|
Część II
Rozdział 19 - OLBAR erun właśnie schodził w dół górskiego zbocza kamienistą ścieżyną, na której ledwo się z Łasym mieścili, gdy Olbar zaczynał zbliżać się do miejsca, gdzie, jak miał nadzieję, będą nadal leżały zwłoki i tylko zwłoki, ale oczywiście wcale nie ze względu na mordercze skłonności, czy niezdrowe upodobania. Olbar nie widział w ciemnościach efektu działania zubaranowego miecza, więc miał prawo obawiać się, czy stworzenie zostało wystarczająco dokładnie uśmiercone i czy przypadkiem znów nie stanie na jego drodze? Zmagał się z własnym strachem, oj zmagał się, ale nie było innej drogi powrotnej. Na szczęście dla starego marszałka to Coś nie dawało znaku życia. W świetle pochodni Olbar uważnie przyjrzał się kilkunastu leżącym kawałkom i odetchnął z ulgą. W tym stanie skupienia nic już nie mogło żyć, ani tym bardziej zagrozić komukolwiek. Gdyby jednak poskładać wszystko w jedną całość mógłby to być całkiem nieprzyjemny widok. Dhug w całej, paskudnej okazałości. Teraz już jeden mniej. Na całe szczęście! Tylko jak tu się dostał? Olbar mógł się tylko domyślać. - Mógł to być jeden z dhugów, którzy przybyli do Wendecji, podając się za turańskich posłów... Ale przez skarbiec żaden z nich by nie przeszedł, chyba że Grimzell odkryła wejście... A może dhugów było więcej, może nawet kilka grup... Tylko my nie wiedzieliśmy o wszystkich! Olbar raz jeszcze rozpoczął swe wyliczenia - Dwóch pozostało przy Grimzell... marszałek nie wiedział o kolejnym dhugu uśmierconym przez zaklęcie na progu skarbca, więc jego wyliczenia i tak były błędne. - Jeśli królowa nie odkryła innego wejścia to jak, do licha, ten znalazł się w katakumbach?! - Olbar po raz kolejny powtórzył w myślach wnioski. - Albo Grimzell odkryła jakieś wejście, albo dhug dostał się tu z zewnątrz. Może któryś trafił do katakumb przez przypadek? Nawet król nie znał wszystkich sekretnych przejść, a przecież kilka dróg prowadzi do zamku z miasta... i zza murów kilka innych. Gdyby dostał się tu drogą, którą umknął Perun, byłby raczej na nich czekał... Chyba że pobłądził? Katakumby są ogromne. Gorzej, gdyby nie był sam. Gorzej dla Peruna, bo to mogło oznaczać kolejne kłopoty po drodze. Jeszcze gorzej dla mnie! A jeśli to Grimzell wprowadziła go do podziemi, to znowu my wszyscy mamy się czego obawiać. Będzie nas szukać! I tak źle i tak niedobrze Myśląc my Olbar miał oczywiście na myśli króla, o Turańczykach całkiem zapomniał, ale to zrozumiałe, król był najważniejszy, a choć w płucach coraz bardziej mu rzęziło jeszcze bardziej przyspieszył kroku. Wciąż miał nadzieję, że nikt więcej do podziemi nie wszedł. Wiedział, że dla niego spotkanie nawet z jednym napastnikiem mogło się źle skończyć. Dhug był przeciwnikiem, którego należało się obawiać... Ale Perun znakomicie z nim sobie poradził! To w jakimś stopniu napawało optymizmem. Dhugowie nie byli wcale nieśmiertelni. Olbar poczuł coś w rodzaju dumy. - To przecież Wendecjanin! Królewski wnuk! Może nawet następca tronu?! On również był Wendecjaninem, ale... - Olbar realnie ocenił własne możliwości. Były bliskie zeru. Gdyby nie był sam... Ale był! Nie mógł iść już szybciej, ale i tak szedł szybciej niż zwykle. To strach dodawał mu sił. Wzrósł jeszcze bardziej, gdy okazało się, że króla już nie ma w miejscu, gdzie się rozstali, na całe szczęście ślady w korytarzach były na tyle wyraźne, że Olbar domyślił się kierunku, w którym zmierzał król. Wystarczało iść po tych śladach, które doskonale odcisnęły się w pyle osiadającym przez lata na posadzce. Wendecja miała wiele takich podziemnych korytarzy. Wykuto je w skale przed tysiącami lat. Były starsze od niej samej. Niektóre biegły równolegle do tych znanych, oficjalnych. Później, gdy na zboczu góry wybudowano już zamek, połączono jedne z drugimi sekretnymi przejściami. Jeszcze inne korytarze schodziły w głąb, jak mówią legendy, do samego wnętrza ziemi. Tych nikt nie próbował penetrować, choćby z obawy przed złym, które ponoć kryło się w ich wnętrzu. Olbar jednak nie lękał się nieznanego. Wystarczająco przerażające było znane zło. I z tym należało walczyć! Na szczęście król już przedsięwziął jakieś kroki. Ślady wskazywały, że Alaryk zmierzał w stronę jednej z wież zamku, gdzie kwaterowała jego gwardia. Było to najlepsze rozwiązanie. Trudno było przewidzieć, kto z dworzan stanie po stronie króla, a czasu było niewiele, król więc postanowił połączyć się z wiernymi mu gwardzistami. To była jego szansa, cień szansy. Siły wyrównywały się, jednak wciąż nie było pewności, kto ostatecznie zwycięży? Na przybycie pomocy z zewnątrz nie było co liczyć. W najlepszym wypadku legiony staną u wrót miasta dopiero za kilka dni, jeśli oczywiście Perun je zawiadomi. Do tej pory może już być po wszystkim. Jedyna nadzieja w garnizonie portu. Gdyby udało mu się sprowadzić choćby część jego żołnierzy, szala zwycięstwa przechyliłaby się na ich stronę. Portowy garnizon był najliczniejszą jednostką w mieście, było tylko jedno ale, jak zwykle zresztą, ale w osobie dowódcy garnizonu, ale też nie było innej możliwości. - Garnizon! W nim jedyna nadzieja! - Tam też Olbar postanowił się udać najpierw, zdając sobie sprawę, że jego para rąk, przynajmniej w tej chwili, nie na wiele zda się królowi. Tymczasem Alaryk ze swym niewielkim oddziałem zatrzymał się na odpoczynek w przestronnym pomieszczeniu, które bardziej wyglądało na jaskinię, niż na salę zamkową, którą ponoć kiedyś było. Jej ściany od góry do dołu wypełniały tajemnicze malowidła, których znaczenia Sakhil tylko mógł się domyślać. Jedno z nich przedstawiało coś w rodzaju ognistego rydwanu bez koni i kół, który zlatywał z niebios na ziemię. Na kolejnym z tego rydwanu wychodziły człekokształtne istoty, z wielkimi, okrągłymi głowami, ale bez ust i oczu. Jeszcze dalej te same istoty trzymały swe głowy w rękach, co, jak zrozumiał Sakhil swój błąd, okazało się być czymś w rodzaju hełmów, a dziwne stroje zbrojami. - Zdumiewające, prawda? - Alaryk wskazał ręką na malowidła siadając na jednej z kamiennych ław posadowionych tuż przy ścianach. - To nasza historia. Nasi przodkowie przybyli z gwiazd. A tu - Alaryk przysunął pochodnię w stronę innego malowidła - możesz zobaczyć dhugów. Ich bóg również przybył z nieba. Ludzie najpierw osiedlili się na Atlantydzie i Mu, potem sięgnęli po inne lądy i tak napotkali dhugów. Na tamtych malowidłach, pochodzących już z historycznych czasów, możesz zobaczyć naszą walkę z nimi - Sakhil podszedł bliżej, ku wskazanym przez króla obrazom. Były wyraźnie świeższej daty. Kolory wciąż jeszcze były żywe. Jedno z nich przedstawiało ogromnego człowieka, olbrzyma prawie, trzymającego w jednej ręce potężny miecz, podobny temu, który teraz niósł na północ Perun, a w drugiej krwawy strzępek czegoś, co prawdopodobnie było sercem demona. - To Zubaran - stwierdził Sakhil, a Alaryk przytaknął skinieniem głowy. - Jednego nie rozumiem - spytał Turańczyk. - Zeloran twierdził, że ich bóg był umierający, a tu - wskazał na wcześniejsze malowidło - z nim walczą. - To prawda, gdyby tak nie było, z pewnością nie dalibyśmy im rady. Ludzie pewnie tylko pomogli mu w umieraniu, ale nie zapominaj, że przepowiedziano, iż odrodzi się, więc dlatego zrobiono wszystko, by go odnaleźć, by wydrzeć mu serce, bez którego ponowne narodziny nie byłyby możliwe. Czy zresztą ma jakiekolwiek znaczenie, jak było naprawdę? Legendy są piękniejsze od rzeczywistości. - Teraz legenda odrodziła się, stając się rzeczywistością - Sakhil raz jeszcze powrócił myślami do wydarzeń w Mazarganie. - Jeszcze nie, mam nadzieję, że jeszcze nie - dodał Alaryk, a Turańczyk dokończył myśl, która nurtowała ich obu: - Jeśli nam się uda i tym razem, nie możemy popełnić tego samego błędu. To pycha. Nasza pycha. Przekonanie o naszej potędze. Tym razem musimy dokończyć dzieła. Musimy zniszczyć ciało i serce, wszystko, by ślad nawet po nich nie pozostał, by historia znowu nie powtórzyła się, nawet jeśli miałyby minąć kolejne tysiące lat. - Czy Perun jest tego świadom? - Zapytał Alaryk. - Mam taką nadzieję - odpowiedział Sakhil. - Aż taki tępy chyba nie jest, przecież wielokrotnie była o tym mowa, a Zeloran starał mu się to bardzo dokładnie uzmysłowić. Powtarzał po stokroć, że najważniejsze to nie dopuścić do zmartwychwstania tego... - Sakhil tym razem nie potrafił znaleźć właściwego słowa, dla określenia dhugońskiego stwórcy, więc tylko wskazał na wizerunek namalowany na ścianie przez nieznanego artystę. Widział w mazargańskiej jaskini na własne oczy jego zwłoki i jako jedyny mógł stwierdzić, że malarz idealnie oddał tak podobieństwo, jak i atmosferę grozy i przerażenia, którymi wciąż emanowały nawet martwe zwłoki potwora. Turański generał jak zahipnotyzowany wpatrywał się w ten wizerunek i jak przed laty zadrżał z obawy. - Na szczęście Perun nie będzie sam - odezwał się dopiero, gdy już otrząsnął się z pierwszego strachu. - Co przez to rozumiesz? - Zdziwił się Alaryk. - Mówisz o nas? - Mam nadzieję, że i nas nie ominie przyjemność rozprawienia się z dhugami, ale wpierw musimy uporać się z Grimzell. Nie o nas myślę, tylko o turańskiej armii. Razamanaz i Zeloran rozpoczęli w dzień naszego odjazdu przygotowania do wyprawy, bez względu na wynik naszych działań. Nawet jeśli nie udałoby się nam zdobyć miecza, ... w ten, czy inny sposób. - A więc nie jest aż tak źle... - Perun i tak jest w lepszej pozycji, niż my - ich sytuacja rzeczywiście nie była najlepsza, ale wyglądało na to, że Sakhil wcale nie był z tego powodu zmartwiony. No cóż, w pewnym stopniu znaleźli się w impasie, ale Sakhil wychodził już cało z wielu gorszych opresji, a w tej chwili... Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, pomyślał Turańczyk, w końcu będzie miał szansę odegrać się na królowej. Blizny, które mu pozostały po spotkaniu z Grimzell, sięgały głębiej, niż się mogło wydawać. O wiele głębiej. Alaryk zdumiał się, widząc na twarzy Sakhila tajemniczy uśmiech. Uśmiech ten mógł zmrozić krew w żyłach. Alaryk ucieszył się, że Turańczyk nie stoi po przeciwnej stronie. Po chwili milczenia twarz Sakhila nabrała już zupełnie innego wyrazu. Jeśli był myślami gdzieś daleko, to nie na długo. - Co robimy? Masz jakiś plan? - Sakhil miał nadzieję, że Alaryk już wystarczająco wypoczął. Czas przecież naglił, Olbar nie wracał, a oni nie wyszli nawet z lochów, kryjąc się w nich niczym szczury. Sakhil nie był szczurem i chciał jak najszybciej zakończyć wendecki konflikt, by ruszyć za Perunem, lub... W tym drugim przypadku oczywiście wszystkie problemy miałby już z głowy i, co najwyżej, mógłby przyglądać się wszystkiemu z niebios, stojąc spokojnie u boku Dagometa. Ta możliwość jednak nie wchodziła w rachubę. Z pewnością jeszcze nie teraz. Sakhil miał inne plany. Wyrównanie rachunków z królową może i było jego prywatną sprawą, ale również było koniecznością, czyli... połączeniem przyjemnego z pożytecznym, zaś zabicie jej... będzie czystą przyjemnością. Sakhil na chwilę rozmarzył się, dlatego dopiero po jakimś czasie zaczęło docierać doń to, co mówi Alaryk: - Należy zrobić trzy rzeczy. Zaalarmować moją gwardię, ściągnąć do zamku garnizon portowy i sprowadzić resztę twych ludzi. Do portu prawdopodobnie ruszy Olbar. Ty jednak będziesz musiał pójść po swych ludzi sam, obawiam się bowiem, że Olbara nie posłuchają. Ja spróbuję dotrzeć do mych oddziałów. Jeśli uda się nam połączyć uzyskamy przewagę i nie będziemy musieli obawiać się otwartego starcia. Do tego czasu jednak musimy kryć się w tych lochach, jak szczury - król bezwiednie policzył siedzących wokół ludzi. Pięciu Turańczyków, czterech Wendecjan i ich dwójka. Tylko jedenastu ludzi. Tak. W tej chwili ich szanse były mniej niż mizerne. - Ruszajmy! - Alaryk doskonale rozumiał, że czas również nie był ich sprzymierzeńcem i ubolewał nad tym, że nie ma już dawnych sił. Zerwał się jednak, niczym młodzieniec, mimo że wszystkie jego kości aż jęknęły z bólu i ruszył w kierunku jeszcze jednego podziemnego korytarza, przyświecając sobie pochodnią, których spory zapas jakiś czas temu przezornie przygotowali z Olbarem. Tylko on jeden orientował się, gdzie się znajdują i w jakim kierunku zmierzają. - Idziemy na południe - mówił król, choć po prawdzie to nikt z pozostałych nie orientował się, czy to południe, czy północ, czy może wschód? Szli raz w dół, raz znów pod górę, kluczyli, skręcali, a nawet zawracali, ale tak właśnie były poplątane podziemne tunele. Gdy Alaryk w końcu oznajmił, że znajdują się pod wieżą Południową, zwaną również Wieżą Zachodzącego Słońca, choć w rzeczywistości była to wieża południowo - zachodnia, nie mieli innego wyjścia, jak dać wiarę jego słowom. Po chwili usłyszeli odgłosy walki, które rozwiały do reszty ich wątpliwości. Wyglądało na to, że garnizon został zaatakowany przez stronników królowej. - Co robimy? - Szepnął Sakhil, ale przecież tumult na górze zagłuszyłby nawet jego krzyk. - Jest tylko jedno wejście do wieży - rzekł król - jednak jeśli walka toczy się w pomieszczeniu, przez które możemy wejść, zdradzimy sekret. Jeśli zostaniemy zmuszeni do odwrotu, pozostanie tylko jedno - zniszczyć je na zawsze. Ta dźwignia - Sakhil podążył spojrzeniem za ręką Alaryka - uwolni blok skalny i zawali część korytarza. Już nigdy nie będziemy mogli skorzystać z tej drogi. - Cóż mamy do stracenia? - Odpowiedział Sakhil wspinając się po krętych schodach. Szczęk oręża był już w stanie zagłuszyć nawet jego myśli. - To tu - Alaryk pokazał na kamienną ścianę, przed którą stanęli. - Ta ściana przesuwa się, wystarczy pchnąć. Przejdziemy przez olbrzymi kominek. - Zostań z tyłu Panie - szepnął jeden z gwardzistów, sięgając po miecz. - Racja - dodał Sakhil. - Może będziemy musieli wycofać się - chciał powiedzieć „uciekać”, ale uznał, że bardziej odpowiednim słowem będzie to pierwsze. Uciekali już wystarczająco długo. Alaryk pokazał im miejsce, gdzie należy popchnąć ścianę by ustąpiła i cofnął się do tyłu. - Znajdziemy się w głównej sali, na dole wieży. Jedno z wyjść prowadzi do zbrojowni, drugie na dziedziniec i do stajni, trzecie w górę, do kwater i na mury. Każda z wież jest identyczna. Z góry nie ma już jednak drogi ucieczki, chyba że po linach. Drzwi prowadzące na górę są trudne, niemal niemożliwe do sforsowania. Potrzebny byłby duży taran, a tego w zamku nie ma. Zresztą, trudno byłoby go do wieży wprowadzić, a potem użyć. Gdybyśmy musieli bronić się i czekać na odsiecz, mielibyśmy znakomitą pozycję. Wieża jest dobrze zaopatrzona w prowiant i wodę. - A gdybyśmy nie doczekali się odsieczy? - Sakhil rozejrzał się po twarzach stłoczonych w ciasnym korytarzu wojów. Odsiecz, pomyślał Turańczyk. Role odwróciły się. To oni oczekiwali pomocy gwardii, a w tej chwili przychodzili jej z odsieczą. Nie stanowili żadnej siły, lecz obecność króla powinna dodać zaatakowanym otuchy, a w szeregi napastników wprowadzić, jeśli nie zamieszanie, to przynajmniej konsternację. Wszyscy muszą dowiedzieć się, że król żyje. - Panie! Stań w środku. A wy wszyscy, jak tylko ściana się uchyli krzyczcie: - Król nadchodzi! Król żyje! - Następnie zwrócił się do Alaryka. - Twoi gwardziści muszą cię zobaczyć! - I samemu napierając barkiem na kamienny mur, za którym czekało już na nich przeznaczenie krzyknął: - Pchajmy! Olbar tymczasem przebrnął już większą część drogi. Podziemny korytarz wyraźnie opadał w dół, potem znowu powinien zacząć się wznosić. Kałuże wody, których nawet nie miał sił omijać i krople kapiące mu na głowę dowodziły, że nie zmylił drogi. Znajdował się pod fosą. Woda zawsze stała w tym miejscu, mimo kanałów odwadniających. Był to główny tunel prowadzący do miasta, ale była to też pułapka. W ciągu kilku chwil szeroki przecież korytarz mógł zostać napełniony wodą, zatapiając napastników, którym udałoby się odkryć podziemne przejście. Budowniczowie zamku wykazali się zadziwiającą pomysłowością i przebiegłością. Każde obejście miało własne zabezpieczenie. Tunel pod fosą został zalany tylko raz, ale za to skutecznie. Woda owego czasu pochłonęła nie tylko kilka setek nieprzyjaciół, ale i zdrajcę, który chciał ich przeprowadzić do zamku. Tym zdrajcą był przodek Olbara, który okrył na wieki hańbą cały ród, sprzysięgając się z barbarzyńcami. Wszyscy dobrze wiedzieli, że za tym, jak zwykle, stał Turan i mniej wielki od obecnego Razamanaz, dwudziesty ósmy sabor Turanu, zwany Rudym, ze względu na kolor owłosienia, choć równie dobrze mógłby zostać nazwany Krwawym, bo wsławił się niezwykłym, nawet na owe czasy, okrucieństwem. Miał bardzo brzydki zwyczaj osobiście prowadzić przesłuchania. Plotki głosiły, że czasami lubił wyręczać, oczywiście pod przebraniem, miejskiego kata, którego później, również osobiście i pod przebraniem, Razamanaz Rudy ściął, oskarżywszy wpierw o zdradę. Imperialne ambicje były cechą dziedziczną, wrodzoną skazą, na którą cierpiał również obecny władca, nie dziw więc, że dwudziesty ósmy sabor Turanu chciał wykorzystać napięcie w Wendecji. Nie on jeden zresztą, ale on jeden miał mniej skrupułów niż wszyscy inni razem wzięci i tylko on jeden odważył się wprowadzić zamysł w czyn. Władzę w Wendecji usiłował w owym czasie przejąć jeden z królewskich kuzynów - Zico DeVukh, od nazwiska przezywany Lisem, co mu naturalnie pochlebiało, za plecami jednak przezywano go Wężem, a nawet Glistą, czego Lis oczywiście wolał nie słyszeć, tym bardziej, że nie grzeszył specjalnie odwagą. Glista sam jeden oczywiście nie miał najmniejszych nawet szans, by zrealizować swe niecne zamiary, ale dzięki pomocy turańskich najemników, eufemistycznie zwanych, nawet wiele lat później, barbarzyńcami, mogło mu się udać. Początkowo nawet szczęście mu sprzyjało, tym bardziej, że dowództwo portu popełniło jeden, za to bardzo poważny błąd - pozwoliło wpłynąć do portu większej liczbie statków. Ich załogi, zbyt liczne, jak na statki handlowe, tylko pozornie pochodziły z wielu państw, faktycznie były to doborowe oddziały turańskie, najlepsi z najlepszych, jak twierdził Razamanaz Rudy, ale cóż, był to tylko jeden punkt widzenia. Wielu twierdziło, że Razamanaz, tworząc ten oddział siepaczy, pozbierał samych rzezimieszków i skrytobójców, najgorsze męty, najciemniejsze typki ze wszystkich stron świata, i rzeczywiście, rodowitych Turańczyków rzadko który przypominał, ale jedno trzeba przyznać, odwagi im nie brakowało. Weszli prosto w paszczę lwa i to bez zmrużenia oka, ale przecież skończonymi głupcami też nie byli, bo na morzu na ich sygnał czekały dużo większe siły, prawdziwa armia. Jednak nie doczekały się, bo ktoś okazał się bystrzejszy od Lisa i wszystkich Turańczyków razem wziętych, o Razamanazie Rudym już nawet nie wspominając, w każdym bądź razie nie w jego obecności. I tylko jedno pozostało niewiadomą do końca: - Kto uruchomił mechanizm otwierający śluzy? Napastnicy użyli dwóch wejść do podziemi. Jednym prowadził ich pradziad Olbara, drugim królewski kuzyn. W tamtej chwili pewnie jeszcze w duchu myślał jaki to z niego chytrus, ale gdy już połączyli się, właśnie w miejscu, gdzie teraz odpoczywał Olbar, ktoś otworzył śluzy. Śmierć potrafi nadejść bardzo cicho, podkraść się dyskretnie, niezauważalnie nawet, ale tym razem narobiła sporo hałasu, niczym na paradzie, chyba zagrały wszystkie surmy. Lis miał wystarczająco dużo czasu, by zastanowić się nad całym swym podłym życiem, ale uciec już nie zdążył. Nie miał gdzie. Woda była szybsza no i była dosłownie wszędzie. Nikt nie ocalał. Jeszcze długo potem do morza spływały podziemnymi kanałami trupy. Wendecjanie nie mieli zamiaru ich wyławiać. Ten widok miał być dla wszystkich „barbarzyńców” ostrzeżeniem. I był. Wystarczającym. Szczególnie dla tych, którzy wiedzieli, o co w tym wszystkim chodzi? Razamanaz wiedział. Z czasem woda ustąpiła, a choć zabrała tyle ludzkich istnień w katakumbach wszystko pozostało po staremu. Jak Wendecja, wydawały się być niezniszczalne, a nawet wieczne. Wszystko pozostało na swoim miejscu, pomyślał Olbar. Od wieków nic się nie zmieniło. Nawet wejścia do katakumb wciąż znajdowały się w tych samych miejscach. I nikt ich nie odkrył, a przecież jedno z nich znajdowało się tuż przy głównym targowisku, w studni, z której wszyscy czerpali wodę. Nie wszystko jednak wyglądało tak różowo, jak myślał Olbar. Po ulewnych deszczach, które od jakiegoś czasu nawiedzały Wendecję, w studni podniósł się poziom wody, zalewając otwór i część tunelu doń prowadzącego, więc Olbar nie mógł z niego skorzystać. Musiał pójść dalej. Na szczęście znał większość wejść. Nie znał tylko tego, którym uciekający przed szarżującym Łasym dhug dostał się do podziemi, rzeczywiście tylko przez przypadek, choć z pewnością łatwiej było w jego zniknięciu dopatrywać się magii. Dhug nawet Grimzell wtedy zaskoczył, gorzej jednak, że nie znał drogi powrotnej. Gorzej oczywiście dla niego, choć i tak miał wiele szczęścia, że nie wpadł w żadną pułapkę szukając wyjścia. Ale to jego szczęście nie trwało długo. Przerwało je gwałtowne spotkanie z mieczem Zubarana, co może zakrawać rzeczywiście na ironię losu, bo do wyjścia miał już tylko krok. Pociechą, choć dosyć wątpliwej marki, mogło być jedynie to, że zginął z tej samej broni, co jego stwórca. Kolejne sekretne wejście umieszczono w barbakanie, tuż przy samych wrotach wschodniej bramy, zwanej od niepamiętnych czasów Bramą do Nikąd (fakt, od niepamiętnych czasów na wschodzie i północy nie było już niczego, oprócz lodu w nadmiarze), jeszcze inne ukryte było w południowo - zachodniej części podgrodzia, w stajni jednej z tawern, stojącej w pobliżu kolejnej miejskiej bramy - Wilczej - prowadziła prosto do krainy wilków - Hyrkanii. To wejście było bardziej oddalone od portu, ale nie było tego złego, co by na dobre nie wyszło. Olbar mógł po drodze zaalarmować straż miejską. Jeśli oczywiście jeszcze będzie miał kogo alarmować. Straży przecież mogło już nie być, mogła zostać wybita, wymordowana, albo, co gorsze, mogła opowiedzieć się po stronie królowej... Kolejna niewiadoma. - A niech to! - Stary marszałek nigdy nie pochwalał postępowania króla, co, precyzując, znaczyło, że nie pochwalał braku działania. Nie był zwolennikiem tyranii, tylko monarchii i władzy absolutnej, jednak to, co zrobił król po zniknięciu Irvana, było nie do pomyślenia. - Jak on tak mógł!? Usunął się w cień, faktycznie oddając władzę przeklętej Grimzell! I to w taki sposób! Jakby nie tylko że nie miał ochoty rządzić, ale też nie chciał już dłużej żyć! A niech to! - Olbar nigdy nie lubił przeklinać, ale tym razem brzydkie słowa same cisnęły mu się na usta. Alaryk z własnej winy bardzo szybko zaczął tracić wpływy, a nawet orientację w tym, co się w jego państwie dzieje. Jakby żył w innym, nierealnym świecie, w krainie snu suto zakrapianej winem. Olbar przez te wszystkie lata żywił nadzieję, że król kiedyś w końcu obudzi się z tego letargu, nie sądził jednak, że stanie się to tak późno. Królestwo tymczasem stanęło na skraju przepaści... a teraz jeszcze dołączył do niego świat. Olbar bardzo powoli, bronił się przecież przed tą myślą, zaczynał sobie uzmysławiać, że może być już za późno, by uratować i jedno, i drugie. By ich uratować... Gdyby była jakaś dźwignia do pociągnięcia, przy pomocy której można by rozwiązać ten problem, Olbar nie zawahałby się nawet przez chwilę. Tak jak nie zawahał się jego przodek, uznany przez wszystkich za zdrajcę. Obecnie sytuacja wyglądała bardzo podobnie, chociaż dawny wróg był sprzymierzeńcem, a głównym przeciwnikiem rodacy, ogłupieni przez Grimzell i dhugów. Grimzell zawsze była obca. - Trzeba ją było zabić już na samym początku - pomyślał Olbar. To on wychowywał Irvana i dlatego był pewien, że królewicz nigdy nie odważyłby się podnieść ręki na ojca, choć przecież w pewnym stopniu wystąpił przeciwko niemu, sięgając po jego własność. Ale Irvan był młody i dał się złapać w sidła, tym potężniejsze, że były sidłami miłości. Tylko Grimzell wiedziała, czy chodziło o miłość, czy o politykę, czy może o coś jeszcze? Owocem była nienawiść, rozkład państwa i wojna domowa. Nawet jeśli uda się ją sprowadzić do wymiarów pałacowego przewrotu, konsekwencje i tak będą tragiczne i długotrwałe. Walka była najprostszą rzeczą, ale to był dopiero początek. Pierwsza potyczka, w której chodziło tylko o Wendecję, jeden kraj i kilka ludzkich istnień. Cała reszta była w rękach młokosa, który wcale przecież nie musiał być wnukiem Alaryka. Unosząc na północ miecz Zubarana, niósł w swych dłoniach przyszłość Wendecji i świata. - Przepowiednie... - Olbar westchnął. Całe ich życie było wypełnione przepowiedniami i przez nie zdeterminowane. Olbar poczuł w tej chwili, jak bardzo się zestarzał. Był za stary, nie tylko by wznieść do ciosu miecz, ale też za stary, by unieść brzemię odpowiedzialności, która spoczywała na Perunie. Trzeba być młodym, jak tamten. - Gdybym był młody, młody, jak Perun... Cóż bym wtedy począł? - Szepnął Olbar. Perun był silny, mimo ułomności, właśnie młodością i zawsze mógł powiedzieć: - Niech się dzieje, co chce - Olbar tego nie mógł zrobić, bo przed nim już nie było przyszłości. Był za stary, by unieść brzemię, którym Los obarczył Peruna. Trzeba być pozbawionym wyobraźni młokosem, by ruszyć tak bez zastanowienia w świat. On nim nie był. Nie miał ani tej determinacji, ani optymizmu, ale również miał zadanie do wykonania. Oni wszyscy mieli. Należało powstrzymać Grimzell, uniemożliwić, lub zatrzymać pogoń, a potem pokonać dhugów. Czy nie za wiele, jak na ich siły? Olbar tego nie wiedział. Powątpiewał również w siłę Peruna, nie wiedział jednak, a Perun tego nie wiedział również, że część magicznej siły broniącej dostępu do sanktuarium, w którym złożone były wendeckie relikwie, spłynęła na Peruna. Nie wiedział tego również ostatni z dhugońskich wysłanników, stojący u boku Grimzell. Pod ludzką postacią był nie do rozpoznania, ale Grimzell i tak wiedziała, jak dhugowie wyglądają. Dla niej nie miało to znaczenia. Był to układ, który gotowa była zawrzeć z każdym, byleby osiągnąć cel. Był nim tron Wendecji. Władzę już miała dawno. Poza tym chciała jeszcze śmierci Alaryka. Gdyby wiedziała kim jest Perun z pewnością jego również miałaby zamiar uśmiercić. Irvan zaś... to była żywa rana, rana wciąż krwawiąca, a może nawet kalectwo, jak ułomność Peruna. - To musiał być ktoś taki, jak on - pomyślał Olbar. Ktoś bez wyobraźni, bez obowiązków, bez kompleksów, bez... ktoś, komu na niczym nie zależy... - Olbar próbował, jak inni przed nim, dojść przyczyn, dla których los wyznaczył właśnie Peruna, a nie kogoś zupełnie innego i godniejszy, ale nie dość, że nie znalazł na to pytanie odpowiedzi, to jeszcze mylił się i to w dwóch punktach. Po pierwsze, zapomniał, że los i tak był ślepy, więc posyłał swe strzały gdzie popadnie, po drugie, czego oczywiście nie mógł wiedzieć, bo Perun nikomu o tym nie powiedział, od chwili, gdy poznał Dziewannę było mu o wiele ciężej. Im bliżej celu, tym ciężej. Nawet jeśli wcześniej wszystko traktował jak przygodę, teraz pojawiła się cienka nić zobowiązań, która, w miarę poznawania kolejnych faktów, świata i praw nim rządzących, ludzi i przyjaciół, coraz bardziej grubiała. Teraz to nie była już tylko jedna nić, lecz cała pajęczyna, a nawet sieć, która oplotła Peruna. Pajęczyna zobowiązań. I to nie był już ten sam Perun. Ten obecny zupełnie inaczej patrzył na świat, szczególnie zaś na światek, w którym się urodził, a który niespodziewanie stał się dlań ojczyzną, a łowcy rodakami. Nawet jeśli nie pozbył się wszystkich wątpliwości, a miecz ciążył znów niemiłosiernie, na końcu drogi stała ona. Dziewanna. Nagroda. - Chodź Łasy. Idziemy - mruknął do niedźwiedzia Perun. - Przed nami długa droga. Olbar również pozbierał swe, jakby jeszcze starsze kości i ruszył dalej. Droga była tak prosta, że w zasadzie nie potrzebował światła. Ostatni korytarz. Prowadził prosto na południe. Po raz kolejny w ciągu tych kilku dni Olbar przemierzał pieszo miasto. A choć teraz szedł trochę inną drogą, pod miastem, nie zmieniało to wcale faktu, że czuł w nogach te metry, kilka tysięcy kroków, tym bardziej, że droga prowadziła pod górę. Część korytarza wykuto w skale, na której stało podgrodzie i ta część wciąż trzymała się najlepiej, ale gdzie indziej drewniane stemple zaczynały puszczać, ziemia osypywała się, tarasując drogę, ale i tak dzieło przodków było godne podziwu. Przetrzymało tyle niebezpiecznych chwil... - Czy tym razem również przetrzyma? - Olbar nie pamiętał, kiedy ostatnio dokonywano tu napraw? Chyba po ostatnim zalaniu, przed kilkoma wiekami. - Czy teraz nadszedł czas i wszystko miało runąć? Czy musiało? - Olbar nie potrafił sobie tego wyobrazić. Wendecja wydawała mu się niezniszczalna. Wieczna. Czas był dla niej łaskawy, nawet jeśli zmieniali się ludzie, a jeszcze inni sprawowali władzę. Zawsze jednak byli to Wendecjanie. Najlepsi. Po śmierci Vereny przez długie lata Alaryk żył samotnie, ale był przy nim Irvan. Prawowity następca tronu. Gdy zniknął wszystko się skomplikowało, tym bardziej, że związek króla z Grimzell okazał się tylko i wyłącznie związkiem formalnym. Aż do wczoraj jednak wyglądało na to, że po śmierci Alaryka właśnie Grimzell obejmie sukcesję. Nowiny zelektryzowały na równi króla jak i jego najwierniejszego sługę. Następca tronu żył i miał potomstwo. Gdyby więc Alaryk zmarł, a Grimzell pozostała przy życiu, przed nią w kolejce do tronu stał Irvan i jego dzieci. Przez wieki władza w Wendecji była w rękach rodu Alaryka i ród ten, z nielicznymi może wyjątkami, sprawował tę władzę godnie i ku chwale Wendecji, a lud był przywiązany do rodu panującego. Lud stanie po stronie prawowitych sukcesorów. Grimzell pozostawała tylko walka. - Przeklęta Grimzell! - Olbar zaklął. - Jeszcze jej nam było tu potrzeba! Jakby nie dość było problemów?! - Idący w całkowitych ciemnościach marszałek dworu zatrzymał się gwałtownie. Myśl, która tak niespodziewanie przyszła mu do głowy, niemal go poraziła, choć jaśniej wcale dzięki temu się nie stało, w każdym bądź razie tu w katakumbach. Wszystko się zazębiało, Grimzell rozpoczęła siać swe intrygi, pojawili się dhugowie, przybycie Peruna, przepowiednie, jedno bez drugiego nie było możliwe. Tak musiało być! To przeznaczenie! Tak też już było. Ciąg podobnych i powiązanych ze sobą zdarzeń. To historia. I teraźniejszość. Olbar nigdy nie przypuszczał, że przyjdzie mu wziąć udział w walce, która może odmienić losy świata i bieg historii. A przecież ta walka już trwała i to na kilku frontach. Olbar nie znał wszystkich faktów. Nie mógł ich znać. Na to musiałby być przynajmniej Zeloranem, który wraz z Razamanazem właśnie szykował się do drogi. Turańska armia też już była gotowa. Turańska armia niecierpliwiła się. Turańska armia nie lubiła czekać. Turańska armia... A tam, dokąd się wybierała, Jarowit, wraz z mieszkańcami osady, przygotowywał się na przybycie dhugońskiego boga. Jarowit nie wiedział oczywiście, że to dhugoński bóg. Miał nadzieję, a nawet wierzył, że będzie to ich bóg, ich własny bóg, który poprowadzi wszystkich (no może nie wszystkich, tylko ich wszystkich, czyli wszystkich łowców, no i tych paru obcych) ku chwale i wielkości. Zgromadzeni w osadzie dhugowie, wciąż jeszcze ukrywający się pod ludzkimi postaciami, również czekali na ten dzień, jednakże oni, jeszcze nie tak dawno przepełnieni fanatyczną euforią, zaczynali patrzeć w przyszłość z obawą, mimo że serce właśnie do nich dotarło. W końcu mieli czego się obawiać. Obawiali się więc miecza, który nadal pozostawał w ludzkich rękach, a także, a nawet przede wszystkim Peruna, którego już kiedyś spróbowali zgładzić, a potem, gdy im się to nie udawało, usiłowali chociaż śledzić, jednak ich magiczne zwierciadła najczęściej zasnute były tajemniczą mgłą, której pochodzenia ani nie znali, ani też w żaden sposób nie potrafili rozproszyć. Ślad urywał się raz po raz, w końcu, gdzieś na Dheirze, na dobre stracili Peruna z oczu. Na szczęście, pocieszali się, w Wendecji, dokąd Perun zmierzał, czekali już ich wysłannicy. Najważniejszy cel udało się im osiągnąć, serce już mieli, pozostał jeszcze miecz i Perun, z którego osobą wszystko zdawało się w zadziwiający sposób łączyć. Jeszcze nie wiedzieli dlaczego? Nigdy nie wiedzieli, ale też nigdy nie przejmowali się takimi szczegółami. A Perun był dla nich wciąż tylko szczegółem, a może nawet detalem, niewiele znaczącym, z którym postanowili się rozprawić w sposób najprostszy z możliwych. Wysłannikom powierzono jeszcze jedno zadanie - mieli Peruna natychmiast, gdy tylko pojawi się w Wendecji, zgładzić, ale, niestety i całkiem nieoczekiwanie, z czterech dhugońskich wysłanników, pozostał już tylko jeden, ale i on, choć był przecież tak blisko, nie wiedział, co stało się z Perunem? Również Zeloran śledził Peruna, jednak mag, w przeciwieństwie do dhugów, miał zamiar Peruna ochronić, dlatego przezornie, nie szczędząc swej wiedzy, by zakłócić odbiór dhugońskich zwierciadeł, otoczył Peruna magiczną zasłoną, tak skutecznie, że czasem nawet on nie mógł jej rozwiać. Zastanawiające. Mgła pojawiała się, gdy tylko zaczynał szukać Peruna, co w zasadzie powinno go cieszyć, jednak z drugiej strony niepokoiło, gdyby bowiem Perun zginął, nikt by się o jego śmierci nie dowiedział - tę myśl jednak Zeloran szybko uznał za niezbyt logiczną. Zasłona istnieć będzie tak długo, jak długo Perun żyje. Nie ma wszak potrzeby ukrywać jego martwych szczątków. Chyba? No chyba żeby... Niech nie wiedzą, nie znają dnia, ni godziny... Tak potężna zasłona była jeszcze jednym dowodem na to, że Peruna jednak chronią jakieś niezwykle potężne siły. Inne siły. Nieznane. Zeloran nie miał o nich zielonego pojęcia, ale nawet jeśli były to siły już dawno zapomniane i „przestarzałe” wciąż miały moc, z którą trudno było mu się równać. - Ktoś wpadł na ten sam pomysł - mag bardzo ubolewał, że w żaden sposób nie może połączyć swych sił z, w pewnym stopniu przecież, sojusznikami, ani też skontaktować się z żadnym z reprezentantów... tamtej strony, kimkolwiek ona by nie była, ale... - Szkoda. Również Weles nie potrafił przestać myśleć o Perunie. Z wiadomych względów. To było nawet gorsze od miłości. Gdyby dowiedział się, że Perun nie żyje pewnie zmartwiłby się jeszcze bardziej, co najmniej w dwójnasób. Ostatecznie przecież przyrzekł sobie własnoręcznie rozprawić się z Perunem i dlatego nie dopuszczał nawet myśli, że ktoś mógłby go ubiec i pozbawić tej niewątpliwej przyjemności. Weles był święcie przekonany, że ten dzień kiedyś nadejdzie, prędzej czy później, tymczasem jednak przypatrywał się postępom prac w osadzie złośliwym uśmieszkiem kwitując głupotę omotanych do reszty łowców. Już otrząsnął się po klęsce i stanął na cztery łapy (w tym jednym miał przecież wprawę, jeszcze kilka klęsk, a będą po nim spływały, jak woda po kaczce), choć jego panowanie przez długie tygodnie rzeczywiście było zagrożone. Wilcza armia gotowa była zbuntować się. Po raz pierwszy w jego długim życiu. Kryzys udało mu się zażegnać kilkoma, jak na niego zupełnie niekonwencjonalnymi pociągnięciami. Obyło się przy tym, o dziwo, bez ofiar i kaźni, bo znów po raz pierwszy Wilczy Pasterz pokajał się, uwierzycie, całą winę biorąc na siebie. Do tego wszystkiego co głośniejszych nagrodził, zamiast ukarać, czy zgładzić, jak to drzewiej bywało (tu pewnie Weles westchnął z rozrzewnieniem) zdobywając jeszcze większe uznanie, a nawet miłość, a potem spokojnie zaczął odbudowywać swą potęgę. Rozproszone niedobitki zaczęły powracać pod jego skrzydła, a wkrótce przybyły rezerwy, na które wcześniej nie poczekał. Zewsząd też ściągały nowe oddziały. Niektóre jeszcze nawet nie wiedziały o klęsce. Gdyby dzisiaj, tymi siłami, uderzył na osadę, rozniósłby ją w pył. Nieraz już bliski był wydania rozkazu do ataku, ale jedno go powstrzymywało. Nie wiedział, jak zachowają się dhugowie? To był kolejny powód do zmartwień. Weles lubił wiedzieć wszystko, ale w tym wypadku mógł tylko domyślać się. Fakt, nie był skończonym głupcem, więc wiele rzeczy trafnie odgadł. Spodziewał się też karnej ekspedycji z Turanu, jednak nie wiedział, że to nie on jest jej celem. Wiedział za to, że prędzej czy później i tak dojdzie do walki pomiędzy ludźmi a dhugami, a jeśli pojawią się Turańczycy... - Cokolwiek dhugowie knuli z pewnością nie pozwolą, by im przeszkodzono i to właśnie oni odwalą za mnie większą część roboty, a potem... - Weles uśmiechnął się z rozrzewnieniem (ostatnio często mu się przytrafiało), do pełni szczęścia brakowało mu już tylko jednego. Nie mógł przestać myśleć o Perunie. Czyżby rzeczywiście była to miłość? Pod jego kudłatą czaszką dopiero zaczynała kiełkować pewna myśl, niepokojąca myśl, myśl rozlewająca się szeroko po bezbrzeżnych mokradłach jego umysłu, której jeszcze nie potrafił ogarnąć, ani nawet nazwać, a tym bardziej sprecyzować, jednak zaczynał już podejrzewać, że Perun miał w tym wszystkim do odegrania jakąś rolę. - Nic nie dzieje się przypadkiem - Weles w pewnym stopniu był fatalistą i optymistą zarazem. Był to jednak dziwny rodzaj fatalizmu, pokrętny jakiś, wsteczny, negatywny (choć przecież takim właśnie fatalizm jest), przeszłość wcale nie była Złotym Wiekiem, przeszłość była zła, liczyła się tylko przyszłość. W przyszłość Weles zawsze spoglądał z optymizmem i to optymizmem niepoprawnym. Nigdy nie pomyślał - Co ma być, to będzie - ale za to zawsze twierdził: - Widocznie tak już musiało być - szczególnie wtedy, gdy coś nie układało się po jego myśli. Pewny był za to jednego - Perun w końcu stanie na jego drodze i wtedy wszystko się wyjaśni. Weles nie mylił się i tym razem, ale ta wiedza nie na wiele miała mu się zdać, tym bardziej też nie poprawi mu samopoczucia. Tego zresztą również nie wiedział, jeszcze nie, mimo że tak intensywnie myślał o przyszłości. Póki co jednak zacierał łapy z radości. Wściekała się za to Grimzell. Miotała przekleństwa (i to jakie, Dakiki mógłby się od niej wiele nauczyć - to była czysta poezja), a gdyby jej przekleństwa mogły się materializować, na przykład pod postacią strzał, trup słałby się gęsto. Do tego wszystkiego jeszcze musiała wysłuchiwać pouczeń i narzekań, napomnień, jęków i gróźb dhugońskiego wysłannika, a tego nie potrafiła ścierpieć (w tym była nawet gorsza od Welesa). Powoli też zaczynała żałować, że się z nimi związała. Przeceniła możliwości dhugów, a do tego wszystkiego na razie to tylko oni odnosili korzyści, nie dając nic w zamian. - Potraficie tylko narzekać - warknęła w stronę stojącej za nią postaci, która pewnie niczym nie różniłaby się od ludzi, gdyby nie oczy. Te płonęły złowieszczym blaskiem nawet w ciemnościach, czy w cieniu rzucanym przez kaptur, który dhug zawsze nosił na głowie. Grimzell siebie zresztą nadal uważała za człowieka, mimo, jak twierdziła z figlarnym uśmieszkiem, pewnej zmiany na lepsze. Skłaniała się nawet ku poglądowi, że jej człowieczeństwo, dzięki nieśmiertelności, jest pełne dopiero teraz. A nawet doskonalsze. Była doskonała! No a stąd był już tylko krok do chorej idei nadludzi. Gdyby Grimzell znała przyszłość, dowiedziałaby się, do czego poglądy te doprowadziły ich twórców i jak skończyli wyznawcy, i... miałaby słuszne powody do obaw, ale teraz tylko z niepokojem spojrzała w oczy dhuga. Nie potrafiła długo wytrzymać tego spojrzenia. Jej śmiałość i pewność siebie ulatywały, niczym spłoszone ptaki. Cała wyższość, którą potrafiła okazać innym ludziom nawet najprostszym gestem, na dhugu nie robiła najmniejszego wrażenia i to w końcu Grimzell musiała spuścić wzrok, przegrywając ten mały pojedynek. Nie miała oczywiście zamiaru się do tego przyznawać. W tym również miała wiele wspólnego z Welesem. - Gdzie oni są, mądralo?! Gdzie Alaryk?! Mieliście pomóc, a nic się nie udało. Dostaliście już połowę tego, co obiecałam, choć zupełnie nie rozumiem, po co wam ten wysuszony na kamień ochłap mięsa, nie dając nic w zamian?! Wy nie pomogliście mi w niczym! Król umknął, a im dłużej przebywa w ukryciu, tym bardziej oddalamy się od celu! - Nie obchodzi mnie król - wysyczał Xylaz, ostatni z dhugońskich szpiegów, jedyny znany z imienia. - Obchodzi mnie tylko miecz i ten kaleka, który przybył razem z Turańczykami. To jego musimy dostać! - Grimzell miała zamiar coś odpowiedzieć, by dać upust rosnącej coraz bardziej wściekłości, ale poczuła, że jakaś potężna dłoń zaciska palce na jej szyi, nie pozwalając wydać nawet dźwięku. Przeraziła się tym bardziej, gdy zdała sobie sprawę, kto chwycił ją za gardło, nawet przecież jej nie dotykając. Żółte źrenice Xylaza zwęziły się w maleńkie szparki, a przeźroczyste powieki opadły tylko raz, sprawiając wrażenie, że dhug przewrócił oczami, niczym w ekstazie, zaś w mózgu Grimzell wybuchł, w tym samym mgnieniu oka, przerażający obraz. Królowa zobaczyła własną śmierć i zadrżała, chwytając się za obolałą krtań. Właśnie dowiedziała się, kim jest w tej rozgrywce. Została wykorzystana, oszukana i poczuła jeszcze większą wściekłość. - Na wszystkie demony ciemności - zaklęła cicho, gdy tylko uścisk zelżał. Przed oczami wciąż miała ten sam, przerażający obraz. Jej własne ciało (czy raczej to, co z niego zostało), leżało w kałuży krwi rozdarte na strzępy, ale czuła, mimo bólu, że zbroczony krwią ochłap żyje jeszcze, a jaszczurczy stwór właśnie sięgał błoniastymi łapskami po jej serce, by je wyrwać. Grimzell wcale nie chciała umierać. Rozejrzała się ostrożnie, a potem powoli podniosła wzrok na Xylaza. Stał nieruchomo, z zamkniętymi oczami, o dobre parę kroków od niej, ale Grimzell czuła, jakby ktoś grzebał jej w mózgu i to paluchami zakończonymi w bardzo ostre szpony. Spojrzała na dhuga i choć nie mogła zobaczyć jego prawdziwej postaci, w tej samej chwili zrozumiała, czyje myśli i wyobrażenia odebrała. To był on! To Xylaz w jakiś sposób wnikał, wchodził do jej umysłu. - I to nie po raz pierwszy! - Doskonale pamiętała te niepokojące chwile, których kiedyś nie potrafiła sobie wytłumaczyć, ale pierwszy raz odczuwała je aż tak mocno i wyraźnie. Dhugowie byli potężni, potężniejsi, niż kiedykolwiek podejrzewała, a ona nieopatrznie zawarła z nimi pakt! Wydawało się jej, że tylko ona na nim skorzysta i to już dzisiaj, jednak pomyliła się. Przyszłość właśnie zobaczyła, ale ona wcale nie miała zamiaru umierać, ani w przyszłości, gdy już nie będzie dhugom potrzebna, ani tym bardziej dzisiaj. - Wybacz, Panie - pomyślała, głośno i wyraźnie, by ją mógł zrozumieć, a gdy uścisk ustąpił zupełnie, nie miała zamiaru czekać dłużej. Oni również nie byli jej już potrzebni. To była krótka myśl, krótsza niż błysk pioruna, Xylaz zdążył ją odebrać, nie zdążył jednak zareagować. Grimzell cięła mieczem stojącą przed nią postać i wrzasnęła: - Zabijcie go! - Sama zadając następne ciosy w jakimś dziwnym szale, od którego wcale nie było daleko do histerii. Jej cudownie lekki i ostry miecz, niedościgły wytwór rąk shannaryjskich płatnerzy unosił się i opadał z furkotem, niczym atakujący szerszeń, tnąc na sztuki transformujące ciało Xylaza. Stojący obok dworzanie rzucili się na to coś, co jeszcze przed chwilą było człowiekiem, jednak pod ciosami mieczy ludzka powłoka zaczęła opadać, a skrwawione ciało okazało się być przerażającą poczwarą z sennych koszmarów, która, chyba już tylko instynktownie usiłowała się bronić. Zawirował potężny ogon, ci, którzy stali na jego drodze, mieli tylko tyle czasu, by zdać sobie sprawę, że właśnie przyszła po nich Śmierć. Śmierć zresztą nigdy nie była wybredna, jak to kobieta, więc i teraz brała jak leci, wszystkich bez wyjątku i nawet nie zdążyła się zadyszeć. Zresztą cóż to dla niej te kilka trupów. To była tylko przygrywka, przystawka przed obiadem, który właśnie przygotowywano. A sama Grimzell chyba tylko cudem nie dołączyła do tej kompanii. Stała, dysząc z trudem, nad kupą parujących i okrwawionych ochłapów mięsa, pośród których z trudem tylko można było rozeznać się, czyja część ciała do kogo należy, a Śmierć tymczasem poszła już dalej. W Wendecji czekało na nią jeszcze wiele pracy. - Co za bestia? - Wyszeptała Grimzell, łapiąc w końcu oddech. Nie wyglądała teraz zbyt pięknie i bardziej przypominała rozjuszoną Furię, niż nieskazitelną piękność, którą jeszcze przed chwilą była. Wciąż była przerażona. Chwilowy kontakt z jaźnią stwora, bo inaczej już nie potrafiła myśleć o swych niedawnych sprzymierzeńcach, otworzył jej szerzej oczy na wiele spraw. Musiała je tylko sobie jeszcze poukładać. - Wyrzućcie to ścierwo na dziedziniec. Musimy rozgłosić, że na zamku odkryto obecność dhugów... którzy wespół z Turańczykami zabili króla. - To się nie trzyma kupy - szepnął jeden z dworzan. - Dlaczego nie? Teraz już mamy winnych - oznajmił drugi, a Grimzell odetchnęła z ulgą. To, co w jej umyśle dopiero zaczynało nabierać kształtów, zostało ujęte jednym zdaniem. - A jak wytłumaczymy walkę z królewską gwardią? - Dworzanin był nieustępliwy. Był jej stronnikiem od dawna i również uważał, że króla należy usunąć, przede wszystkim jednak ze względu na jego nieudolność, ale miał sporo wątpliwości co do metod wybranych przez Grimzell. - Jeśli wygramy nikt nas nie będzie sądził. Musimy tylko odnaleźć króla. - Chciałaś chyba, Pani, powiedzieć, iż musimy odnaleźć ciało króla - Baldor rozumiał wszystko szybciej niż inni. Przybył za nią z Kosh, by być doradcą i obrońcą jednocześnie, król ojciec nie wiedział jednak, że Baldor również należy do stronnictwa tradycjonalistów, jak je eufemistycznie nazywał sam król, nie lubiący nazywać rzeczy po imieniu. Był tą przysłowiową żmiją, wychowaną na własnym łonie, ale Grimzell, sama należąca do tego gatunku ludzi, widziała w nim mnóstwo zalet, jak i zresztą w samej sobie. Lubiła korzystać z jego usług i to usług wszelkiego rodzaju, nie zdawała sobie jednak sprawy z tego, że Baldor ma względem niej osobiste plany, które sama Grimzell nazwałaby rojeniami, może dlatego, że nie potrafiła już nikogo, oprócz samej siebie, kochać. Potrafiła za to nienawidzić za stu, choć wydawałoby się, że z biegiem lat to uczucie powinno się w niej wypalić. Było jednak odwrotnie. Nienawiść do Alaryka i Irvana przerodziła się w nienawiść do całej Wendecji, z czego Grimzell absolutnie nie zdawała sobie sprawy, a dawne pragnienia zastąpiła żądzą władzy. Nadal równie chętnie rozkładała swe smukłe nogi przed każdym, kto potrafił ją choćby na chwilę zainteresować... i wyrażał takie chęci, jednak prawdziwego zaspokojenia nie znalazła już nigdy. Tylko taki dureń jak Baldor mógł sądzić, że potrafi tego dokonać. Tego nie mógł już zrobić nikt, bo w gruncie rzeczy wcale już jej na tym nie zależało. To, co czuła, trzymając w garści czyjeś życie dostarczało jej doznań głębszych, niż zaciskanie ud, nawet przez całą noc. Gdyby Baldor znał ją lepiej, wiedziałby, gdyby choć spojrzał na nią w tej jednej chwili, zrozumiałby, że nie ma najmniejszych szans. Nigdy nie miał. Grimzell siedziała na królewskim tronie, patrząc na leżące u jej stóp szczątki. Spięta, w nagłym skurczu całego ciała, zaciskała uda, czując wszystkimi nerwami rozkosz rozpływającą się po jej ciele, od stóp do głowy, poprzez bielejące końce palców, którymi wpiła się w oparcie tronu. Oczy tylko jeden raz pokazały białka, niemal tak samo jak u Xylaza tuż przed śmiercią, przestając widzieć, a potem wszystko minęło. Rozluźniła się, rozpłynęła jakby i osunęła głębiej w kamiennym fotelu, na którym kiedyś tak często siadywał Alaryk, sprawując swe rządy, czy rozsądzając spory, albo też przyjmując poselstwa. Rządząc najzwyczajniej. Władza. Kto wie, może właśnie za popęd płciowy i rządzę władzy odpowiada ten sam ośrodek w mózgu człowieka? W każdym razie w przypadku Grimzell tak z pewnością było. Jej umysł, po chwilowej eksplozji oślepiającego światła znów zaczynał pracować na normalnych obrotach. - Winnych już mamy oznajmiła z triumfem, jakby nikt wcześniej tego jeszcze nie powiedział. - Wciąż jednak nie mamy Alaryka... I to mnie... przekleństwo zmełła w ustach, choć najwyraźniej zastanawiała się, przez ułamek chwili, nad słowem, którego właśnie chciała użyć. Jej zdaniem brzmiało właściwie. Nawet w królewskich ustach. - A poza tym to mnie... powtórzyła cicho, poruszając ustami i językiem, jakby próbowała zbadać organoleptycznie, czy słowo, które wciąż jeszcze miała na końcu języka, ma jakiś swój jedyny i niepowtarzalny smak - ... drażni niesłychanie, że nie rozumiem, o co tym zasrańcom chodzi - pokazując palcem na wynoszone właśnie szczątki Xylaza. I jeszcze jedno... Kim jest ten smarkacz? Jego też znajdźcie! - Wrzasnęła za wycofującymi się dworzanami. - O co w tym wszystkim chodzi? - Zastanawiała się nad wydarzeniami ostatnich dni i tygodni. Własne intencje zawsze rozumiała dobrze, a tym razem nawet zadziwiająco dobrze i to jej nie drażniło, absolutnie, ale to, że pozostałe wydarzenia były zasnute mgłą tajemnicy jak najbardziej. Po trzykroć tak! Nigdy nie lubiła być narzędziem w czyichś rękach. Nawet w łożnicy. Będąc, w jakimś stopniu, narzędziem w rękach ojca, rozumiała jego intencje, ale sens działania dhugów? Tu musi chodzić o coś więcej. Coś bardzo ważnego! Ktoś musi to wiedzieć. Może Alaryk? Albo Turańczycy? Może Olbar? Xylaz z pewnością to wiedział, ale teraz trudno będzie z niego cokolwiek wydobyć. Ostatnia myśl rozbawiła Grimzell, mimo to nie poprawiła jej samopoczucia świadomość, że dzieje się coś ważnego, czego ona nie rozumie, w co nie jest osobiście zaangażowana. Nasuwał się tylko jeden, nie pozbawiony słuszności, wniosek: - Ktoś z tamtych musi pozostać przy życiu wystarczająco długo, by ją oświecić. Obojętnie kto. Tylko że najpierw ten ktoś będzie musiał wyjść z ukrycia. Pierwszy pojawił się Sakhil, a dokładniej, Sakhil wpadł do sali, prosto w wir walki. Nie podejrzewał, że ściana ustąpi z taką łatwością i dlatego naparł na nią ze zbyt wielką siłą. Na szczęście utrzymał równowagę. Wywijając mieczem chaotyczne młyńce zrobił trochę miejsca dla postępujących za nim Turańczyków i królewskich gwardzistów. Pojawili się na tej arenie wydarzeń tak niespodziewanie, materializując w bojowym ryku, jakby wyłonili się z jakiejś innej czasoprzestrzeni, z innego wymiaru i zupełnie zaskoczyli walczące strony. Wszyscy i wszystko zamarło w bezruchu: miecze wzniesione do ciosu, tarcze, mające przed nimi osłonić, pchnięcia, sztychy, kopnięcia, uniki, nawet powietrze wibrujące od zgiełku i krzyku. Jednak największe wrażenie wywarł na walczących sam Alaryk, choć przecież wcale nie był duchem. Stał w olbrzymim kominku, bo tajemne przejście właśnie w nim zostało zainstalowane i z przerażeniem patrzył na stosy trupów. Jego gwardziści najwyraźniej zostali zaskoczeni. Na szczęście niewielkie rozmiary pomieszczenia uniemożliwiły napastnikom uderzenie wszystkimi siłami, ale i tak nim gwardzistom udało się sięgnąć po broń, nim zdołali ochłonąć i zorientować się, kim jest napastnik zostali zdziesiątkowani. Zdumienie obu walczących stron było tym większe, że przecież ostatnie wieści mówiły o śmierci króla, a oto on sam pojawia się w towarzystwie Turańczyków, których wszak oskarżano o dokonanie zabójstwa i kradzież cennej relikwii. Widząc zdziwienie na twarzach stojących postaci Alaryk zrozumiał, iż spora część jego obecnych przeciwników została najzwyczajniej zwiedziona, oszukana, jeszcze zaś inni byli zbyt słabi, by przeciwstawić się rozkazom. Niestety, pierwsi ochłonęli ci wtajemniczeni w plany Grimzell. Widząc, że inicjatywa może wymknąć się im z rąk, rzucili się w stronę króla, odcinając go przy tym od Sakhila. Alaryk musiał cofnąć się w cień korytarza. Dwaj pozostali z tyłu gwardziści, by go ratować, natychmiast zastawili swymi ciałami wejście i zginęli bez słowa skargi, niemal w tej samej chwili. Ta chwila jednak wystarczyła pozostałym, by przegrupować się. Turańczycy wespół z królewskimi gwardzistami zwarli szereg i stanęli zwartym murem, osłaniając Alaryka. Równocześnie Sakhil z dwójką swych ludzi rzucił się na stronników królowej. Walka rozpoczęła się od nowa. Powietrze po raz kolejny eksplodowało bitewnym zgiełkiem. Wycofujący się do górnych komnat wieży królewscy ruszyli w dół. Sala była jednak za mała, by pomieścić wszystkich (a co dopiero wznieść miecz do ciosu), król na szczęście ocalał. Cofnął się głębiej za załom muru, w cień i gdyby nie pochodnia nie byłoby go zupełnie widać. Sakhil jednak zdawał sobie sprawę, że dopóki tajne przejście stoi otworem król nie jest bezpieczny, wrzasnął więc za wycofującymi się do korytarza królewskimi towarzyszami: - Zostawcie nas! - A gdy zobaczył, że ściana obraca się, zamykając przejście, zaczął przeciskać się w stronę schodów. Ponownie ustępujący gwardziści pociągnęli go za sobą, a potem zatrzasnęli potężne drzwi, zostawiając zaskoczonych napastników pośrodku sali z otwartymi ustami. Alaryk obawiał się, że dworzanie ruszą za nim natychmiast, gdy tylko odkryją, jak uruchomić obrotową ścianę, zrobił więc jedyną możliwa rzecz, wycofując się uruchomił pułapkę. Już po chwili usłyszał rosnący pomruk, jakby jakiś potężny zwierz zbliżał się do nich, a zaraz potem zobaczył jak z ogłuszającym hukiem osunął się strop korytarza, zamykając na zawsze przejście. Alaryk zamknął oczy, zasłonił uszy i kuląc się z przerażeniem sam siebie zapytał, czy to już koniec, czy też może początek końca? Czy tak właśnie miał wyglądać koniec Wendecji? Czy wszystko miało runąć, zawalić się? Czy to on był temu wszystkiemu winien? Ziemia jeszcze przez dłuższy czas drżała, a gdy w końcu pył opadł Alaryk nie miał nawet sił, by przyglądać się swemu dziełu. Przez ostatnie lata niczego innego nie robił tylko niszczył swój kraj, a większość z tego była nie do naprawienia. Był winien! Był winien, jak nikt inny, bo myślał tylko o sobie, zapominając o odpowiedzialności. Królowie nie mogą zapominać o odpowiedzialności, królowie nie mają też czasu na chwile słabości, a przecież jego słabość trwała całe lata. I właśnie dlatego dziś miał podstawy obawiać się, że jest już za późno, by to wszystko naprawić, a choć jeszcze kilka dni temu pewnie położyłby się, by umrzeć, albo dał się zabić jakiemuś żołdakowi, teraz już wcale nie miał zamiaru poddawać się. Nawet jeśli przeznaczone było mu zginąć, chciał zginąć z mieczem w dłoni, jak na króla przystało. Miał zamiar stanąć do walki, bo nie wolno mu już było dopuścić do większych zniszczeń, choćby po to, by okres odbudowy był jak najkrótszy, by państwo nie rozpadło się, a inni nie rozszarpali resztek. Turan, Mizandar, Kosh, Vuzz, M'Tisa, wszyscy gotowi byli uszczknąć choćby coś z państwa, kiedyś zwanego Wendecją. Nawet obecni sprzymierzeńcy nie zawahają się ni chwili. O barbarzyńcach Alaryk wolał nie myśleć. Słaba Wendecja będzie łakomym kąskiem dla wrogów. Tymczasem Olbar dotarł już do tawerny i właśnie próbował wydostać się z nieoczekiwanej pułapki. Wyjście z podziemi tym razem nie było zbyt skomplikowane, należało jeszcze tylko wspiąć się po drabinie i uchylić płytę w podłodze stajni, pod którą się znajdowało. Olbar tak właśnie zrobił, ale, niestety, spłoszył stojące w boksie konie. Ciężka kamienna płyta, trafiona końskim kopytem, wyrwała mu się z rąk, niczym spłoszony ptak i jak wystrzelona z katapulty poleciała, uderzając inne zwierzę. Konie dosłownie oszalały. Olbar szczęśliwie uniknął następnego kopnięcia, tylko dlatego, że dokładnie w tej samej chwili stracił równowagę i runął w dół. Wierzgający koń tymczasem wpadł tylnymi nogami do otworu, a leżący niżej Olbar, wciąż usiłujący złapać oddech, nawet nie miał siły ruszyć się i z przerażeniem przyglądał się zmaganiom zwierzęcia. Tylko jego stare kości jęknęły z bólu, protestując przeciwko brutalnemu zetknięciu z wyjątkowo twardą ziemią. Olbar gotów był przysiąc, że usłyszał ten jęk, choć w myślach już rozpoczął odliczanie: spadnie, nie spadnie, obrywając płatki wyimaginowanego kwiatka. Na szczęście koniowi jakimś cudem udało się wydostać z pułapki. Olbar westchnął z ulgą. Ostrożnie. Płuca też go bolały, cóż dopiero powiedzieć o krzyżu. Spróbował się podnieść. Już pierwszy ruch sprawił mu niewymowny ból. Drugi również. Przez dłuższy czas zastanawiał się, czy warto w ogóle się podnosić. Leżenie nie sprawiało bólu. Leżał długo. Gdy po jakimś czasie zwierzęta uspokoiły się obolały marszałek podjął trzecią próbę. Udaną. Ale to był dopiero początek. Najgorsze było jeszcze przed nim. W końcu wspiął się po drabinie na górę, a potem zasunął wejście ciężką, kamienną płytą. Był to kolejny sprawdzian jego możliwości. - Kiedyś taka płyta... - pomyślał zniechęcony i natychmiast wstrzymał oddech. Z bólem. I obawą. Ktoś nadchodził. Tego kogoś było więcej. Hałas w stajni zaalarmował oberżystę, ale oberżysta nie należał do ludzi zbyt odważnych i nawet nie zajrzał do stajni, tylko wezwał straż miejską, która potraktowała marszałka jak najzwyczajniejszego złodziejaszka. Olbar rzeczywiście w niczym nie przypominał Olbara sprzed dwóch dni chociażby. Wędrówka po brudnych, mokrych lochach, ucieczka, zmęczenie, wszystko to razem odbiło się na jego zazwyczaj niewyszukanym, aczkolwiek dostojnym wyglądzie. Może rzeczywiście nie przypominał zaprzysiężonego członka złodziejskiego cechu, ale też w niczym nie przypominał przedwczorajszego dostojnika dworskiego. Strażnicy na każde jego słowo reagowali tylko w jeden sposób, podwajali liczbę kułaków, w końcu więc Olbar przestał protestować i dał się zaprowadzić do miejskiego aresztu. Tymczasem Sakhil został uwięziony w wieży. Na własne życzenie. Przeklinał los. Wespół z dwoma pozostałymi Turańczykami i garstką ocalałych z rzezi królewskich gwardzistów zabarykadował się w zbrojowni, z której nie było ucieczki. Miał nadzieję, że tylko chwilowo. Nie po raz pierwszy był oblegany, jednak pierwszy raz czuł się bezradny. Nigdy też nie lubił oddawać inicjatywy przeciwnikowi, lecz tym razem nie miał innego wyjścia, chyba żeby zdecydował się na samobójczy wypad. Nie był samobójcą. Zapasy żywności i wody pozwalały im utrzymać się nawet przez kilka tygodni, ale przecież Sakhil nie miał zamiaru czekać tak długo, tylko że w tym momencie nie potrafił sobie wyobrazić, skąd miałaby nadejść odsiecz? Król ponownie skrył się w katakumbach, a o Olbarze nie było żadnych wieści. Jedyną nadzieję Sakhil pokładał w Ferdoussim. Kapitan zawsze potrafił znaleźć wyjście, nawet z pozornie beznadziejnej sytuacji. Takiej właśnie jak ta, w której się znaleźli. Beznadziejna. Oby tylko pozornie. Patrząc na wszystko z boku rzeczywiście wydawać się mogło, że to Grimzell trzymała w swych rękach wszystkie atuty, ale ona przecież również była bezradna. Wiedziała już, że król wychylił nos z kryjówki, ale co z tego? Jej ludziom nie udało się go dopaść i Alaryk znów zniknął w podziemiach. - A niech to! Przeklęte katakumby... - Grimzell nigdy jakoś nie miała ochoty poznawać tych sekretnych przejść, korytarzy i komnat, choć na samym początku Alaryk miał zamiar wtajemniczyć ją we wszystko. Dla niej były to tylko ruiny, stare, brudne, śmierdzące i bezużyteczne lochy. Sam zamek przecież był wystarczająco wielki, by ukryć się, jeśli już zaistniałaby taka potrzeba. Jednak lochy były jeszcze większe. Gdy królowa zrozumiała swój błąd, było już za późno. Alaryk szybko poznał się na Grimzell i naturalnie nie miał więcej zamiaru zdradzać jej wendeckich tajemnic, wkrótce też zaczął jej unikać, a sekretne przejścia ułatwiły mu to zadanie. Ostatnio zaś, gdy już poznał jej prawdziwe zamiary, skutecznie zniknął w zakamarkach zamku. Z pewnością tak było bezpieczniej. Gdyby z Grimzell byli dhugowie, może dzięki ich zdolnościom udałoby się jej odkryć przynajmniej jedno z wejść, ale tę okazję zmarnowała, zniweczyła. Własnoręcznie. Trzeba przyznać, że z przyjemnością. Strach dodał jej sił, ale też odebrał rozum. Nie żałowała oczywiście swego czynu, żałowała utraconej okazji, szansy, by dopaść Alaryka i dowiedzieć się czegoś o rzeczywistych intencjach dhugów. - Ktoś przecież musi coś wiedzieć! - Wniosek był całkiem słuszny. Ktoś coś musiał wiedzieć, ktoś musiał wiedzieć więcej, jeśli już nie wszystko, ale sama Grimzell jedynie dowiedziała się, że jej niedawni sprzymierzeńcy byli potężniejsi, niż jej się początkowo wydawało. Chwila zespolenia umysłu z Xylazem dla niego była normalnym sposobem komunikowania się z innymi dhugami, ale dzięki temu, po pokonaniu strachu, Grimzell zaczęła jakby widzieć i rozumieć więcej. Dhug wcale nie potrzebował przechodzić jakiejś szczególnej transformacji, by zmienić swój wygląd, choć to również potrafił, w tym przypadku był to po prostu rodzaj najzwyklejszej iluzji, oddziaływanie umysłu, prawda, że niezwykle potężnego, który przekazywał telepatycznie wytworzony przez dhuga obraz do słabych mózgów patrzących nań ludzi. W chwili śmierci nadawanie ustało i czar prysnął, ale Grimzell zdążyła dowiedzieć się czegoś jeszcze. Dhugowie potrafili połączyć swe jednostkowe siły w jeden, potężny i wręcz nieograniczony umysł. Grimzell otarła się tylko o tę potęgę i jakby przy okazji zrozumiała, co nimi kierowało? No a przynajmniej tak jej się wydawało. - Pragnienie zemsty - to naturalnie rozumiała najlepiej, ale dodając jedno do drugiego zrozumiała, że dhugów zlekceważyła, a powinna była się ich bać i to od samego początku. Grimzell jednak bardziej od dhugów obawiała się, że szczęście się od niej odwróciło. Więcej szczęścia miał za to Olbar. Wrzucony do lochu przez miejskich strażników nie posiedział w nim długo. Przypadek sprawił, że w tej samej tawernie bawił Ferdoussi i turańscy woje. Kapitan wcale nie miał zamiaru pozostawiać Sakhila na pastwę losu, ani tym bardziej opuszczać bez niego Wendecji. Nie miał też zamiaru bezczynnie czekać, zwłaszcza że po mieście rozeszły się już pierwsze plotki o walkach na zamku. Ponoć Turańczycy brali w nich udział. Ferdoussi zaczął się obawiać, że wszyscy mogą zostać uwięzieni przez dowódcę portu, przezornie więc rozdzielił ludzi i w kilku mniejszych oddziałach posłał do miasta, gdzie mogli rozeznać się w sytuacji i nastrojach Wendecjan. Kapitan wiedział dobrze, że poddani wcale nie muszą wiedzieć, ani tym bardziej rozumieć tego, co wyprawiają głowy ich państwa, co wszelako wcale nie poprawiało ich położenia. Atmosfera gęstniała i w każdej chwili mogły wybuchnąć rozruchy, a wtedy nic już ich nie uratuje. Z jednym z oddziałów kapitan trafił do portowej tawerny, gdzie był świadkiem zatrzymania Olbara. Rozpoznał go od razu, tak samo jak i dowódca strażników, ale ani jeden, ani drugi nie dał niczego po sobie poznać. Wendecjanin miał oczywiście własne powody. Wiedział, że królowa wydała rozkaz zatrzymywania wszystkich stronników królewskich, za Olbara zaś wyznaczyła nagrodę. Nie próbował nawet domyślać się jej intencji, za to następnego dnia, z samego rana, miał zamiar udać się na zamek i osobiście tę nagrodę odebrać. Niestety, dla niego następny dzień już nie nadszedł. W każdym bądź razie nie na tym świecie. Ferdoussi już na samym początku zdążył się zorientować, po której stronie stoi stary marszałek i jakie jest jego znaczenie, doskonale też rozumiał intencje królowej, w przeciwieństwie do nieżyjącego już dowódcy posterunku, dlatego też jeszcze tej nocy Turańczycy dokonali napadu na niewielki posterunek straży miejskiej i najzwyczajniej w świecie odbili Olbara. Ludzie Sakhila, oprócz tego, że dysponowali odpowiednim wyglądem, byli również znakomicie wyszkolonymi zabójcami i już niejednokrotnie sprawdzili się, zarówno w otwartej walce, jak i skrytobójczych akcjach. Ataku dokonano po zmianie warty, gdy patrole rozeszły się pomiędzy uśpione uliczki miasta. Uderzenie przeprowadzono bezgłośnie i precyzyjnie. Kilka bzyknięć strzał, odgłos uciekającego powietrza z podrzynanych gardeł i stłumione jęki mordowanych. I było po wszystkim. Bez zbędnego efekciarstwa. Okropne. Ferdoussi nigdy nie był zbyt drobiazgowy, nigdy też nie liczył trupów, a do celu zawsze starał się zmierzać jak najkrótszą drogą, w przeciwieństwie do Sakhila, który coraz częściej zaczynał ulegać sentymentom, usiłując wpierw zrozumieć, dociec przyczyn, czy choćby próbując poznać naturę rzeczy, nawet jeśli za chwilę ta rzecz miała zmienić postać. Z ożywionej na martwą. Naturalnie świadkowie Ferdoussiemu nie byli wcale potrzebni. Liczył się tylko Olbar, który natychmiast po uwolnieniu zdał kapitanowi relację z wydarzeń na zamku i ustaleń, które wcześniej poczyniono. Oczywiście, Olbar nie wiedział, co zdarzyło się po jego odejściu. Mógł tylko przewidywać, ale, jak zwykle w takich sytuacjach, trudno było wszystko przewidzieć, tym bardziej, że to „wszystko” toczyło się z prędkością lawiny, zmiatającej po drodze każdą przeszkodę. Do tej pory lawina jeszcze nie dotarła do portowego garnizonu, jej jęzor liznął za to posterunek straży miejskiej, skąd oddział Turańczyków ulotnił się, równie bezgłośnie, jak poprzednio pojawił, zmierzając właśnie w stronę portu, gdzie już czekali na nich pozostali Turańczycy. - Alcazar pochodzi z jednego z najznamienitszych rodów wendeckich - Olbar szedł na czele Turańczyków obok kapitana. Przez całą drogę rozmawiał z Ferdoussim, wprowadzając go w sytuację. - DeTengo zawsze byli wierni królowi... - Oby ten nie okazał się wyjątkiem - wtrącił kapitan. - Wtedy nie pozostanie nam już nic innego, jak czekać... - Czekać? Nie mam zamiaru czekać! - Czekać, aż Wendecja runie - Olbar dokończył poprzednią myśl śmiertelnie poważnym tonem - bo na nic innego nie będzie zasługiwała. Wendecja jednak nie runęła, w każdym razie jeszcze nie teraz, choć patrząc na dowódcę portu, przed którego oblicze ich zaprowadzono, Ferdoussi zastanawiał się, dlaczego? Alcazar był potężnym mężczyzną, o szerokich barkach i grubym karku, na którym osadzona była wielka, łysa głowa, z nalaną, czerwoną twarzą, ale jeszcze potężniejszy był jego brzuch, który starał się ukryć pod sutą szatą. Nieskutecznie. Wysłuchał ich w milczeniu, a chociaż próbował nadać swej twarzy kamienny wyraz, było widać, że przynajmniej częściowo zdawał sobie sprawę z sytuacji na zamku. Ale wyglądało na to, że nie ma najmniejszego zamiaru interweniować. - Nawet jeśli prawdą jest, ten tego, to, co mówisz - oznajmił, patrząc na Ferdoussiego i jego oddział, chociaż słowa przede wszystkim kierował do Olbara - nie wolno mi opuścić twierdzy. Nie wolno mi nawet, ten tego, wysłać części oddziału do miasta. Wróg może zaatakować, wykorzystując nasze osłabienie - jego spojrzenie znów powędrowało w stronę turańskich wojów, którzy, mimo powagi sytuacji, dławili się ze śmiechu. Nie trudno było zrozumieć dlaczego Alcazara DeTengo przezwano Alcazarem Tentego. - A poza tym, ten tego, nie wiem, czy jest taka potrzeba? Nie otrzymałem, ten tego, żadnych rozkazów. - Potrzeba?! - Olbar wrzasnął, oburzony. - Król jest w potrzebie! Przysięgałeś, Alcazarze Tentego, tfu DeTengo, wierność królowi... - Królowi i Wendecji... a król już dawno, ten... przestał być... prawdziwym królem - Alcazar DeTengo spojrzał wściekle na Olbara. Nikt jeszcze tak jawnie nie ośmielił się zeń kpić. Przez dłuższy czas próbował powstrzymywać się od powtarzania dwóch słów, dzięki którym zasłużył na ironiczny przydomek, jednak teraz wyglądało na to, że generał jąka się, niczym nieśmiały sztubak. - Sam ... dobrze ... o tym wiesz, ten tego. Może zmiany ... okażą się zmianami ... na lepsze... Poza tym ... jest jeszcze jedna przyczyna. Myślę ... , że potrafisz ją ... zrozumieć i król również. Jeśli moje wojska, ten ... uderzą na zamek, rozpocznie się, ten tego, prawdziwa wojna domowa, a nie jakieś .... pałacowe przepychanki. Chyba wolelibyśmy tego uniknąć? - To nie są pałacowe przepychanki - Olbar zrozumiał, że bez odpowiedniego naświetlenia sprawy niczego tu nie osiągnie, pokrótce więc opowiedział o dhugach, Irvanie, Perunie, Grimzell i roli turańskich sprzymierzeńców. - Bo są to nasi jedyni sprzymierzeńcy. Dotąd żyliśmy własnym życiem, własnymi sprawami. Zajmowaliśmy się tylko i wyłącznie tym, co dotyczyło naszego podwórka, a oni robili dokładnie to samo, bo taki był od wieków układ, podział świata..., ale teraz chyba wreszcie nadszedł czas, by się zjednoczyć... - Chcesz, ten tego, powiedzieć, że to nie Turańczycy dokonali, ten ... kradzieży z naszego skarbca, że za wszystko jest odpowiedzialna jakaś, ten tego, mityczna rasa... dhugów, że królowa chce ... zabić króla...? - Chcę powiedzieć, że nadszedł czas, byśmy się w końcu obudzili z tego snu, bo całe nasze życie może zamienić się w bardzo realny koszmar! - Co to ma, ten tego, wspólnego z nami? - Spytał, wciąż nie przekonany Alcazar, choć już mniej podejrzliwie przyglądał się turańskim sprzymierzeńcom. - Nic nas tu nie może, ten tego, dosięgnąć. - Chyba, że sami się wyrżniemy - wpadł mu w słowo Olbar, ale i Alcazar nie zapominał języka w gębie. - Właśnie! - Dobrze - rzekł Olbar. - Jeśli nie chcesz pomóc, to przynajmniej nie przeszkadzaj! - Olbarze, znamy się ... nie od dzisiaj. Wiem, ... tego, że zawsze wiernie służyłeś naszemu królowi i państwu, ale czy, ten tego, właściwie oceniasz sytuację? Może królowa również ją, ten tego, źle oceniła? Może miała zamiar, ... , bronić króla... Rozmawiałeś z nią? - Rozmawiałem z królem! Byłem przy tym, jak nas zaatakowano! - Wyglądało na to, że rozmowa ta będzie toczyć się bez końca i wyraźnego efektu, bo DeTengo najwyraźniej postanowił przeczekać, nie stając po żadnej ze stron, przynajmniej do czasu, aż nie okaże się, która będzie stroną zwycięską. A może po prostu jeszcze nie potrafił się zdecydować, po której z nich ma stanąć? W tej sytuacji wygodniej z pewnością było mu trzymać się ściśle rozkazów, które nie zezwalały mu ruszać się z portu. Dzięki biernej, przynajmniej chwilowo, postawie nie narazi się też na zarzut niesubordynacji z jednej strony, czy tchórzostwa z drugiej. Alcazar nie potrafił sobie wyobrazić innych zarzutów. Jego żołnierska wyobraźnia była zbyt ograniczona i po prostu nie wykraczała poza zadanie i mury fortu, które powierzono jego opiece, nawet jeśli wykazał się, pewnego rodzaju, sprytem w innej sprawie. Może nawet był za sprytny. Olbar nie wiedział, jak na niego wpłynąć, zaś Alcazar nie potrafił znaleźć innych wykrętów. Obu z niezręcznej sytuacji wybawił konny posłaniec z rozkazami od królowej. - Z czym przybywasz? - Olbar usiłował przejąć inicjatywę. - Co się dzieje na zamku? - Walki, Panie... - Kto z kim walczy? - Warknął Alcazar. Między walką a przepychankami jednak dostrzegł pewną różnicę. - Straż królowej z gwardią Alaryka - posłaniec czuł, że królowa nie byłaby zadowolona z przebiegu rozmowy, lecz stojący przed nim dostojnicy nie dopuszczali go do słowa, a poza tym byli również jego przełożonymi. - Jak przedstawia się, ten tego, sytuacja? - Królewscy gwardziści zamknęli się w wieży. - Dlaczego? - Mruknął znów Alcazar. Już wiedział, że będzie musiał podjąć decyzję i opowiedzieć się po którejś ze stron, już za chwilę i wcale nie był z tego zadowolony. Wolałby przeczekać. - Królowa wydała rozkaz... - zaczął posłaniec, ale Olbar nie pozwolił mu dokończyć. - Królowa wydała taki rozkaz - powtórzył Olbar, akcentując pierwsze słowo. Niczego więcej nie trzeba było dodawać, ale Olbar nie potrafił się powstrzymać przed wykorzystaniem sytuacji. - Królowa wydała więc rozkaz zaatakowania gwardii królewskiej... - Dlaczego? - Wyglądało na to, że dowódca portu nie znał innych słów, posłaniec zaś nie potrafił udzielić im właściwej odpowiedzi. Z pewnością, jak i Alcazar, wolał wypełniać rozkazy niż zastanawiać się nad ich sensem. - Gdzie jest król? - Spytał Olbar. - Król nie żyje - odpowiedział posłaniec patrząc w ziemię. - Został zabity przez Turańczyków - Alcazar już miał zamiar krzyknąć: - Ha! - I nawet brał już oddech, by wypowiedzieć to znamienne słowo, ale Olbar zdążył go ubiec. Alcazar wypuścił tylko ze świstem powietrze z płuc. Nie był to wcale oddech ulgi i brzydko pachniał. - Król żyje! To właśnie Turańczycy uratowali mu życie. - Gdzie w takim razie, ten tego, jest teraz? - Po minie Alcazara było można poznać, że w jego głowie w końcu zaczyna się coś dziać. Coś, co chyba przerastało jego możliwości. Najwyraźniej jeszcze nie był w stanie poukładać sobie napływających do mózgu informacji w jakiś sensowny ciąg, po raz kolejny udowadniając, że nie nadaje się na stanowisko wymagające, choćby minimum, samodzielnego myślenia. Ale pochodził z rodu DeTengo. - Król skrył się w podziemiach. Już przecież mówiłem - odrzekł zniecierpliwiony Olbar. - Jeśli nie wierzysz mi, to zapytaj tego żołnierza, czy widział ciało króla? Przecież to jasne jak słońce, że te plotki rozsiewa Grimzell! - Żołnierz oczywiście kiwnął przecząco głową. - No nie wiem myślenie najwyraźniej nie było najmocniejszą stroną Alcazara, ale może właśnie dlatego był on... nie najgorszym żołnierzem. - No cóż. Gdybym zobaczył ciało... - Ferdoussi nie mógł nadziwić się, że taki tępy osioł zajmuje w państwie tak odpowiedzialne stanowisko. W Turanie nie zrobiono by go nawet setnikiem. Z drugiej jednak strony... można go było usprawiedliwić. Musiał przecież polegać tylko na słowach. - Rusz się człowieku. Zrób coś! - Ponaglał Alcazara w myślach kapitan, starając się siłą swego umysłu i spojrzenia wpłynąć na generała. - Powiedz Tak, lub Nie! - Mózg Ferdoussiego wysyłał do mózgu Wendecjanina impuls za impulsem, sygnał za sygnałem, a choć nie było wiadomo, czy oba pracują na tych samych falach, w końcu przecież Alcazar zaskoczył. - Setnicy do mnie! - Wrzasnął głosem nawykłym do wydawania komend. Z pewnością doskonale sprawdzał się na paradach. Setnicy niemal w tej samej chwili zmaterializowali się przed nim. - Pierwsza sotnia przygotuje się do wymarszu. Dowodzić będzie... - Alcazar zawiesił głos, jakby rzeczywiście zastanawiał się, komu przydzielić tak odpowiedzialne zadanie? Ferdoussi już zaczynał podejrzewać, że generał ma problemy z przypomnieniem sobie imion swych podwładnych, ale był to tylko stary taktyczny manewr. Alcazar dobrze wiedział kogo wysłać. Mężem jego córki był jeden z najbystrzejszych i najbardziej oddany Alcazarowi setnik, noszący łatwe do zapamiętania imię - Wark. Alcazar rozumował wolno, ale, mimo wszystko była w tym pewna logika. To, co działo się obecnie w Wendecji mogło zmienić nie tylko jej oblicze i odwieczny porządek, ale i oblicze całego świata. DeTengo byli starym rodem, potężnym i płodnym, a generał w końcu zrozumiał, że jeśli chce dla swego rodu znaleźć miejsce w nowym porządku, nie może przypatrywać się biernie wydarzeniom, tylko sam musi brać w nich udział. No może niezupełnie sam. Alcazar nie byłby sobą, gdyby nawet w takiej sytuacji nie pozostawił sobie asekuracyjnej furtki, którą mógłby zawsze powrócić na dawne pozycje. - Macie, ten tego, zorientować się w sytuacji i, ten tego, nie mieszać do walki. Przede wszystkim spróbujcie dowiedzieć się ... czegoś o królu - na osobności zaś szepnął Warkowi: - Miej, ten tego, oko na tych Turańczyków. Nie ufam im mimo, ..., zapewnień Olbara. Macie przytłaczającą przewagę, więc nie podejrzewam, żeby odważyli się was zaatakować, ale kto wie, co im, ten tego, przyjdzie do ... głowy? - Wark gotów był przysiąc, że teść chciał użyć jednego ze swych ulubionych określeń. Jego zdaniem wszyscy inni, a szczególnie ci wszyscy, którzy byli odmiennego zdania, zawsze mieli zakute łby, coś jednak go powstrzymało. No cóż, Turańczycy, jak jeden mąż, byli w pełnym rynsztunku... i nosili na głowach hełmy. On sam też zresztą miał w tej chwili... zakuty łeb... i reszta jego żołnierzy. Oprócz Alcazara... Wark wziął głęboki wdech, a potem mocno zacisnął usta. Z wielkim trudem powstrzymał się od parsknięcia śmiechem. Na szczęście w tej samej chwili Alcazar odwrócił się do pozostałych. Z uśmiechem. Bestia. Wark znał Alcazara jak zły szeląg, ale czasem nawet jego samego teść potrafił zaskoczyć, cóż dopiero powiedzieć o innych? Jakby nic się nie stało Alcazar zaprosił Olbara, Ferdoussiego i posłańca na wspólny posiłek. - Z pewnością jesteście, ten tego, zmęczeni i głodni, może więc coś przekąsimy czekając, aż oddział przygotuje się do ... wymarszu. - Stół uginał się pod ciężarem jadła. Wyglądało na to, że uporanie się z tym wszystkim zajmie im więcej czasu, niż przewidywali. Cennego czasu. Alcazar wyraźnie grał na czas. Ferdoussi, spoglądając raz jeszcze na Alcazara i suto zastawiony stół, natychmiast zrozumiał, skąd wziął się jego imponujący i dostojny wygląd. On sam również lubił dobrze podjeść, ale okazji miał z pewnością dużo mniej niż wendecki generał, który niewątpliwie od wielu już lat nie ruszał się poza mury miasta. Ferdoussi na brak ruchu i świeżego powietrza nigdy nie narzekał. Przez jakiś czas jedli w milczeniu i wyglądało na to, że również w milczeniu się rozstaną, jednak Alcazar był sprytniejszy niż się mogło początkowo wydawać. Zwrócił się do posłańca, gdy wszyscy mieli pełne usta: - Jakie były rozkazy królowej? - Królowa rozkazała uwięzić wszystkich turańskich przybyszów, a Olbara... sprowadzić na zamek. Statek miał zostać zajęty... - Mój statek? - Żachnął się Ferdoussi. - A to dlaczego? - I natychmiast zaczął zastanawiać się, w jaki sposób opuścić ten, coraz mniej gościnny, port. Patrząc przez otwarte okno widział potężne wrota i mury odgradzające go od otwartego morza i po raz pierwszy poczuł się jak w pułapce, żałując, iż przed laty nie udało im się tych wrót zniszczyć. - Czy ja również miałem zostać uwięziony? - Spytał Olbar, a posłaniec z zażenowaniem skinął potakująco głową. - No tak... - szepnął stary marszałek. - Wygląda na to, że jestem królowej potrzebny. Czyżby chciała zabić mnie własnoręcznie? - Alcazar oczywiście nie potrafił Olbarowi odpowiedzieć na tak postawione pytanie, ale zaczął zastanawiać się, czy nie odwołać wcześniejszych rozkazów? W tym jednak momencie powrócił Wark, meldując, że wszystko gotowe do wymarszu, Alcazarowi nie pozostało więc nic innego, jeśli oczywiście nie chciał wyjść na głupca, jak trzymać się wcześniejszych ustaleń. Pośpiesznie wydał Warkowi parę następnych dyspozycji i ruszył za wychodzącymi. Nie miał zbyt szczęśliwej miny, ale mógł przynajmniej robić to, co najbardziej lubił. Czekać z założonymi rękami. Wark szybko dołączył do oddziału. Jako jedyny, oprócz Olbara, któremu ze względu na wiek i znaczenie dano wierzchowca, dosiadał konia. Z góry, z obawą, ale i pewną przyjemnością obserwował, z jaką sprawnością turańscy zbrojni formują marszowy szyk. Przezornie umieścił ich pomiędzy dwiema kolumnami własnych żołnierzy, zaś Olbara i Ferdoussiego zatrzymał przy sobie, rozkazując najbliższym wojom mieć na nich szczególne baczenie, a w razie napaści, czy walki między stronami zabić bez zastanowienia. Wark, w przeciwieństwie do swego przełożonego, nigdy się nie wahał. Był zwolennikiem czynów dokonanych, nie myślał o konsekwencjach. Był żołnierzem, nie politykiem. Może nawet zbyt dobrym żołnierzem, któremu przydzielono niezbyt ambitne zadanie. Oczekiwanie. Miał już dosyć siedzenia w murach Wendecji, ale czasy były spokojne, a Wendecja nie prowadziła żadnych wojen. Potężna armia wydawała się być zbędnym obciążeniem, stąd w granicach państwa pozostawały tylko dwie chorągwie i trzy garnizony, z których najliczniejszym był garnizon portu, jako że stąd oczekiwano głównego ataku wroga. Zawsze. Wark czasem zastanawiał się, czy to nie jest błędna doktryna? Owszem, niedostępne góry otaczające Wendecję stanowiły naturalną linią obrony i w zasadzie wykluczały atak z tej strony. Kolejną były potężne mury, którymi Wendecja odcięła się od świata. Bez machin oblężniczych wykluczone było ich sforsowanie, a znów użycie machin możliwe było tylko w dwóch miejscach, z tym że wcześniej trzeba by pokonać wendeckie armie, broniące obu przesmyków między górami. Jeden, szerszy, wiódł na wschód, drugi, biegnący równolegle do górskiego szlaku, ten sam, którym poszedł Perun, na zachód. U wejść do nich stały wendeckie wojska, czekające na potencjalnych napastników. Dodatkowym zabezpieczeniem były niewielkie posterunki, wysunięte jeszcze dalej, mające ostrzegać armię, gdyby pojawiło się zagrożenie. Od wieków nic takiego nie nastąpiło. Może na szczęście. Wark obawiał się, że Wendecja obecnie nie była już zdolna odeprzeć zmasowanego ataku wroga. A przecież była jeszcze jedna możliwość. Bo gdyby tak napastnicy wysadzili swe wojska daleko na południu, a potem przeprawili się przez góry, omijając stojącą u wrót doliny armię, stanęliby pod murami Wendecji. Machiny oblężnicze można było zbudować z drzew porastających zbocza. Jednak, znów na szczęście, nie było sił, nie licząc Turanu, czy Kosh i Vuzz razem wziętych, które mogłyby przeprowadzić taką operację. Na północy Wielki Lód bronił dostępu, barbarzyńcy ze wschodu wciąż byli zbyt słabi, na północnym - zachodzie wymarła Hyrkania była kolejną barierą, nawet dla Turanu, na południu morze, Kosh, Vuzz i Pustynia Śmierci, która była nadal wystarczającą zaporą przed dzikimi. Wark kolejny raz odetchnął z ulgą. Wendecja wydawała się być bezpieczna, a ich świat był wciąż zbyt mały, by ukryć przygotowania, a potem przemarsz wielkiej armii. To był cały świat ludzi żyjących wokół Morza Środka. A przecież świat był ogromny, większy nawet niż ludzka wyobraźnia. Na północnym zachodzie, za granicami Turanu, leżały bezkresne stepy Kurganu, dalej na zachód Mazargan i sięgająca chmur górzysta kraina Dariów, a za nią, na krańcach świata, tajemnicza Shannara, z którą utrzymywano sporadyczne kontakty. Na wschodzie znów rozpościerał się wielki ocean, za którym kiedyś była Atlantyda, ale co było dalej, tego nie wiedział nikt. Może właśnie tam świat się kończył? A przecież nikt nigdy nie zapuścił się głębiej na ziemie czarnych ludów, za Pustynią Śmierci. Legendy mówiły o niezmierzonych połaciach lądu i nieprzebranych skarbach, po które trzeba było tylko sięgnąć ręką, jednak nikt jeszcze nie odważył się tego zrobić. - Świat jest ogromny - westchnął Wark. W murach Wendecji czuł się jak w więzieniu, choć był to jego świat i jego ojczyzna, której był wierny i dla której gotów był oddać życie, ale mury przytłaczały go i ograniczały. Wark tęsknił za bezkresną dalą i stepem, po którym mógłby cwałować na swym koniu, w pogoni za wiatrem. Te mury kiedyś runą, pomyślał Wendecjanin, patrząc na potężne wieże zamku i uniesiony w górę, zwodzony most, przed którym w końcu stanęli po kilku godzinach marszu. Przemarsz ich małej armii przez miasto wzbudził zainteresowanie mieszczan i kupców, a nawet żebraków. Plotki o walkach na zamku rozeszły się po mieście, jednak tak naprawdę nikt nie wiedział, co dzieje się za murami? Mówiło się o śmierci króla i zabójcach z Turanu, walkach i ofiarach, ale, prawdę powiedziawszy, ofiar jeszcze nikt nie widział. Z jednej prostej przyczyny. Zwodzony most był podniesiony, a szeroka fosa i grube mury skutecznie odizolowały twierdzę od reszty miasta. Od niepamiętnych czasów most nie był podnoszony, nawet na noc, bo nie było zagrożenia, teraz jednak za murami najprawdopodobniej toczyła się walka. Walka na śmierć i życie między Wendecjanami. Zdumiewające! Czyżby nadchodził nasz koniec? Wark wcale nie poczuł z tego powodu żalu. Był przekonany, że stare trzeba zburzyć, by zacząć budować na nowo. A Wendecja nie była stara. Była martwa. - I co teraz? - Spytał Ferdoussi. - Będziemy tak stali, czy może pójdziemy na piwo? - Wark zignorował pytanie Turańczyka, ale sam również był bezradny. Nawoływali przez dłuższy czas, nikt jednak nie miał zamiaru do nich wyjrzeć, ani odezwać się słowem. Mury stały głuche, niczym opuszczone, ale wszyscy czuli, że dziesiątki par oczu przyglądają im się z ukrycia, oczekując na ich kolejny ruch. Dostanie się do zamku, bez zdobywania go było niemożliwe, co więc należało zrobić? Może rzeczywiście pójść na piwo? - Walki toczyły się w wieży gwardzistów, czy tak? - Pytanie Warka było pytaniem retorycznym. Mówił o nich i Olbar i posłaniec królowej. Wark nie oczekiwał odpowiedzi i, w przeciwieństwie do Alcazara, potrafił samodzielnie podejmować decyzje, a poza tym wszystko było lepsze od bezczynności. - Więc chodźmy tam! - Rzekł, natychmiast kierując konia w prawo. - Może ktoś się do nas w końcu odezwie - oba oddziały również wykonały zwrot i ruszyły za Warkiem. Zamek był ogromny. Ferdoussi nie mógł się nadziwić tej potężnej budowli. Już same mury wokół miasta i portowe wrota wywierały niesamowite wrażenie, ale jeszcze większe zdumienie budził widok potężnej budowli wewnątrz miasta. Ferdoussi po raz pierwszy w swym życiu zobaczył zamek, choć przecież Wendecję odwiedził już dziesiątki razy, ale dotąd zawsze pozostawał w dzielnicy portowej. Jej olbrzymie magazyny i spichlerze, a dalej wielopiętrowe budynki wokół rynku, świątynie przeróżnych kultów i pałace pomniejszych rodów skutecznie zasłaniały mury i zamkowe wieże wykute w czarnym granicie. Patrząc na nie trudno było uwierzyć, że są dziełem ludzkich rąk, a nie jakichś legendarnych olbrzymów. Ale jeśli zamek wyglądał jak potężne miasto, przylepione do górskiego zbocza, cóż dopiero powiedzieć o reszcie? Stolica Turanu zajmowała o wiele większy obszar, rozlewała się na boki, tu zaś, ze względu na brak miejsca, wszystko pięło się w górę, sięgając chmur. Wrażenie to jeszcze potęgowała niezabudowana przestrzeń, oddzielająca miasto od zamku, na którą wychodziło się po minięciu jeszcze jednych, wewnętrznych murów. Były równie stare jak zamek, a dawniej z pewnością stanowiły główną linię obrony. Po zdobyciu ich stawało się na zupełnie nieosłoniętej przestrzeni, wystawiając obrońcom na cel, a po jej przejściu do pokonania pozostawała wciąż jeszcze fosa i wielkie mury. Ferdoussi zdał sobie sprawę, że nawet po zniszczeniu bramy i zdobyciu miasta stawało się wobec muru, dosłownie i w przenośni, muru nie do zdobycia. Jesteśmy barbarzyńcami, pomyślał Ferdoussi i poczuł coś w rodzaju wyrzutów sumienia. Przed laty podnieśli rękę na świętość, na doskonałość, na pomnik ludzkości. Nawet jeśli to już nie była ta sama Wendecja. Gdy te mury stały, nas jeszcze nie było. Nie było Turanu, a Turańczycy byli dzikusami koczującymi na stepie. Wciąż jeszcze jesteśmy dzikusami. Zamyślony Ferdoussi maszerował wzdłuż murów spoglądając to na koński zad wierzchowca Warka, to na czarną ścianę zamku. Nawet nie zauważył, że wreszcie stanęli u celu. Jego filozoficzne rozważania najpierw przerwał koń, który, w wiadomy sposób, zakończył procesy trawienne, a potem znajomy głos, dochodzący gdzieś z góry. W jednym z otworów strzelniczych Ferdoussi dostrzegł uśmiechniętą twarz Sakhila, jakby jego sytuacja była nie wiadomo jak zabawna. - Miło was znowu zobaczyć! - Wrzasnął Sakhil, usiłując przekrzyczeć wiatr dmący w górze. - Z czego tak się cieszysz? - Ryknął Ferdoussi, w ostatniej chwili przeskakując koński pączek. - A choćby z tego, że wy jesteście tam, a ja tu! Cali i zdrowi! - Nic zabawnego - westchnął kapitan, choć i jego ucieszył widok przyjaciela. Złe wieści przyniesione przez posłańca ostatecznie nie okazały się wcale takie złe. Sakhil żył. - Co z królem?! - Olbar uprzedził pytanie Warka. - Wyskoczył na chwilę do podziemnych apartamentów! - Zażartował Sakhil, ale widząc poważną twarz Olbara, całkiem już serio dodał - zostaliśmy rozdzieleni. - Żyje? - Wark zastanawiał się, czy można wierzyć Turańczykowi, ale w tej samej chwili w otworze pokazała się jeszcze jedna twarz. Wark znał jej właściciela bardzo dobrze. Gullit był dowódcą gwardii królewskiej i jego przyjacielem. - Żyje! - Krzyknął Gullit. - To świetnie - szepnął do siebie Wark i dodał w myślach - jeśli może mieć się dobrze ktoś, kto właśnie traci królestwo i na kogo poluje się, jak na zwierzynę. - Ilu was zostało? - Kolejne pytanie Warka przerwane zostało gradem strzał, które posypały się z murów. Królowa wolała, by plotki o walkach na zamku nadal pozostały tylko plotkami, nie mogła więc dopuścić, by uzyskały potwierdzenie, dopóki sytuacja nie zostanie rozwiązana po jej myśli, wydała więc rozkaz odegnania stojących pod murami żołnierzy. Strzały nikomu nie uczyniły najmniejszej krzywdy, ale zrobiły swoje. Wark musiał wycofać oddział poza ich zasięg i zasięg głosu, usłyszał jednak ostatnie zdanie Gullita. - Musicie przyjść nam z pomocą! Nie możemy się stąd wydostać - Wark chciał już krzyknąć, by gwardziści skakali do fosy, ale, jak tamci wcześniej, zrozumiał, że w ten sposób król pozostanie już zupełnie sam, zdany na łaskę i niełaskę Grimzell. - Nie zdobędziemy tych murów - rzekł, jakby do siebie samego, ściszając stopniowo głos, ale Olbar z uśmiechem na ustach poklepał go po ramieniu. - Nie musimy. Znam lepszy sposób dostania się do środka - Wark, jak na podwładnego Alcazara, po raz kolejny wykazał się zadziwiającą bystrością umysłu. Wskazując palcem na ziemię, wypowiedział tylko jedno słowo. - Korytarze - Olbar potakująco skinął głową. Miał rzeczywiście zamiar poprowadzić ich wszystkich tą samą drogą, którą wcześniej wydostał się z zamku. No cóż, zdawał sobie sprawę, że w ten sposób kolejna tajemnica przestanie nią być, ale gotów był zdradzić je wszystkie, jeśli tylko dzięki temu uda mu się uratować króla i Wendecję, znał też kilka bardzo brzydkich słów, więc szepnął pod nosem: - Srać na tajemnice - ale jemu, w przeciwieństwie do Grimzell, wcale to nie przyniosło ulgi, a do tego przypomniał sobie wydarzenia sprzed dwustu niemal lat. Historia powtarzała się i to nie tylko w jednym szczególe, tym razem jednak dawni wrogowie byli sprzymierzeńcami. Przyszli, by ratować Wendecję, ale to znów Olbar, bo jego przodek również nosił to samo imię, ich prowadził. - Kto tym razem pociągnie za dźwignię? - Marszałek nie odważył się głośno zadać tego pytania, ale przecież gdzieś na dnie jego umysłu ono rozbłysło. Wstrząsnął nim dreszcz. Dziwne wrażenie, jakby już raz podobną sytuację przeżył i widział, ale przecież to było niemożliwe! Żyje się tylko raz, a on nie jest zdrajcą! By rozwiać niepokój i niemal rzeczywiste swędzenie pod czaszką zażartował: - Konno tam nie wjedziemy - robiąc równocześnie zmartwioną minę. Nie był to może najprzedniejszy żart, ale Wark zrozumiał intencje Olbara i odpowiedział uśmiechem. Niezbyt przekonywująco. Wyglądało na to, że on również potrzebował otuchy i miał wątpliwości, podobne tym, które gnębiły Olbara. Tajemnice, które przestaną być tajemnicami. Wrogowie i sojusznicy. Świat jeszcze nie stanął na głowie, ale powoli zaczynał padać na kolana, przygotowując się do fiknięcia kozła. Nikt nie zna wszystkich korytarzy, pocieszał się Olbar, ale dla pewności i uspokojenia sumienia postanowił, że po wejściu do katakumb wpierw trochę pokluczy, nawet jeśli czas na to zbytnio nie pozwalał. Czas. Przez tyle lat nic się nie działo, a teraz nagle wszystko zwaliło im się na głowę. Wszystko naraz. Wojna domowa, dhugowie i Grimzell. - Czyżby nastał czas próby? - Jeśli wierzyć słowom Zelorana, tak najprawdopodobniej było, a rozprawa z dhugami będzie sprawdzianem ostatecznym. Nas wszystkich. - Chciałbym być młodszy - rzekł Olbar, zsiadając w końcu z konia przed gospodą, z której poprzedniego dnia wywlekli go strażnicy. Bolały go wszystkie kości, a najbardziej siedzenie, ale przecież nie o nim przede wszystkim myślał. Jego czas mijał nieubłaganie, a on miał znów to dziwne uczucie, że coś podobnego kiedyś przeżył, więcej, czuł, że już nie wyjdzie z podziemi, a tak bardzo pragnął zobaczyć zakończenie całej sprawy, efekty, na które może nawet przyjdzie czekać całe lata i dłużej. On już tego nie doczeka. Tego jednego był pewien. To wszystko już było, znów pomyślał, widząc przerażenie na twarzy czmychającego oberżysty i parsknął śmiechem. Potrafił sobie wyobrazić, co tamten czuł, widząc taką ilość zbrojnych i Olbara na ich czele. Pewnie był przekonany, że złapał w swych piwnicach złodziejaszka, a straż miejska również zdawała się nie mieć żadnych wątpliwości, ale teraz straży miejskiej już nie było. Oberżysta już wiedział, co stało się poprzedniej nocy. Plotka głosiła, że to wspólnicy złoczyńcy odbili go i wymordowali wszystkich świadków. To wydawało się prawdopodobne. Mimo dobrze rozwiniętych sił porządkowych w tak wielkim mieście jeszcze lepiej rozwijał się świat przestępczy. Tajemnicze zniknięcia, morderstwa i rabunki były na porządku dziennym, a oberżysta nie chciał być kolejną ofiarą. Wziął nogi za pas, nie mając zamiaru dowiadywać się, w którym punkcie popełnił błąd i kim był naprawdę niedawny więzień? Był nadspodziewanie szybki, ale też nikomu specjalnie na nim nie zależało. Oberżysta zatrzymał się w jakimś ciemnym zaułku dopiero po dłuższej chwili, gdy już zdał sobie sprawę, że nikt go nie goni i gdy już zupełnie stracił oddech. Oddech stracił najpierw. Dla pewności zaczął nasłuchiwać. Nie było słychać żadnych kroków. Dla zdobycia całkowitej pewności nasłuchiwał jeszcze przez jakąś chwilę. Potem odetchnął z ulgą, ale zaraz potem zaczął żałować, że tak nieroztropnie postąpił. Kto wie, co oni tam wyprawiali? W jego gospodzie! Gospoda przecież była otwarta! Spiżarnia również! W końcu ciekawość wzięła górę nad strachem i szybki oberżysta, tym razem bardzo powoli i ostrożnie, ruszył z powrotem. Zatrzymał się w bezpiecznej odległości od gospody i ze zdumieniem obserwował, jak cały ten olbrzymi oddział znika w jego niewielkiej stajni, obok której przecież była spiżarnia! Znakomicie zaopatrzona spiżarnia! Oberżysta był bliski załamania. Klęska! Niepowetowane straty! Po chwili jednak zdał sobie sprawę, że wszystko to jest niewiarygodne, niemożliwe, więcej nawet, nierealne. Stajnia pochłaniała żołnierza za żołnierzem, niczym wygłodniały potwór, a przecież była zbyt mała, by ich wszystkich pomieścić, a więc... Myślał bystry obserwator, już odrobinę mniej zrozpaczony... To tylko czary! Nic innego. Była noc, księżyc stał wysoko i oświetlał blade twarze, nadając im upiornego wyglądu. Miecze błyszczały, tarcze skrzyły się, hełmy lśniły, zbroje połyskiwały. Dreszcz przerażenia wstrząsnął całym, niezbyt wątłym, ciałem oberżysty. Włosy stanęły mu dęba, a ciało pokryła gęsia skórka. Wszystko naraz. Duchy! Zjawy! Demony! Nie było innego wytłumaczenia. Nie przyszło mu oczywiście do głowy, że jego stajnia jest większa, że pod nią mogą znajdować się inne pomieszczenia, bo Olbar zamknął wcześniej sekretne wejście do podziemi. Gdy już wszyscy zbrojni zniknęli w jej wnętrzu, właściciel gospody usłyszał dziwne odgłosy, słyszał je już wcześniej, ale teraz usłyszał je wyraźniej, w nocnej ciszy. Dochodziły gdzieś spod ziemi. Dudniły kroki, szczękał oręż, ale podziemne korytarze rozniosły i zniekształciły te dźwięki, nadając im rzeczywiście niesamowitego brzmienia. Demony pochłonęło piekło. Tam jest ich miejsce. Na szczęście. Dopiero gdy głosy ucichły gospodnik odważył się ruszyć. Pierwsze, co zrobił, to oczywiście zajrzał do spiżarni. Nic nie zginęło. Potem sprawdził stajnię, gdzie naturalnie nie znalazł nawet śladu po żołnierzach. W boksach za to stały dwa obce konie, z którymi nie bardzo wiedział, co zrobić? A potem upił się ze szczęścia. Znaleziono go następnego dnia w kałuży wymiocin. Szczęśliwego, choć niektórzy zaczęli podejrzewać, że karczmarz postradał zmysły. Bełkotał coś o duchach demonach i upiorach, ale nikt nie chciał mu dać wiary, aż do chwili, gdy runął zamek, a przecież miał to być dopiero początek końca. Oberżysta mógł w końcu powiedzieć: - A nie mówiłem. Nie chcieliście mi wierzyć... - ale nawet dla niego było to gorzkie zwycięstwo. |