Część II

Rozdział 10 - ZELORAN

    - anie - Szohrasp, Pierwszy Doradca do Spraw Lądów Dalekich nie miał zbyt zadowolonej miny. Obawiał się reakcji Razamanaza.

     - Przyleciały ptaki z północy... Wszystkie od razu - starzec na tronie nawet nie drgnął, nawet nie mrugnął okiem. - To zły znak - pomyślał Pierwszy Doradca do Spraw Lądów Dalekich wciąż wpatrując się w pomarszczoną twarz władcy.

     - No i...? - Szepnął władca. Doradca runął na kolana. Chyba nawet zobaczył jak pytanie zmaterializowało się i zawisło w powietrzu. Złowieszczo. Tuż nad jego łysą głową. Miało kształt topora. Głos władcy w olbrzymiej Sali Posłuchań zwielokrotniło echo, a choć wydostał się przez zaciśnięte, prawie nieruchome usta, dla doradcy zabrzmiał niczym grzmot. - To wyrok - pomyślał, jednak nie miał zamiaru poddawać się bez walki.

     - Czekamy Panie...

     - Jakie są przepisy? - Pilsem, Doradca do Spraw Regulaminowych jak zwykle próbował wykazać się własną kompetencją. Natychmiast sam przytoczył odpowiedni paragraf:

     - Ptaki są wysyłane kolejno z wiadomościami. Tego wymaga bezpieczeństwo.

     - No i...?

     - Ostatniego wysłano po zejściu na ląd. Następny miał zostać wysłany z osady, ale przyleciały wszystkie razem... bez wiadomości.

     - To już wiemy! Jakie są wnioski? - Razamanaz dobrze znał przepisy, stąd słowne utarczki doradców uważał za zbędne popisy... Choć w duchu przyznawał, że czasem były zabawne.

     - Chyba oczywiste - Tus, dowódca Armii Północnych Rubieży już zacierał ręce z radości. Jego armia zbyt długo stała bezczynnie, a to źle wpływało na morale żołnierzy.

     - Zostaliśmy zaatakowani - Szohrasp musiał to powiedzieć. Fakt był zbyt oczywisty.

     - Co zamierzacie w związku z tym?

     - To chyba oczywiste - Tus już teraz najchętniej kazałby siodłać konie.

     - A jeśli to nie oni? - Razamanaz doskonale wiedział, jakie należy stawiać pytania. Większość jego doradców otworzyła usta, ale nikt nie potrafił znaleźć właściwych słów, by sklecić prawidłową odpowiedź. Nikt jej zresztą nie znał, ale dla Szohraspa pytanie było ratunkiem, a choć przyszedł z najmniej oczekiwanej strony, pozwolił mu jednak odetchnąć pełną piersią.

     Pilsem, który nigdy nie lubił Szohraspa, był wyraźnie rozczarowany. Już widział, jak głowa tamtego wpada do wiklinowego koszyka.

     Razamanaz z kolei nie lubił Pilsema. Jego zachowanie było irytujące. Oczywiście nie był to powód, by się go od razu pozbywać, no a poza tym pod ręką był przynajmniej ktoś, komu można było wbijać szpilki. Razamanaz lubił patrzeć, jak Pilsem wije się z bólu, nawet jeśli nie był to ból fizycznej natury. Na szczęście Pilsem nie miał żadnego wpływu na stan państwa i dworu. Jego stanowisko istniało, bo taka była tradycja, sam Pilsem zaś, nie dość, że był kretynem, to był również zbyt wielkim tchórzem, by otwarcie wypowiadać własne poglądy, a tym bardziej by ośmielić się spiskować za plecami władcy. Mógł się co najwyżej popisywać znajomością regulaminów. Poglądów nie miewał. Tym bardziej własnych.

     - Co mówi Wielki Mag? - Pytanie wszystkim zebranym rozbłysło w mózgach jednocześnie, niczym wybuch supernowej. Gdyby nie bali się oddychać Sala Posłuchań mogłaby zostać nazwana Salą Westchnienia Ulgi. Nareszcie znaleziono kogoś, na kogo można było zrzucić odpowiedzialność.

     Staruch na tronie był wyraźnie rozbawiony, ale przecież nie mógł dać po sobie niczego poznać. Był przecież tyranem. Natychmiast zmarszczył czoło, przybierając dawną maskę. Nigdzie nie widział swego ulubionego doradcy. W tym racjonalnym, przyziemnym, obrzydłym, cuchnącym i przegniłym do cna świecie jedynie Zeloran dostarczał mu rozrywki, pozwalając zapomnieć o rzeczywistości. Obrzydliwy staruch wciąż w jakiejś części swej zgorzkniałej duszy był dzieckiem i uwielbiał słuchać bajd, które plótł Wielki Łgarz (tak zwykł w myślach Razamanaz nazywać Zelorana i tak się do niego czasem zwracał, oczywiście tylko wtedy, gdy byli sami).

     - Wezwać Wielkiego Maga! - Ozwały się natychmiast głosy w całym pałacu.

     - Wezwijcie Maga! - Rozkaz wędrował z ust do ust, z sali do sali.

     - Maga dajcie, na Dagometa! - Wrzasnął dowódca straży pałacowej, posyłając umyślnego na drugi koniec miasta, do wieży, gdy w końcu, jak i jego Pan, zdał sobie sprawę, że od dawna już nikt Zelorana w pałacu nie widział. - I to natychmiast, bo każę oćwiczyć! - Trzem posłańcom tak było spieszno, że zapomnieli nie tylko dopiąć rynsztunku, ale nawet proporców dodających im powagi.

     Dowódca straży, siedemnasty syn Razamanaza, sabora Turanu, lubił, przynajmniej od czasu do czasu, pokazać swym podwładnym, że na dworze i w państwie... on również w końcu coś znaczy. Nawet jeśli był dopiero siedemnastym synem.

     - Maga? Czy jest aż tak źle? - Pomyślał Szapur. Im dalej w las, czyli im dalej od tronu (Szapura dzieliło od tronu szesnastu braci i jeszcze siedemnastu było za nim), myślano coraz intensywniej, a to na temat, jak długo jeszcze ojciec będzie żył, a to znów jak zmniejszyć liczbę pretendentów do tronu, albo też, czy istnieje jakiś kataklizm, który załatwiłby ich wszystkich od razu? Pomysłów było wiele, więcej nawet niż głów, w których się wylęgały, ale do tej pory nikt spośród niezwykle licznego potomstwa władcy Turanu, jeszcze nie zginął, a i jego samego nic przykrego dotąd nie spotkało. Nic, co by mogło go zaskoczyć. Ostatecznie był mistrzem właściwych posunięć i geniuszem intryg. Oczywiście myślenia, jako takiego, nie uważał za wadę, chociaż coraz częściej z lękiem spoglądał w przyszłość. Kochał wszystkie swe dzieci i żadnego nigdy nie starał się specjalnie wyróżniać, pomijając fakt, że nie było specjalnie kogo wyróżniać, ale coraz częściej zastanawiał się, co stanie się z Turanem, gdy jego zabraknie? Żaden z jego synów nie wyróżniał się niczym specjalnym, nie wyrastał ponad innych i żaden tak po prawdzie na władcę się nie nadawał. Razamanaz jednak wiedział, że w końcu będzie musiał podjąć decyzję, bo jego czas mijał nieubłaganie, ale wciąż odsuwał podjęcie tej decyzji na bliżej nieokreśloną przyszłość. Teraz ucieszył się, że zaczęło się dziać coś, co może zaabsorbuje ich wszystkich, przynajmniej na jakiś czas. Może ten czas będzie dla nich sprawdzianem. Tymczasem zaś, nim jeszcze pojawił się Zeloran, podjął inną decyzję:

     - Nie będzie żadnej karnej ekspedycji. Musimy wpierw dowiedzieć się, co stało się, gdzie i dlaczego? Chcę znać fakty, a nie przypuszczenia! - Tus stanął na baczność w oczekiwaniu na rozkazy, widząc jednak, że Razamanaz gotów jest wysłuchać jego propozycji poddał pomysł.

     - Najlepszy będzie statek, może nawet kilka. Wielka rzeka doprowadzi nas aż na sam skraj tego terytorium. Lądem trwałoby to wieczność - siedzący na tronie władca machnął znacząco upierścienioną dłonią. Część jego doradców wycofała się z Sali Posłuchań niemal na czworakach. Znali dobrze każdy gest swego Pana, od tego bądź co bądź zależała ich pozycja na dworze, a czasem nawet życie. Słowa były zbyteczne.

    

     Jeszcze tego samego dnia ruszyły przygotowania do wyprawy. Pięć płaskodennych łodzi zaopatrzono we wszystko, co potrzebne było ludziom, koniom, psom i ptakom. Wszystko oczywiście zgodnie z Regulaminem. Każdy ze statków zabierał, oprócz załogi, pięćdziesięciu zbrojnych i dwadzieścia koni. Oczywiście zmieściłoby się dużo więcej zarówno jednych, jak i drugich, jednak ta liczba była liczbą optymalną, wyznaczoną wieloletnim doświadczeniem i oczywiście Regulaminem. Statek musiał być jednostką samowystarczalną, małą pływającą twierdzą, z prowiantem, a nawet zapasem wody pitnej na wiele dni, bo przecież z różnych przyczyn zejście na ląd mogło okazać się niemożliwe. W skrajnych przypadkach Regulamin przewidywał nawet, regulaminowe oczywiście, spożycie zwierząt, które przebywały na statku, zaczynając od psów, a na ptakach kończąc. Doradca do Spraw Regulaminowych miał powód do dumy, a przecież większość przepisów powstała nawet na długo przed narodzinami jego prapradziadów i spisana została w wielu egzemplarzach na papirusie i glinianych tabliczkach, tak, by w każdej chwili można było odtworzyć fragmenty, które zaginęłyby lub uległy zniszczeniu. Pilsem poświęcił sporą część swego życia na stworzenie prywatnej biblioteki przepisów. Zajmowała większą część jego, wcale niemałego pałacu i była jego powodem do dumy. Pilsem, jak większość urzędników przed nim i po nim, uważał, że to właśnie jego praca jest najważniejsza i we wszystko wtykał swój regulaminowy nos. Nie zabrakło go nawet na przystani, w dniu wypłynięcia statków, już na trzeci dzień od rozpoczęcia przygotowań.

     Wezwany przez posłańców mag oczywiście pojawił się na dworze i to bez chwili zwłoki, ale, jak zwykle zresztą, tylko po to, by zniecierpliwionym głosem oznajmić, że przecież jest doskonale we WSZYSTKIM zorientowany i właśnie nad tym pracuje. Naturalnie nikt nie miał najmniejszego pojęcia, o co magowi w tym WSZYSTKIM chodzi, ani tym bardziej co ma na myśli, a sam mag, jak zwykle zresztą, niczego nie miał zamiaru wyjaśniać, tylko natychmiast wyszedł z zatłoczonej Sali Posłuchań, jednak spojrzeniem zdążył przekazać Razamanazowi wiadomość. Musiał spotkać się z nim osobiście.

     - Tylko my dwaj! - Przez długie lata znajomości obaj starcy zdążyli już wypracować sobie własny zestaw gestów i znaków i rozumieli się znakomicie bez słów. Sabor Turanu od razu zrozumiał, że sytuacja jest poważna, a wiadomości, nim staną się publiczną własnością, wymagały wpierw przedyskutowania w jak najwęższym gronie, a najlepiej w cztery oczy.

     Razamanaz tego dnia musiał jeszcze, niestety, cierpliwie wysłuchać wszystkich wniosków, spraw i skarg, ferując wyroki i rozstrzygając spory w najzupełniej normalny, a przy tym sprawiedliwy sposób, jakby nic się nie stało. Ostatnimi laty zresztą było to jego jedyną rozrywką, jako że problem kobiet rozwiązała zań sama natura. Nie pomogły mu żadne cudowne artefakty, nawet proszek z rogu nosorożca, zaś Zeloran tylko rozłożył ręce, mówiąc:

     - Na to nawet cała magia świata nie pomoże. Ja już dawno dałem sobie z tym spokój, a jestem przecież parę lat od ciebie młodszy - fakt ten trzydziesty szósty sabor Turanu przyjął z właściwym sobie opanowaniem, a nawet humorem.

     - Chyba już wystarczająco się napracowałem - Razamanaz wiedział dokładnie, ilu ma synów, choć wszystkich imion nigdy nie pamiętał. Było ich trzydziestu czterech. Jego ambicją było osiągnięcie liczby o dwa większej, ale cóż... Córek nawet nie próbował liczyć. Na szczęście dla Turanu nie był to główny cel jego życia, mógł więc, szczególnie teraz, bez problemu zajmować się innymi sprawami, ta, o której usłyszał od Zelorana przerosła jego najśmielsze wyobrażenia.

     Równe dwie doby spędzili zamknięci w wieży maga dyskutując i zastanawiając się, co począć? Straż przyboczna miała przez nich tylko pełne ręce roboty, bo nie dość, że musiała wypełniać swe normalne obowiązki, to jeszcze musiała niańczyć i karmić obu staruchów, bo ci oczywiście zapomnieli o całym świecie.

     - Dhugowie, mówisz... Myślałem, że to tylko legendy... odległa przeszłość?

     - Niestety - Zeloran niewiele więcej miał do dodania. To samo, na różne sposoby, powtórzył już dobre dziesięć razy. Od mielenia ozorem, miał nadzieję, że nie po próżnicy, zaschło mu w gardle, zwilżył więc je delikatnym dheirańskim winem. - Nie potrafimy robić takich win. Szkoda byłoby dheirańskich winnic.

     - Jest aż tak źle? - Razamanaz w zasadzie nie musiał się przejmować i tak stał już obiema nogami nad grobem, więc rozwiązanie sprawy mógł śmiało pozostawić swym licznym potomkom, ale wtedy nie byłby sobą.

     - Może być źle... a nawet bardzo źle, ale pojawił się cień nadziei... tak dla nas, Turanu, jak i dla całego świata...

     - Oczywiście nad tym właśnie pracujesz?

     - Właśnie...

     - Dowiedziałeś się już czegoś konkretnego?

     - Cień nadziei... to ktoś, osoba... wybawca.

     - Drugi Zubaran?

     - Nie wiem jeszcze, kto to jest, ale jest już w drodze...

     - Zbawca... Wolałbym liczyć na własne siły, a nie polegać na kimś, kogo nie znam nawet z imienia.

     - Będziemy musieli udzielić mu pomocy.

     - To brzmi lepiej - Razamanaz już zaczynał obawiać się, że będzie musiał poddać się czyimś rozkazom. - Będziemy współpracować. To mi bardziej odpowiada.

     - Kto wie, czy nie będę musiał ruszyć stąd tyłka? - Oznajmił Zeloran. - Oczywiście jeszcze nie teraz.

     - Chyba chciałeś powiedzieć, że obaj będziemy musieli ruszyć w drogę?

     - Nie czujesz się zmęczony?

     - Zapytaj siebie samego! No a poza tym, co ja tu mam robić? Moi synowie nie mogą się już doczekać mojej śmierci, a potem skoczą sobie do oczu. Głupcy! Nareszcie się coś dzieje. Czuję jak krew szybciej zaczyna mi krążyć w żyłach. A to może będzie próba dla mojego następcy, gdy wrócimy...

     - Jeśli wrócimy. Jeśli będzie do czego wracać. Jeśli stało się to, czego obawiam się najbardziej, może być już po wszystkim.

     - Jeśli... za dużo tego jeśli! Czy tego nie potrafisz dostrzec w swym cudownym zwierciadle?

     - Zwierciadła są dla głupców... - odburknął Zeloran, ale widząc uśmiech na twarzy Razamanaza machnął tylko ręką, jakby chciał powiedzieć, że nie czas teraz na żarty. - Wierz mi, próbuję już od dawna, jednak nie mogę przedostać się przez magiczną zasłonę...

     - Magia! To coś dla ciebie. I twierdzisz, że to dhugowie? Przecież w legendach zostali pokonani?

     - To nie były legendy! - Zeloran parsknął oburzony. Razamanaz, jak zwykle, próbował bagatelizować problem. Nie po raz pierwszy zresztą. - To nie może być nikt inny. Tylko oni dysponowali taką mocą.

     - Ale jest jeszcze coś, czy dobrze zgaduję?

     - Tak Raza, jest jeszcze coś. Jest przepowiednia. Zacząłem na nowo studiować tajemne księgi i w jednej z nich chyba znalazłem odpowiedź. Ma odrodzić się ich stwórca, ich bóg i ponownie ma poprowadzić ich do walki o panowanie nad światem?

     - Na Dagometa! Nad światem? Nie on jeden o tym marzy! - Władca Turanu westchnął, chyba nawet z rozrzewnieniem. - A tu taka cisza. Tylko paru głupców usiłuje się dopchać do tronu. Dla nich Turan jest całym światem, pępkiem świata... I dla mnie zresztą też zawsze był.

     - Świat jest tysiące razy większy od Turanu, a to tylko nasz świat, ziarnko piasku na plaży, a przecież i plaż jest bez liku.

     - Z tego co pamiętam, nie da się z nimi żyć na jednej plaży...

     - Na nasze szczęście są tylko cieniem dawnej potęgi - Zeloran wpadł trzydziestemu szóstemu saborowi Turanu w słowo - ale nadal są groźni.

     - W porównaniu z naszą potęgą...

     - Nawet cała potęga Turanu może nie wystarczyć, by ich pokonać, a jeśli powróci ich bóg - tu Zeloran przerwał, ale słowo jakby zawisło w powietrzu, a potem zwielokrotnione przez echo, eksplodowało pośród równej setki kolumn Sali Posłuchań, niczym piorun, tuż nad ich głowami, choć przecież cisza była ogromna, jakby nawet powietrze zamarło w oczekiwaniu, przerażone tym, co miało nastąpić.

     - Bóg - powtórzył Zeloran - a cały świat chyba odetchnął z ulgą, że nikt nie wymówił prawdziwego imienia tego boga. Przytłaczająca cisza i prawdziwie przerażający nastrój, które tak nagle się wytworzyły podkreślały powagę i grozę sytuacji. Razamanaz, któremu niespodziewanie trudniej zaczęło się oddychać, bo powietrze jakby zgęstniało, niczym kleista mgła, wyszeptał:

     - Musimy działać - to było oczywiste. - Co zrobimy? - Już mniej.

     - Jeszcze nie wiem? Nie jestem jeszcze gotów, ale wiem, że wszystko ma się rozstrzygnąć podczas koniunkcji planet, mamy więc jeszcze czas, a poza tym udało mi się jedno. Bariera, którą postawili dhugowie, chyba nie wszędzie jest równie mocna, a nawet ośmieliłbym się stwierdzić, że ma spore luki. Muszę spróbować ją przeniknąć... Może dowiem się czegoś więcej o tym, co spotkało naszych ludzi.

     - No cóż, dobre i to. Może do tej pory powrócą nasze statki?