Część I

Rozdział 2 - KRÓLOWIE DHEIRY

    alor, władca Dheiry, stał już jedną nogą nad grobem, z tym jednak pogodził się dawno. Jego życie było długie, spokojne i szczęśliwe, pełne słonecznego światła, które opromieniało Dheirę. To światło również na niego spłynęło. Nie miał czego żałować, niczego w swym życiu nie popsuł i nie zmarnował. Dheira nie miała wrogów i nie prowadziła z nikim wojen, więc nie musiał obawiać się o jej przyszłość, mógł bez lęku oddać swe stare ciało Matce Ziemi, ale, było jedno „ale”. Jego czas mijał nieuchronnie, Balor czuł to w kościach. W zasadzie mógłby umrzeć już dzisiaj, ale wcześniej jeszcze musiał zdecydować, któremu synowi pozostawić koronę? Wydawać się mogło, że nie jest to wcale wielki problem. Władcy turańscy bywali w znacznie gorszej sytuacji, musieli wybierać spośród kilkunastu, jeśli nie kilkudziesięciu, synów, ale świadomość tego, jakby nie było humorystycznego faktu, wcale humoru Balorowi nie poprawiała. Nie miał kilkudziesięciu żon, jak Turańczycy, tylko jedną, ukochaną Delię, która odeszła z tego świata dokładnie rok temu. Balor coraz bardziej za nią tęsknił, coraz częściej też czuł się zmęczony, nawet tym spokojnym i szczęśliwym życiem i coraz częściej myślał o śmierci. Wiedział, że gdzieś tam znów spotka swą ukochaną. Znów będą młodzi...

     Delia dała mu dwóch synów. Kochał ich równie mocno. Żadnego nigdy nie wyróżniał i nie faworyzował, obu wychowywał dokładnie tak samo, z taką samą troską i miłością. Naturalnie, jeśli zaszła potrzeba, potrafił być również surowy. Bardzo surowy. Delia w takich chwilach nigdy nie potrafiła utrzymać powagi.

     - Nie do twarzy ci z tą miną kochanie - szeptała mu do ucha za plecami synów. Na szczęście oni tego nie wiedzieli. Jego groźna mina zawsze potrafiła wycisnąć z ich rozświetlonych figlarnymi iskierkami oczu przynajmniej jedną łzę skruchy. Tylko że on również czuł potem skruchę.

     - Tak trzeba, kochanie - Delia próbowała uciszyć jego skrupuły. - Niech nie myślą, że im wszystko wolno, nawet jeśli są królewskimi synami - ale Delii już nie było. Ona wiedziałaby, jak postąpić, którego wybrać?

     Zgodnie z prawem, po śmierci króla, berło powinien otrzymać starszy z synów. Tak nakazywało prawo i tradycja, tylko że starszego syna Zelorana władza wcale nie interesowała. On wolał siedzieć nad księgami, lub patrzeć w gwiazdy, ale wcale nie był przez to mniej odpowiedzialny. Był i to nawet bardziej niż powinien. Na swój sposób. Był rozsądny i poważny, choć wcześniej robił dokładnie to samo, co młodszy o rok Goran. Wypływał z rybakami na połów, jeździł konno, uczył się powozić rydwanem zaprzężonym w cztery konie, strzelał z łuku, lub procy, przeganiając ptaki z królewskich winnic. Balor nie miał nic przeciwko temu, sam kiedyś robił dokładnie to samo. Uczył się łowić ryby, polował, orał i siał, uprawiał winorośl i robił wino. Z winnic królewskich zawsze powstawało najlepsze wino, a król był zawsze najlepszym gospodarzem i tak było od niepamiętnych czasów. Dheira nigdy nie prowadziła wojen, nie miała nawet armii. Była obecnie maleńkim państwem, niewielką skalistą wysepką, na której kiedyś znaleźli schronienie uciekinierzy z Atlantydy. W nich wszystkich płynęła krew Atlantów, byli z tego dumni, ale co z tego? Po Atlantach nie pozostał już nawet ślad, nie licząc tych kilku ksiąg, nad którymi teraz ślęczał Zeloran. A wszystko zaczęło się od snów.

     - Miałem sen - oznajmił pewnego ranka Zeloran. - Czy to przepowiednia? - Nad Dheirą od wieków wisiała przepowiednia, dotyczyła wulkanu, na szczęście już nieczynnego. Przed wiekami ten wulkan raz już dał o sobie znać. Skutecznie. Wtedy Dheira była jeszcze całkiem sporą wyspą, a teraz może tylko większą skałą, z górą pośrodku i portem przycupniętym lękliwie w zatoczce. Teraz nie trzeba było nawet dnia, by objechać ją dookoła. Teraz Dheira była tylko własnym cieniem.

     - Widziałem wielką falę, która zatopiła wszystko. Cały nasz świat. Taka sama fala zatopiła Atlantydę. To dhugowie. Dhugowie to zrobili.

     - Dhugów już nie ma. Zostali pokonani - Balor próbował uspokoić wyraźnie przerażonego syna.

     - A jeśli nie? Jeśli jeszcze gdzieś są? Jeśli ktoś inny dysponuje jeszcze taką mocą?

     - Nic takiego już światu nie zagraża, a Dheirę, jeśli wierzyć przepowiedniom, ma pokonać tamta góra - Balor wskazał za okno. Góra wisiała w oddali niczym ciemna chmura, ale była już martwa, od setek lat. - To tylko legendy - Balor, jak każdy Dheirańczyk, próbował sobie dodać otuchy, ale i tak budząc się każdego ranka lękliwie spoglądał na Górę Ognia. Na szczęście góra była martwa.

     Góra Ognia może rzeczywiście martwa, a może tylko spała kamiennym snem, czekając na odpowiednią chwilę, a choć Zeloran przestał pytać, wcale nie wyglądał na przekonanego.

     - To ostrzeżenie! Sny nie kłamią - szepnął cicho, odchodząc do własnej komnaty. Nikt nie potrafił mu udzielić odpowiedzi, a sen uporczywie powracał.

     - Jak go zrozumieć? Jak wytłumaczyć? - Zeloran wiedział, że odpowiedź gdzieś musiała być, bo jeśli to przepowiednia, lub ostrzeżenie, coś z tym trzeba będzie zrobić. Dla dobra Dheiry. By odwrócić uwagę i zająć czymś syna Delia powiedziała mu o księgach, które trzymano w skarbcu. Święte księgi - tylko one pozostały po Atlantach, one i tarcza, pokryta tajemniczymi znakami.

     Z czasem Zeloran zrozumiał, co one oznaczają. Tarcza miała magiczną moc, strzegła jej posiadacza przed dhugami, ale komu i na co miała się przydać, przecież dhugowie już nie istnieli? Zostali pokonani przez ludzi. Przed tysiącami lat. Tak dawno, że niektórzy zaczęli uważać, iż są tylko legendą. Bajką dla dzieci.

     Ale w snach Zelorana mieli całkiem realne kształty. Przerażające, jak fala, która miała zalać świat.

     - To ostrzeżenie - szepnął po raz kolejny Zeloran i tym pilniej zagłębił się w księgach, zapominając o całym świecie.

     Odpowiedzialności z pewnością mu nie brakowało, to Balor dobrze wiedział, ale by rządzić państwem, nawet tak małym jak Dheira, trzeba było twardo stąpać po ziemi. Nie wolno było nawet na chwilę tracić kontaktu z rzeczywistością. Zeloran ten kontakt zerwał, przeciął, niczym cienką nić, choć pewnie on sam wcale tego nie uważał za coś złego.

     - To wszystko tam jest - tłumaczył ojcu. - Wszystko jest w tych księgach. Cała przeszłość i przyszłość świata. Należy tylko nauczyć się je czytać - z tym nie było problemu, księgi napisano we wspólnej mowie, którą od tysięcy lat posługiwali się ludzie żyjący w ich części świata, wokół Morza Środka, które było uznawane za centrum świata, ale co innego czytać, a co innego rozumieć. Balor nigdy nie słuchał wieszczów. Ich bełkotu nie potrafił zrozumieć nikt, pewnie nawet oni sami. Na Dheirze nie było wieszczów. Dheirańczykom wystarczało, że żyją w cieniu Góry Ognia.

     - Mamy już jedną przepowiednię - oznajmiał Balor z coraz większym zniecierpliwieniem. - Nikt o niej nie potrafi zapomnieć, ale nauczyliśmy się z tym żyć. Musimy żyć. Życie nie jest proste, po co więc je sobie jeszcze bardziej komplikować? Zapomnij... - Zeloran nie potrafił zapomnieć, choć wcale w księgach odpowiedzi nie znalazł. Prostej odpowiedzi w nich nigdy nie było. W tym jednym Balor miał rację. To był bełkot. By znaleźć odpowiedź należało ten bełkot przetłumaczyć na ludzką mowę.

     Jeszcze tego lata Balor zmarł. Nie zdążył podjąć decyzji, nawet jeśli była prostsza od tej, którą musieli podejmować Turańczycy. Miał skromny pogrzeb, taki jaki chciał. Pochowano go obok Delii, w samym centrum opromienionych słońcem królewskich winnic.

     - Sami będziecie musieli zdecydować. Ja nie umiem - rzekł wydając z ulgą ostatnie tchnienie. Delia już na niego czekała.

     Przez kolejnych kilka lat Dheira nie miała władcy, a właściwie miała ich dwóch. Wcale na tym źle nie wyszła, choć jak pamiętano, nigdy jeszcze takiej sytuacji nie było. Ucierpiała tylko tradycja.

     - Co dwie głowy to nie jedna - próbowali tłumaczyć sobie Dheirańczycy, coraz bardziej przyzwyczajając się do niezwykłej sytuacji, ale pewnego dnia Zeloran oznajmił:

     - Odchodzę! Tak będzie lepiej. I łatwiej - no cóż, trzeba powiedzieć, że wszyscy odetchnęli z ulgą. Dzięki księgom Zeloran zaczął interesować się naukami tajemnymi i magią. Dzięki nim również odkrył w sobie moc, o której ludzie już zapomnieli. Niepokojącą i niewytłumaczalną moc, dla której na Dheirze nie było już miejsca. Księgi Atlantów pełne były ich wiedzy, równie niepokojącej i niewytłumaczalnej, wiedzy, której obawiano się.

     - To nic dobrego - szeptano skrycie, nawet jeśli nie przeszkadzało to Zeloranowi wespół z bratem mądrze rządzić państwem. Nawet jeśli z dumą za potomków Atlantów wszyscy się uważali. Ich życie było proste, nie chcieli więc go dodatkowo komplikować, dokładnie tak jak Balor. W ich życiu nie było miejsca dla poruszanych siłą woli sprzętów, lewitujących ludzi, magicznych zwierciadeł ukazujących wszystko, co działo się w najbardziej nawet odległych miejscach, widzenia przez ściany, a tym bardziej opuszczania własnego ciała. Goran również miał tego dosyć. Bardziej niż pozostali, a Zeloran najwyraźniej nie miał zamiaru na tym poprzestać.

     - Wszystko ma swoje granice - oznajmił pewnego razu Goran. Leżące bezwładnie ciało Zelorana najwyraźniej jednak nic sobie z tego nie robiło. Za pierwszym razem Goran wystraszył się, że brat nie żyje. Ciało nie dawało najmniejszego znaku życia. Po dwóch dniach rozkazał rozpocząć przygotowania do pogrzebu. Na trzeci dzień jednak Zeloran powrócił, ściślej mówiąc - jego duch powrócił, podnosząc ciało z mar.

     - Udało mi się - Zeloran był niezmiernie uradowany, choć wyglądał strasznie, jak sama śmierć, a przynajmniej jak duch, za którego w pierwszej chwili go uznano. - Udało mi się! - Powtórzył rozentuzjazmowany. Zgromadzeni w komnacie ludzie, właśnie mający przystąpić do ceremonii pogrzebowej, nie mieli zbyt mądrych min. Prawdę powiedziawszy byli przerażeni. Nie próbowali nawet zrozumieć, co Zeloran ma na myśli, tylko wymknęli się z komnaty. Zeloran chciał im powiedzieć, że udało mu się opuścić własne ciało. Nie wyjaśnił jednak, gdzie przebywał. Pewnie sam nie bardzo wiedział, gdzie? W każdym razie był gdzieś daleko. Z czasem nauczył się kontrolować swe podróże, mógł udać się gdzie chciał, nawet bardzo daleko, a czasem całkiem blisko. Nawet do sąsiedniej komnaty. Goran nieraz czuł jego obecność, drażniącą, szczególnie wtedy, gdy potrzebował chwili spokoju. Lub samotności. Jeszcze bardziej zaczęło go to drażnić, gdy próbował być sam na sam z, co dopiero poślubioną, małżonką.

     - Słyszysz mnie! - Lubiący porządek Goran rozejrzał się z dezaprobatą po komnacie brata. Wyglądała gorzej niż najgorsza rupieciarnia. Zeloran zapełnił ją przedziwnymi urządzeniami własnej konstrukcji, workami pełnymi ziół, naczyniami wypełnionymi tajemniczymi miksturami, wielobarwnymi kryształami, szklanymi kulami, zwierciadłami z brązu i księgami, które skupował nie licząc się z ich ceną. Kupcy bez skrupułów wykorzystywali tę jego słabość, zwieźli mu chyba wszystkie księgi z całego świata. Większość okazała się być nic niewarta, jak wszystko, co tu leżało lub stało bez ładu i składu, pośród sterty notatek, które Zeloran robił bezustannie, z takim zapamiętaniem, jakby sam również miał zamiar napisać przynajmniej jeszcze jedną taką księgę. Goran nie lekceważył mądrości zawartej w księgach, ale uważał, że świat bardzo dobrze może się obejść bez tego wszystkiego. Tego, czym zajmował się Zeloran.

     - Jesteś tam! Wszystko ma swoje granice! A ty nie znasz umiaru. Narażasz swe życie - akurat to nie był najważniejszy argument. Goran uważał, że każdy może robić ze swym życiem, co chce, do czasu jednak, aż nie zacznie narażać, lub utrudniać tego życia innym. Nie było łatwo żyć z Zeloranem w jednym domu. Od czasu, gdy Goran ożenił się życie to stało się nie do zniesienia.

     - Granice są po to, by je przekraczać - Zeloran po kilku dniach „nieobecności” powrócił głodny, jak nigdy. Jego bezwładnie leżące przez ten czas ciało potrzebowało teraz energii. Znów nie wyjaśnił, gdzie udało mu się dotrzeć, tylko bezceremonialnie usiadł do stołu i łapczywie zaczął pochłaniać posiłek przygotowany dla Gorana i jego małżonki.

     - Granice są po to, by je przekraczać - powtórzył, dając do zrozumienia, że przynajmniej przez jedną chwilę był na tyle blisko, że usłyszał, co mówił brat. Potem zajął się jedzeniem. Następnego dnia był już gotowy do drogi.

     - Tak będzie lepiej. I prościej. Płynę do Turanu. Tam mają największy zbiór ksiąg magicznych. Tam wciąż wierzą magom... i potrzebują ich - Goran nie próbował oponować, bo i po co? Tak rzeczywiście było łatwiej.