|
Część I
Rozdział 4 - NARODZINY d pamiętnej narady, która mogła przecież całkowicie odmienić los mieszkańców osady, a ją samą zamienić w kupkę popiołu, minęły dobre dwie setki lat. Władcą Turanu był kolejny, już trzydziesty szósty, Razamanaz. Jeszcze Większy od swego wielkiego imiennika. Kupcy turańscy dwa razy do roku odwiedzali osadę, przywożąc wiele, mniej lub bardziej, potrzebnych łowcom rzeczy. Tych pierwszych oczywiście było wiele więcej. Wywozili zaś skóry i futra, małe i duże, tysiące futer i skór, małych, dużych, a czasem nawet ogromnych. Początkowo wędrowali konno stepem lewym brzegiem Wielkiej Rzeki, potem, gdzieś na wysokości osady skręcali na wschód i przeprawiali się przez rzekę, wkraczając w puszczę. Po kilku takich wyprawach doszli do wniosku, że łatwiej będzie większą część drogi płynąć łodziami w górę rzeki, a konie zabrać ze sobą na ich pokład. Zwierzęta z takiego obrotu sprawy były oczywiście mniej zadowolone. Stłoczeni na płaskodennych barkach kupcy płynęli niemal dokładnie do tego samego miejsca, gdzie wcześniej przeprawiali się przez Wielką Rzekę. Tam schodzili na ląd, dosiadając wierzchowców, które mniej więcej w tym właśnie miejscu zaczynały tracić cierpliwość i coraz gwałtowniej okazywały znużenie przedłużającą się podróżą w niezbyt komfortowych warunkach. Na szczęście dla koni, które nie miały specjalnie okazji do rozruszania, jakby nie było dwóch par nóg, las gęstniał niemal natychmiast i to już po kilku pierwszych krokach, jakby puszcza nie chciała przepuścić ludzi przez swe terytorium. Turańczycy musieli więc znów wędrować pieszo, by przedrzeć się przez gęsty bór, oddzielający rzeczną przystań od osady łowców. Ten nowy szlak może i nie był łatwiejszy od pierwszego, prowadzącego przez step, był jednak o wiele krótszy, a z drugiej strony, czyli z merkantylnego punktu widzenia z pewnością był bardziej opłacalny. Oczywiście łodzie, wioślarze, prowiant... i co tam jeszcze, to wszystko kosztowało, ale za to można było zrobić cztery takie kursy rocznie. A zyski... Ile towaru można było zapakować na barki... Każdy kupiec na taki widok z pewnością doznawał... niewymownego wzruszenia! Właśnie tak. Z jedną z takich karawan przybył do osady Jarowit. Prowadził ze sobą dwa objuczone konie. Na jednym siedziała ciężarna kobieta, na drugim mała dziewczynka, o oczach tak pięknych i gorejących, że gdzie indziej z pewnością oczarowałaby nimi wielu mężczyzn. Niestety, mężczyźni zamieszkujący osadę mieli zupełnie inny gust, oczom w każdym bądź razie nigdy się nie przyglądali, no a poza tym przyszłość dziewczyny miała wyglądać zupełnie inaczej. Ten, kto ją zaplanował na pewno nie był wtedy w zbyt dobrym humorze. Za karawaną, dzień, czy dwa później, przybyła jeszcze jedna kobieta. Jedynym bagażem babiny była czarna kura pod pachą. Jak szeptały kobiety, kura ta musiała być kłobukiem, który pomagał babie przeżyć. - No bo jak inaczej można wytłumaczyć, że w drodze nie zabrakło jej ni jedzenia ni picia? W tym jednym baby rzeczywiście miały rację, jednak sam Jarowit mylił się i to bardzo. To nie ona podążała ich śladem i to nie jej lepkie spojrzenie czuł przez całą drogę na swym karku, a choć wraz z przybyciem baby zaczęły się w osadzie dziać różne dziwne rzeczy, to wcale nie była jej wina. Jarowitowi przez całą drogę wydawało się, że ktoś podąża ich tropem, jednak nigdy nie udało mu się niczego dostrzec, potem uznał, że była to Swantocha, choć w pierwszej chwili, gdy zobaczył tę najstarszą chyba kobietę na świecie, wychodzącą dziarsko z kniei nie mógł się nadziwić i zwątpił. Później zresztą miał również wątpliwości, szkoda tylko, że nie powiedział o nich Swantosze. Wiele rzeczy mogłoby potoczyć się inaczej. Sama Swantocha utrzymywała, że jest tylko zielachą, ale przecież wystarczyło na nią spojrzeć i od razu było wiadomo, że ma do czynienia z czarami. - Pewnikiem skądsiś musiała uciekać - szeptały kobiety. - Przegonili ją - potakiwał gorliwie Kapka, naczelny i jedyny zresztą szaman w osadzie. Monopolista przeczuwał, że baba może zagrozić jego pozycji, więc z chęcią zrobiłby to samo i to natychmiast. Nie zrobił. Natychmiast zaczął tego żałować. Jedno natychmiast później zaczął szukać innego sposobu pozbycia się Swantochy. Pierwsze, na co spojrzał, był olbrzymi skórzany wór, w którym chował wszystkie swe skarby. Drugiego spojrzenia już nie potrzebował. To właśnie Kapka wpadł pierwszy na pomysł poddania podejrzanych o czary próbie wody. Topienie podejrzanych w wielkim skórzanym worze było później jedną z prostszych, choć wcale nie najskuteczniejszych metod. Poddani próbie mieli dwie możliwości. Wypływali. Lub nie wypływali. Jedno i drugie rozwiązanie było szkodliwe dla zdrowia. Na szczęście dla Swantochy, kobiety nigdy nie stały po stronie szamana, nawet jeśli skrycie podzielały jego pogląd. Może gdyby był kobietą... Później, gdy zaczęły podejrzewać, że Swantocha jest Rodzanicą, która rozstrzyga o losie człowieka zaraz po jego urodzeniu, Kapka już nie mógł nic zrobić. Rodzanice były święte. Ale tu akurat baby minęły się z prawdą i to w sporej odległości. Swantocha od samego początku trzymała się blisko Jarowita, choć wcale nie dlatego, że w tym samym czasie przybyli do osady. Zaoferowano jej starą, walącą się chatę na skraju osady, jedną z pierwszych jakie tu postawiono. Deszcz zmusił wtedy łowców do wypełźnięcia z ziemianek. Poganiani przez kobiety niechętnie zabrali się za stawianie czegoś, co chaty tylko z grubsza przypominało, a o czym mieli co najwyżej zielone pojęcie. Tylko to można powiedzieć na ich usprawiedliwienie. Później nabrali już jako takiej wprawy, ale i tak pierwsze chaty rzadko kiedy przetrwały jeden sezon łowiecki. Ta była wyjątkiem potwierdzającym regułę. Oczywiście nikt już nie pamiętał, kto to coś zbudował? Nie pamiętano również, kto w niej ostatnio mieszkał? Na szczęście dla Swantochy. Inaczej pewnie nie podarowano by jej obcej osobie, nawet gdyby chata była w jeszcze gorszym stanie niż była. Swantocha sama nigdy by nie dała rady jej naprawić, no chyba że za pomocą czarów. Łowcy naturalnie nie mieli zamiaru, ani ochoty, nawet kiwnąć palcem, na szczęście pomógł jej Jarowit i to chyba tylko ze względu na tę wątłą więź ich łączącą, której wcale nie było, a Jarowitowi tylko się coś ubzdurało. Oczywiście łowcy nie byli aż takimi egoistami. W ogólnych zarysach nawet wiedzieli, na czym polega rola gospodarza i co znaczy gościnność. Nigdy nie byli do obcych wrogo nastawieni, a wręcz przeciwnie. Spragnieni wieści z dalekiego świata z utęsknieniem wypatrywali każdej karawany i każdego przybysza, a po dokonaniu wymiany towarowej gotowi byli go wysłuchać i to nawet wielokrotnie, ofiarowując w zamian całą swą, nieograniczoną wprost, ciekawość i cierpliwość. A jednak w tym przypadku napotkali mur milczenia. Ani od Jarowita, ani od Swantochy nie dowiedzieli się niczego, nie usłyszeli nawet słowa, musieli więc polegać wyłącznie na obserwacji i bystrości własnych umysłów. Z pierwszym nie mieli najmniejszego nawet problemu, mogli przyglądać się do woli, to wszak nic nie kosztowało, z drugim bywało gorzej. Nigdy nie byli za bystrzy. Już w trakcie budowy chaty Jarowit zdobył ich podziw i uznanie, które potem wzrosło w dwójnasób, gdy okazało się, że potrafi także robić znakomitą broń i narzędzia z drzewa, kości zwierząt, a przede wszystkim z kamienia. Tym właśnie miał się zajmować przez wszystkie następne lata i tym miał zasłużyć na swój przydomek - Kamienny Kowal, ale to miało dopiero nastąpić. W przyszłości. Jarowit niemal natychmiast zabrał się za budowę chaty. Szybko postawił jedną izbę. Śpieszył się, by była gotowa przed rozwiązaniem jego kobiety. Ale tym, że dobudował potem drugą dla zwierząt i trzecią na warsztat, jednych wprawił w zachwyt, innych w osłupienie, zaś jeszcze inni po prostu twierdzili, że to zwykła rozrzutność sił i środków, no a przede wszystkim głupota. - Na co komu trzy izby!? - Szukać się będzie!? - Może jego baba to lubi? - He, he! - Byli i tacy, tym przewodził Gorgoń, którzy szeptali, że Jarowit usiłuje się ponad nich wywyższyć. - To pycha! Nic innego! - Zwykłe zarozumialstwo! Chce pokazać, że jest od nas kimś lepszym! - Takiej chałupy przecież nawet nasz naczelnik nie ma! - Rzeczywiście jeszcze nie miał, ale w końcu, przynaglany przez swą babę, naczelnik wziął się do roboty. Z czasem miał tych izb aż cztery, czyli tyle ile nikt nigdy nie miał i mieć w osadzie nigdy nie będzie, w każdym razie nie w tym milenium. W trakcie pracy Jarowit nie miał zbyt wiele czasu (ani też specjalnie nie próbował), by się z kimś zaprzyjaźnić, ale baby i tak próbowały go podchodzić i zagadywać i oczywiście, choć miały przecież wyraźnie zakazane, szeptały nadal. Niektóre z zazdrością, inne zaś z rozmarzeniem. Czego to one nie nawymyślały. Uznały, że jest tylko skromny, może powściągliwy i milczący, ale nie oschły ani tym bardziej wyniosły, a jeśli już to w sposób, który przydaje mu tylko takiego jakiegoś... dostojeństwa. - Musi, był kimś ważnym. - Kiej by był ważny, to by tu nie przylazł. - Pewnikiem musiał ucikać. - Nie znał lepszejszych miejsc? - A co, źle nam tu? - Pewnie, mamy co jeść, mamy dzie spać... Czego jescyk nam trza? - Dla mnie to nie wszytko. Dzieś tam jest prawdziwy świat... wielki... - Gadasz babo, kiej byś tam była. Czy nasz świat jest taki zły? No a po porodzie kobiety jednomyślnie uznały, że Jarowit jest przede wszystkim męski, jak żaden inny mężczyzna w osadzie. Jego kobieta urodziła dwie córki, które odebrała, wyraźnie zawiedziona, Swantocha. Od tej pory kobiety jeszcze częściej oglądały się za Jarowitem, nie mogąc nadziwić się jego witalności. Były jednak i takie, które utrzymywały, powtarzając opinię swych mężów, że gdyby był prawdziwym mężczyzną, spłodziłby chłopców. Jarowit chyba podzielał ich wątpliwości, syn to zawsze syn i dlatego miał zamiar próbować do skutku. Za kolejne dziewięć miesięcy znów oczekiwał narodzin potomka. Ciekawość kobiet nie miała granic. W dzień rozwiązania szczelnie obległy chatę, nie dopuszczając do drzwi nawet ojca, który zniecierpliwiony i zmieszany zarazem, biegał to w jedną, to w drugą stronę, nie wiedząc, co począć? Wrzaski dochodzące z wnętrza chałupy pogłębiały jeszcze jego zmieszanie. W końcu Jarowit, ścigany śmiechami kobiet, uciekł aż na skraj lasu. Ponoć w pewnym momencie umęczona kobieta wycharczała: - Więcej mu nie dam - ale z pewnością były to wymysły bab. Fakt jednak faktem, kobieta bardzo ciężko przechodziła poród. - To dlatego, że w ostatnie dni przed rozwiązaniem wychodziła do lasu. - To złe w nią wlazło! Nic innego! Ale były też i takie, które twierdziły, że położnica urodzi odmieńca, głupie baby, gdy jednak, grubo już po północy, z izby dał się w końcu słyszeć płacz dziecka wszystkie szepty od razu ucichły. Nawet Jarowit, stojący gdzieś daleko, w cieniu drzew, usłyszał ten płacz. Natychmiast podbiegł do drzwi i dysząc ciężko z emocji i wzruszenia, czekał już tylko na werdykt. Swantocha dobre kilka dni temu zniknęła z osady, więc tym razem poród musiała odebrać jedna z miejscowych bab. Po wszystkim wyniosła obmyte dziecko przed próg i oddała je w ręce ojca. Oczywiście pierwsze co ten zrobił, to zajrzał maleństwu między nogi. Zaraz potem na jego rozradowanej twarzy pojawiły się łzy wzruszenia, co wprawiło baby w kompletne osłupienie. Tej twarzy nigdy dotąd nie rozjaśnił nawet uśmiech, więcej nawet, nie zdradzała ona żadnych uczuć. Jarowit był Kamiennym Kowalem o kamiennej twarzy. Domysłom, jaki był w innych sytuacjach nie było oczywiście końca, na domysłach jednak musiano poprzestać, bo i jego kobieta nie była skora do wynurzeń, dziwaczka, choć przecież, nie tylko w tym tysiącleciu, ten właśnie temat był chyba najulubieńszym przedmiotem rozmów, zarówno w męskim, jak i żeńskim towarzystwie kto z kim, kiedy, w jaki sposób, ile razy i jak było? Kobiety często pokpiwały ze swoich chłopów, ale gdy przychodziła ich pora, wszystkie bez wyjątku równie dumnie nosiły swe brzuchy, jak i ich mężczyźni głowy. Im częściej zaś to się działo, tym większy splendor spływał na rodzinę. Ale Jarowita jeszcze nikt nie pobił, bo bliźniaki urodziły się w osadzie po raz pierwszy. Tamtej nocy Jarowit wziął z rąk kobiety nagie stworzenie, wyraźnie męskiej płci i unosząc je w górę, obracał kolejno we wszystkie strony świata. - Synu, zwę cię Jarowit - wyszeptał z trudem, połykając olbrzymią kluchę wzruszenia. Potem, by oddać cześć Matce Ziemi, z której Świętego Łona wszyscy wyszliśmy, ułożył dziecko na trawie. On również wierzył w moc Natury, choć wierzenia łowców, ich rytuały i zwyczaje początkowo wydawały mu się co najmniej dziwne, a jednak, po roku życia pośród nich, te zwyczaje całkowicie i bez protestu zaakceptował. Właśnie zaczął ponownie wymawiać imię syna, gdy nagle, za plecami, usłyszał jakiś hałas, ni to wrzaski, ni przekleństwa. Wszyscy je zresztą usłyszeli, więc spojrzeli w stronę ściany lasu, wzrokiem usiłując przeniknąć ciemności. Osobliwe głosy nasilały się, w końcu, z kniei na polanę, ku zaskoczeniu wszystkich, z trudem, jakby coś próbowało ją powstrzymać, wydostała się Swantocha. - Stój... A niech to... Stój Jarowicie. Jego imię Perun... - wydarła się na Jarowita, sapiąc niemiłosiernie ze zmęczenia. - Cóż ty babo, we łbie ci się chyba pomieszało. Jam Jarowit i zgodnie ze zwyczajem pierwszy syn po ojcu imię nosi - Jarowit zatrząsł się z oburzenia i chyba jeszcze coś chciał dodać, bo właśnie nabierał powietrza, ale nagle niebo, choć bezchmurne i pełne gwiazd, rozświetlił przerażający błysk. Potężny grzmot przetoczył się przez cały nieboskłon, a potem uwiązł w górach, gdzie jeszcze długo tłukł się, obijając o ich ściany i szczyty, powtarzany przez echo. Na tę jedną chwilę stało się jasno jak w dzień. Jarowit wciąż jeszcze stał z otwartymi ze zdziwienia ustami. Swantocha chyba chciała wykorzystać jego zaskoczenie. Słowa już cisnęły się jej na usta, ale nie zdążyła wypowiedzieć nawet słowa. Zrobił to za nią ktoś inny i to zadziwiająco mocnym, jak na gardło, z którego się wydobył, głosem. Kobiety obecne przy porodzie były niemniej zdziwione. To, co w tym właśnie momencie wydostało się na świat, było chyba najmniejszą ludzką istotą, jakie ich oczy dotąd widziały. - Jeszcze jeden chłopiec! - Wrzasnęła któraś, wybiegając z chaty. - Okruszek - dorzuciła następna, spoglądając z podziwem na Jarowita. - Taki maleńki - dodała, rozstawiając szeroko ramiona, a potem wybuchnęła śmiechem, znacząco przewracając oczami. Mimo że, w porównaniu z pierwszym, drugi chłopiec był rzeczywiście maleństwem, właśnie przy nim kobieta Jarowita namęczyła się co niemiara. Swantocha później stwierdziła, że to złe siły usiłowały przeszkodzić w narodzinach Peruna, że to z nimi zmagała się położnica, a chociaż tego dnia odniosła zwycięstwo, te zmagania miała drogo opłacić. Kobiety, o dziwo, tym razem podzielały zdanie Swantochy. Jarowit tymczasem biegiem wrócił pod chatę, o mało nie upuszczając pierwszego syna. Zgromadzone przed wejściem baby zachichotały ponownie, spoglądając to na siebie, to znów na mocarne, w ich mniemaniu, lędźwie Jarowita, który znów zakasował innych mężczyzn. - Dwa razy bliźnięta - szeptały. - Ten to ma... A jego baba... - Ta dopiro ma szczęście. Kobieta, o której mówiły, wyszła właśnie w tej chwili przed próg, co było równie zdumiewające, jak i jej poprzedni wyczyn, z kolejnym i tym razem już ostatnim synem na rękach, mimo że baby, najwyraźniej przerażone, usiłowały ją powstrzymać. - Stój kobito, licho wew cie wlizie - mówiło kilka. - Nie wolno położnicy wychodzić na dwór od razu po porodzie, przed oczyszczeniem - dodały inne. - Napytasz se bidy - szepnęły wszystkie zgodnym chórem. - Tak, tak - potwierdziła Swantocha, co było równie zdumiewające, jak i dziwna radość, która ustąpiła miejsca początkowej konsternacji. - Zdążyłam. Jednak zdążyłam. To Perun! - I wepchnęła się przed Jarowita, wyciągając ręce po to coś, niezmiernie małego, co jednak hałasowało nadal, jakby było co najmniej jeszcze raz takich rozmiarów i co wiło się niczym piskorz, jakby już teraz chciało się wyrwać z rąk, które krępowały jego ruchy. - Pierun! - Któraś z kobiet parsknęła śmiechem. - To jest Perun! - Powtórzyła jeszcze raz Swantocha. Tym razem dobitniej. - A ty żeś Rodzanica, czy co? - Zagadnęła ją jedna z bab, które asystowały przy porodzie. - A możeś Dola? - Roześmiała się inna, usiłując pokpiwać ze staruchy, ale ta, mimo że już wcześniej dała się poznać z ciętego języka, nawet nie usiłowała odpowiedzieć, chociaż wyraźnie spoważniała, a w końcu rzekła do Jarowita, baby nawet nie zaszczycając spojrzeniem: - Może jestem tylko starą babą, ale niejedno jużem widziała i niejedno wiem. Musisz nazwać tego syna Perunem! Przed nim wielka przyszłość, ale i wiele trudów i przeszkód do pokonania, a natura nie obdarowała go... - Swantocha raz jeszcze spojrzała na maleństwo i robiąc niezbyt mądrą minę dodała - obdarowała go... zbyt hojnie, więc bogów musisz prosić o szczególną łaskę dla niego, a i Dolę, choć jej moc może okazać się niewystarczająca - przez moment w jej głosie było słychać jakiś dziwny żal, a może tylko wahanie, tej niewielkiej pauzy nikt jednak, poza Jarowitem, nie dostrzegł. Swantocha tymczasem dodała: - Nie tylko Los potrafi wikłać ludzkie drogi, nie tylko Dola potrafi je prostować. Coś mi mówi, że już teraz jakaś siła usiłuje nadać tym drogom inny bieg. Coś usiłowało przeszkodzić w nadaniu właściwego imienia... - Nie imię, babo, tylko człowiek się liczy. Czynami zdobywa się imię! - Odpowiedział jej szczęśliwy, aczkolwiek wciąż jeszcze skonsternowany ojciec. - Imię bardzo wiele znaczy Jarowicie. Czasem tylko ono po człowieku pozostaje, choć woda jego prochy już dawno z grobu zdążyła wymyć, nawet nie czyny, bo o tych się często zapomina, lub przeinacza nie tylko ich sens, ale i znaczenie. Cóż z tego, że człowiek dokonuje cudów, jak nikt nie potrafi ich docenić, albo nikt o nich nie będzie pamiętał. A i dla tych co odeszli do wieczności nie jest obojętne, czy się o nich pamięta, czy zapomina. Dzięki temu żyją dłużej. Dla tego właśnie syna proś o szczególną łaskę i nazwij go Perunem, bo do wieczności pod takim właśnie ma trafić imieniem - jakby na potwierdzenie słów Swantochy kolejny błysk rozjaśnił ciemności i kolejny potężny grzmot wypełnił ciszę. Osłupiałe ze zdziwienia kobiety wpatrywały się w usta Swantochy niczym głuchy w mówcę, jakby to miało pomóc im zrozumieć sens słów, które usłyszały. Jarowit wcale nie był od nich mądrzejszy. Z oddali tymczasem, jakby niebiosom w odpowiedzi, ozwały się wilki. Ich, przejmujący do samej głębi, śpiew również Jarowita przyprawił o drżenie, choć przecież nigdy dotąd wilków się nie uląkł, a niejednego już własnoręcznie ubił na śmierć. Swantocha zaś tylko uniosła do góry palec wskazujący, by tym jednym gestem zarazem przypieczętować decyzję Jarowita i zarazem zakończyć deskusję, nikt nawet nie próbował oponować, ale sama Swantocha zawahała się, choć niczego nie dała po sobie poznać, bo ją również przeniknął dziwny chłód, którego pochodzenia nie potrafiła wyjaśnić. Gdy wchodziła do chaty, po tej prostej, a zarazem jakże ważnej ceremonii nadania imienia drugiemu chłopcu, chłód ten jeszcze wzmógł się. - Jakby kto po moim grobie chodził! - Szepnęła Swantocha ni do siebie, ni do Jarowita, który nadal nie bardzo rozumiał, o czym baba mówi? Gdyby Swantocha obejrzała się wtedy za siebie, może dostrzegłaby coś pośród tych nagłych i nienaturalnych ciemności. Coś, co wpatrywało się uporczywie w drzwi chaty, przez które przed chwilą wszedł Jarowit ze swoimi dwoma synami, a przez które teraz wchodziła ona. Niebo, nie tak dawno jeszcze pełne gwiazd, pociemniało, jak grób, o którym myślała Swantocha, jak ciemność, który ogarnia człowieka po śmierci, ciemność, pośród której wędrują dusze usiłujące odnaleźć drogę ku światłu. Ale światła pośród ciemności tam nie było, za to płomień ogniska, palącego się w chacie, odbił się na moment w tych dziwnych oczach, które spoglądały z nienawiścią na zamykające się drzwi. Żaden z ludzi ich nie dostrzegł a wilk, który wszystko podglądał, widząc je, skulił ogon pod siebie i przerażony umknął w knieje. |