąć Sakhilowi. - Czy, na przykład, nie został celowo przysłany przez dhugów, by wykraść nam miecz? - Dokładnie to samo pytanie zadał Razamanaz Zeloranowi - odparł Sakhil Wendecjaninowi. - Mag poddał Peruna, gdy ten był jeszcze chory, gruntownym badaniom i wykluczył tę ewentualność. Zeloran twierdzi, że moc, która otacza Peruna jest całkiem innej natury od tej, którą emanują dhugowie. Jego aura jest dokładnym przeciwieństwem aury dhugów. Jedna jest pochodzenia kosmicznego, druga związana jest z naszą Matką Ziemią, z Naturą i tym wszystkim, co naszą ziemię stworzyło. Jedyna wzmianka o tej sile pochodzi z ksiąg Atlantów. W trakcie ich walk z dhugami stwierdzili istnienie jakiejś nieznanej siły i wcale nie chodziło im o bogów, los, czy przeznaczenie. Jeden z ich magów doszedł do wniosku, że jest to siła ziemi, która uaktywnia się samoistnie w momentach przełomowych. Ziemia broni się przed nastaniem chaosu, a czasem nawet powołuje do życia swych obrońców. Tyle odkrył Zeloran i myślę, że możemy mu wierzyć, a tym samym i Perunowi, tym bardziej, że przecież istnieją realne przesłanki, a nawet namacalne dowody, by uznawać go za wnuka Alaryka i potomka Zubarana. Może to jest właśnie powód, może właśnie dlatego to jego Los wyznaczył do tego zadania? Jego wizje nabrały realnych kształtów, konkretnych wymiarów, a jego cel, cel jego wędrówki stał się jasny. Miecz, jak przed wiekami, ma posłużyć do pokonania dhugów i chyba to właśnie Perun ma wznieść go do ciosu. A nam przyszło mu pomagać. - Moim zdaniem - rzekł Wark - wcale nie jest ważne, kto zada ostateczny cios, byleby został zadany... Musimy wygrać i to nie tylko dla siebie, ale dla wszystkich ludzi, dla przyszłych pokoleń. To walka o nasze istnienie! I jeśli nawet nikt o nas nie będzie pamiętał, a tylko Peruna imię trafi do wieczności, niech i tak będzie. Wcale mu nie zazdroszczę. Najważniejsze byśmy przetrwali! Zastanówmy się jak mu pomóc? - Narada w starym zamku trwała całą noc. W końcu ustalono, że Sakhil, zgodnie z jego rozkazami, popłynie do Turanu. Alaryk pokieruje odbudową Wendecji i przygotowaniami do obrony przed ewentualną napaścią, a ponadto roześle poselstwa do innych państw z prośbą o pomoc. Wark i Gullit niezwłocznie wyruszą śladem Peruna. Poprowadzą tylko niewielki oddział, ze względu na pośpiech, a co za tym idzie mobilność, głównie jednak, by utrzymać wszystko w tajemnicy i to nie tylko przed dhugami. Będą musieli wszak przejść niezauważenie przez wilcze państwo, które, zgodnie z relacjami Peruna, pozostawało w bojowej gotowości, zaś walki należało unikać jak najdłużej. Szczególnie walki z wilkami. Wark i Gullit jeszcze tego samego dnia zebrali doborową kompanię, a następnego pośpiesznie wyruszyli w drogę. Sakhil wypłynął do Turanu dzień później zdając sobie sprawę, że przypada mu w udziale najmniej pasjonujące zadanie. Żegluga tym razem przebiegła wyjątkowo spokojnie. Wiały sprzyjające wiatry. Minął Cylię od północy, ale na krótko zawinął na Dheirę, by powiadomić króla o wydarzeniach w Wendecji, a potem już prosto popłynął do ojczyzny. Prawie miesiąc zajęła mu żegluga i był to właśnie ten miesiąc, który potrzebowała turańska armia na dotarcie do przystani kupców. Sakhil przez całą drogę przeklinał swój los, żałując zarazem, że nie wyruszył razem z Warkiem w ślad za Perunem. Miałby przynajmniej szansę, by wziąć udział w walce. Tak mógł tylko czekać, lub... ruszyć ku osadzie, co, po uzupełnieniu zapasów, bez chwili wahania uczynił. Alaryk w tym czasie próbował postawić Wendecję na nogi i słał poselstwo za poselstwem na wszystkie strony świata. Czas płynął nieubłaganie, a to co najważniejsze mogło w każdej chwili się rozpocząć. Jeśli już się nie rozpoczęło. Bez ich udziału. Wszyscy byli ludźmi czynu i nie mogli przeboleć, że los nie przydzielił im innego zadania i chyba w głębi duszy zazdrościli Perunowi, choć z pewnością nie zazdrościli mu odpowiedzialności. Nie potrafili tylko bezczynnie czekać. Nie zdawali sobie jednak sprawy, że Los jest bardziej przewrotny, niż myśleli, i że obejdzie się z nimi okrutniej niż Weles z oddziałem Warka i, pożal się boże, pieśniarzem, który dotąd jeszcze nie ułożył żadnej porządnej pieśni, choć ponoć zawsze czuł, że jego chwila miała nadejść. I nie pomylił się. Dakiki nie popłynął do Turanu, bo znał go dobrze, nie miał też co robić pośród ruin Wendecji, ruszył więc na północ w towarzystwie wendeckich wojów, a po drodze, całkiem nieoczekiwanie, słowa same zaczęły układać się w strofy, a muzyka wybuchła w jego głowie, niczym święty ogień, który dał życie światu, a potem już była wszędzie, w śpiewie ptaków i tętencie końskich kopyt, w skwierczeniu ogniska, a nawet w tym wichrze i wyciu wilków, gdy trafiły na ich trop, choć tak blisko celu już wydawali się być. Dakiki był w końcu gotów, razem z tą pieśnią i Perunem, o którym śpiewał, przejść do historii i, nawet w chwili swej śmierci, był pewien, że tak właśnie by się stało, bo przecież w jego pieśni było wszystko - miłość i łzy, krew i szczęk oręża, a nawet drwiący śmiech losu. Jego pieśń mogliby śpiewać po wsze czasy wszyscy najwięksi i pośledniejsi grajkowie, gdyby przy życiu pozostał choć jeden człowiek, który zapamiętał jej słowa. Dakiki na każdym postoju recytował towarzyszom podróży strofy największego eposu, jaki mógł dać światu, właśnie on, dotąd wielki nieudacznik. Grał i śpiewał bez końca. Aż do ostatniej chwili. Ostatnim, który usłyszał tę pieśń był Weles. Może gdyby było w nim trochę więcej ludzkich uczuć pewnie wzruszyłby się, może nawet do łez, ale to był tylko Weles. Po wysłuchaniu Dakikiego do końca, z kamienną miną wydał rozkaz, ostatni w swym życiu, a potem patrzył, jak jego gwardziści rozszarpują na strzępy pieśniarza i pamięć o Perunie, i w pierwszej chwili poczuł radość. Nie mógł się zemścić lepiej, choć sam Perun umknął mu i to już na zawsze. A potem, gdy zdał sobie sprawę, że to Perunowi zawdzięcza swe wyzwolenie było już za późno. Na cokolwiek. Jego pokuta na ziemi skończyła się. Był wolny. Mógł już spokojnie umrzeć, chociaż niczego już nie mógł naprawić. - Za późno - pomyślał i w tej samej chwili ziemia zadrżała i ruszył Lód, a może było odwrotnie? Dla Welesa jednak nie miało to już najmniejszego znaczenia. Chyba czuł radość, że w końcu umiera. Chyba nawet czuł smutek, choć z pewnością też żal do świata i Losu, który go wykorzystał. Tak niecnie... Choć z drugiej strony, pomyślał, wcale nie było tak źle. Żył przecież tak długo, a czasami nawet szczęśliwie... |