|
Część I
Rozdział 6 - SPRAWDZIAN pływały lata. Dla braci zbliżał się ważny moment w życiu. Musieli przejść próbę. Takie były prawa łowców. Każdy chłopiec, jeśli chciał stać się prawdziwym mężczyzną, musiał przejść sprawdzian. Od tego, czy go przejdzie zależało całe jego przyszłe życie. Próba miała wykazać, czy młody adept będzie dobrym łowcą, i tropicielem, czy potrafi wykazać się odwagą, siłą, zręcznością, sprytem, wytrzymałością i wytrwałością? Była to próba nie tylko męskości, ale i przydatności. Nikt nie miał wątpliwości, że Jarowit nie tylko jest godzien poddać się próbie, ale też, że z pewnością i łatwością ją przejdzie, ale co do Peruna było całe mnóstwo zastrzeżeń. Jarowit już wiele razy miał okazję wykazać się swoimi zdolnościami i zaletami, Perun zaś, od czasu swojego wypadku, nawet nie uczestniczył w żadnej z łowieckich wypraw. Wszystkim wydawało się, że Perun, wychowany przez Swantochę, babę, a do tego czarownicę, niczego nie potrafi, a to, czego nauczył się wcześniej, już dawno zapomniał. Do tego wszystkiego już sam wygląd Perun budził wątpliwości i, a może przede wszystkim, niesmak i lęk. - On nie nadąży za zwierzyną - twierdzili jedni. Innych stać było tylko na obelgi. - Kuśtyk, kuternoga, kulas, garbus! - A to i tak były te łagodniejsze, ale niczego więcej nie mogli zrobić. Takie było prawo, a oni to prawo sami ustanowili. Z innej jednak strony patrząc sam Perun już dawno to prawo pogwałcił. Mężczyzna po przejściu pomyślnie próby miał prawo do postawienia własnej chaty. Dopiero wtedy. Perun zrobił to już w wieku piętnastu lat, bez niczyjej zgody, krótko potem, jak powrócił do zdrowia i przekonał się, że jego istnienia nikt nie ma zamiaru zaakceptować. A nawet więcej, już samo to, że przeżył, było jego winą, ale że ośmielił się żyć i dawać sobie radę bez niczyjej pomocy czyniło go winnym w dwójnasób. Po wypadku wykreślono go, wymazano z grona żyjących. Gdy wrócił do zdrowia, choć przecież już na zawsze pozostać miał kuternogą, przekonał się, że nikt jego obecności nie zauważa, że nikt go nie akceptuje, jakby był obcym, a nawet kimś gorszym. Wtedy też doszedł do wniosku, że aby go zauważano musi zachowywać się prowokacyjnie, musi łamać prawa, których i tak mu się odmawia. Prawdę powiedziawszy to tylko według mężczyzn Perun do niczego się nie nadawał. Kobiety były odmiennego zdania. Podczas nieobecności łowców Perun miał wielokrotnie okazję wykazać się swą męskością. Niestety, tym akurat nie mógł się jawnie szczycić, bo kobiety jeszcze nie były wspólne, ale kto wie, może gdyby to od nich zależało, wybrałyby Peruna naczelnikiem osady. Niestety, tak dla Peruna jak i jego cichych wielbicielek, to mężczyźni ustanawiali prawa w osadzie, a baby, które za dużo mieliły ozorami, często na własnej skórze miały okazję poczuć, kto tu rządzi! To mężczyźni decydowali o wszystkim i ich prawom musiał się Perun poddać. Nie musiał, ale jeśli chciał im coś udowodnić, a musiał im udowodnić, przynajmniej że istnieje, bo również był mężczyzną, to musiał. Nie chciał, ale musiał. Nie on jeden zresztą. Najbardziej bolało Peruna to, że mężczyźni omijali go z daleka, jakby był trędowaty. Może dlatego, że był obrazem tego, czego sami się najbardziej obawiali. Z natury był mały i drobny, choć niezwykle zwinny, ale od wypadku poruszał się z trudem. Złamana noga dzięki zabiegom Swantochy zrosła się i wzmocniła, ale wciąż każdy krok sprawiał mu niewysłowiony ból. By nie obciążać zbytnio tej nogi wspierał się na kiju podarowanym mu przez Swantochę, a kij ten nie był zwyczajnym kijem. - To nie jest zwykłe drzewo - rzekła Swantocha. - Rośnie w głębi puszczy. Gdy się je zetnie o północy pozostanie żywe - oczywiście należało jeszcze wypowiedzieć specjalne zaklęcie, a w zasadzie to nawet dwa zaklęcia, ale Swantocha uznała, że nie trzeba zbytnio Perunowi obciążać pamięci, tym bardziej zaklęciami. Perun domyślił się, że baba nie powiedziała mu wszystkiego, ale nie zdążył zapytać jej o niedopowiedziane szczegóły, Swantocha ciągnęła dalej, bez chwili przerwy, na bezdechu, ale jej głos nawet na moment nie zabrzmiał fałszywie. - Mój jest taki sam. Czuje wszystko. Nawet nim zdążysz pomyśleć. Z pewnością przyda ci się - Swantocha zachichotała intrygująco - i to nie tylko do podpierania. Perun już wcześniej nauczył się od ojca, jak używać kija do obrony, ale teraz już nie musiał się nawet specjalnie wysilać. Kij chyba rzeczywiście czytał w myślach swego właściciela, bo we właściwym momencie sam odnajdywał się w jego dłoni. Ci więc, którzy ośmielili się jawnie drwić z Peruna mieli okazję poczuć na swych grzbietach, iż wcale nie jest taki bezradny. Perun zajmował się nimi szczególnie pieczołowicie. Jeszcze inni usiłowali być tylko dowcipni i pytali, jak się czuje jego trzecia noga, powtarzając bezmyślnie dowcip kobiet, który przecież zupełni czego innego dotyczył, tych Perun zbywał lekceważącym wzruszeniem ramion. On znał ten dowcip. I pointę. To właśnie kobiety były sprawczyniami kolejnego, trwającego wieki, nieporozumienia. Perun na wszystkich wizerunkach wspierał się na kiju, który był jego główną bronią, ale były także inne wizerunki, właśnie zrobione przez kobiety, na których Perun dzierży w dłoniach coś zupełnie innego, choć równie pokaźnych rozmiarów. To miał być pewnie dowcip, ale stał się kolejnym źródłem nieporozumień. Jeszcze jeden niewyjaśniony aspekt jego legendy i jego ubóstwienia. Choć tak po prawdzie to o Perunie, bóstwie płodności, nikt jeszcze nie słyszał. W każdym razie do tej pory. Ale może było inaczej. Może wszyscy się mylą? Tak, kobiety musiały dobrze się bawić, szczególnie podczas nieobecności swych mężów, jednak oni sami całkiem serio traktowali problem. Nie mieli oczywiście zamiaru przyznawać się do pomyłki, nawet po wygarbowaniu im skóry, co przecież wcale nie musiało być dowodem na to, że mylili się pod innymi względami. Perun był jednak gotów udowodnić im nawet to. Miał zamiar zadać kłam tym wszystkim, którzy twierdzili, że nigdy już nie będzie samodzielny, że będzie przeszkadzał, i że nie będzie z niego żadnej korzyści, a tylko same kłopoty. Byli również i tacy, którzy sami chętnie zepchnęliby go z jakiejś skały, święcie przekonani, że w ten sposób skrócą jego męki. Ale nie był to jeszcze koniec ich upokorzeń. Gdy nadszedł czas próby Perun był do niej przygotowany lepiej niż ktokolwiek inny przed nim. Była to przecież jedna z tych chwil, których nadejścia oczekiwał i pragnął, a gdy w końcu nadeszła, nie dał się zaskoczyć. Zaskoczeni za to po raz kolejny zostali łowcy. Perun od dziecka słuchał opowieści o materiale twardszym od kamienia, metalu, jednak w przeciwieństwie do łowców on tego wcale nie uważał za legendy. Od czasu gdy od ojca usłyszał opowieść o mieczu Zubarana, mieczu wykutym przez Atlantów z gwiezdnego metalu bez przerwy o nim myślał. Usiłował od Jarowita dowiedzieć się więcej, ale ten zbył go krótko: - To były bajki - Jarowit wiedział o turańskim embargu, a poza tym uważał, że metal wcale nie był im do szczęścia potrzebny, dlatego więc zaczął żałować, że cokolwiek o tym powiedział. - No cóż, może nie jest to idealny świat - powtarzał sobie w myślach - ale ten jego kawałek, w którym żyję obecnie, jest najbliższy ideału - gdyby wszyscy pragnęli tak mało jak on mogłaby to być rzeczywiście prawda. Perun w każdym bądź razie chciał czegoś więcej. Wypytywał Swantochę, która była dlań skarbnicą wiedzy, wypytywał turańskich kupców, no i od czasu do czasu nagabywał ojca, próbując coś zeń jeszcze wyciągnąć, bezskutecznie. Nie wiadomo ile dowiedział się i nauczył od baby, a ile zawdzięczał własnej pomysłowości i inteligencji? Wydaje się niemożliwym, by jeden człowiek mógł to wszystko zrobić sam jeden, z drugiej jednak strony należy pamiętać, że wiedza ta znana była już ludziom przed tysiącami lat, a Perun tylko odnalazł ją na dnie własnego umysłu, choć w jego czasach, w wielu częściach świata, już tylko za magię, a nawet za bajki uchodziła. Nauczył się więc, a może należałoby powiedzieć, że dzięki pamięci pokoleń odzyskał wiedzę i umiejętność wytopu metalu, osiągając to, co było uznawane za wiedzę tajemną i znane było tylko nielicznym. Nawet Turan zmuszony był płacić niewyobrażalnie słoną cenę za wyroby ze spiżu i miedzi shannaryjskim kapłanom, którzy jako jedyni jeszcze znali sposoby jej produkcji. Próby wykradzenia tajemnicy, przekupstwo i inne, często niezbyt łagodne metody perswazji, mające na celu poznanie i opanowanie cennej umiejętności od setek lat spełzały na niczym. Kapłani byli nieugięci. Cała reszta broni, którą miał Turan pochodziła z Kurganu. Olbrzymie pole bitwy, na którym ludzie rozprawili się z dhugami, pełne było broni i ... duchów. Mimo to szaleńców, którzy nie obawiali się po nią pójść było sporo. Części z nich nawet udało się powrócić. Jeden raz wystarczał, by nie musieli więcej martwić się o nic. W osadzie tymczasem wszystkie ulepszenia i wynalazki natychmiast stawały się własnością ogółu, ale Perun wcale nie miał zamiaru dzielić się swymi odkryciami z ogółem. Nie był pewnie pierwszym, który poparzył się torfem płonącym przez wiele dni pod powierzchnią ziemi, gdy nieopatrznie wszedł na takie dymiące torfowisko popychany ciekawością, ale pierwszy wyciągnął z tego faktu korzyść. Ojciec kiedyś pokazał mu, które kamienie zawierają metal, zwykły ogień ich nie ruszał, pozostało mu więc tylko... torfowisko. Właśnie w torfowisku Perun stopił pierwsze kawałki metalu, znalezione w strumieniu u podnóża gór. Metal spłynął w dół, więc Perun musiał go szukać, dokopać się poprzez resztki niedopalonych zanieczyszczeń, ziemi i nadtopionych kamieni, a z tego, co znalazł i tak nie miał wcale korzyści, ale to doświadczenie znów miało okazać się przydatne, bo Swantocha nauczyła Peruna sztuki wyciągania właściwych wniosków z własnych błędów. Pożary torfowisk nie zdarzały się jednak zbyt często, a on nie miał zamiaru czekać na następną okazję. Zaczął je podpalać. Zwierzęta nie były wcale z tego zadowolone, cóż powiedzieć o ludziach, którzy akurat wybrali się do pobliskich lasów w poszukiwaniu wszelkiego rodzaju darów natury. Perun, jak wszyscy, gromadził wiele bardzo ciekawych, aczkolwiek całkiem zbędnych rzeczy. - Jeszcze kiedyś mogą się przydać - nie przydawały się nigdy. Z jednym wyjątkiem. Był nim pewien czarny, niezwykle kruchy kamień. Perun oczywiście nie wyrzucił go, lecz ukrył w znanym tylko sobie i łatwym do odnalezienia miejscu. Ze wszystkich jego skarbów akurat ten jeden czarny kamień miał okazać się przydatny. Pewnego razu, w czasie burzy, piorun uderzył w drzewo, pod którym Perun schował kiedyś te właśnie kamienie. Drzewo spłonęło doszczętnie, ale kamienie jeszcze długo paliły się, budząc jego zdumienie. Ogień i Perun. Perun i pożary. Nim uznano go za niebezpiecznego szaleńca wpadł na kolejny pomysł. Zdawał sobie sprawę, że musi zapanować nad tym ogniem, dlatego wykopał dół i nakładł do niego drzewa, czarnego kamienia, torfu i znalezionych kawałków metalu i to podpalił, ale stopiona ruda spłynęła na samo dno tworząc duże i nieprzydatne bryły, z którymi nie wiedział co zrobić? Były ciężkie, twarde i bezużyteczne. Ze złości zaczął nimi tłuc o siebie, okazało się wtedy, że nie były jednak tak twarde, jak to sobie początkowo wyobrażał. Odkształcały się, a im były cieplejsze tym łatwiej. Taki był początek. Z czasem Perun udoskonalił swój piec. Wyłożył jego ściany i dno gliną, przez co uzyskany metal był o wiele czystszy. Nadal jednak miał kształt turzych placków, a Perun był zbyt niecierpliwy, by przekuć je w odpowiedni kształt. I znów pomógł mu przypadek. Pękł bowiem jeden z jego pieców, a ciekły metal wypłynął na zewnątrz, osiągając po wystygnięciu długi, wrzecionowaty kształt. Perun tak długo go obrabiał, ostrzył i polerował, aż uzyskał coś, co w jego oczach miało być mieczem. Obustronnie zaostrzony, długości męskiego ramienia, błyszczący niczym światło księżyca i bardzo ciężki. Rękojeść obwiązał rzemieniem. Wydawało mu się, że to Coś idealnie pasuje, a nawet samo układa się w jego dłoni. A raczej w obu dłoniach naraz, bo tylko dzierżąc oburącz ten oręż był nim w stanie wywinąć jakiegoś młyńca nad głową. Kosztowało go to sporo siły, ale trzeba powiedzieć uczciwie, że nawet rosłemu mężczyźnie ta metalowa laska sprawiłaby niemało kłopotu, a Perun przecież nigdy nie wyrósł na rosłego mężczyznę. Jednak zmagania z własną słabością przydały mu się. Czynił postępy, choć wcale nie w wywijaniu mieczem. Tym wywijał dokładnie tak samo. Z zaciętością godną lepszej sprawy. Ale z czasem ćwiczenia te wzmocniły go fizycznie. Nadrobił to, co wyssała zeń choroba. Chyba nawet z nawiązką. Gdy zaś uznał, że jest już w tej sztuce wystarczająco dobry, jak zwykle zresztą przeceniając siły, postanowił wypróbować swą broń. Najpierw ściął nią kilka drzew, z łatwością, a potem znalazł coś, jak mniemał, odpowiedniejszego do takiego sprawdzianu. Wybrał najtwardszą ze skał, na której ojciec zwykle obłupywał kawałki innych kamieni, zakręcił kilka młyńców nad głową, zamachnął się, niczym na jakiegoś potwora z baśni i uderzył. Pozornie tylko martwa skała oddała Perunowi. Ból, który przeszył całe jego mizerne ciało powalił go na ziemię i niemal pozbawił przytomności. Przez dłuższy czas nie mógł powstrzymać drżenia, które przebiegało z zawrotną szybkością jego członki od dłoni po czubki palców, a może nawet i paznokci u nóg. I z powrotem. I jeszcze raz. W końcu jednak doszedł do siebie i popatrzył na skałę, która doznała niewielkiego tylko uszczerbku. Potem przeniósł wzrok na leżące u jego stóp dwa kawałki metalu. - Gówno! Zaklął i kopnął je ze wstrętem, nie mogąc powstrzymać rozgoryczenia. I odszedł. Przez wiele dni omijał to miejsce z daleka. Nie tknął też niczego, co miało jakikolwiek choćby związek z jego, bądź co bądź, wielomiesięcznymi doświadczeniami. W końcu jednak przemógł się, a może to pod wpływem przyzwyczajenia, które kazało mu zbierać wszystkie niepotrzebne rzeczy, poszedł na miejsce nieudanego eksperymentu. To jednak najpierw w wyobraźni pojawiły się oba kawałki metalu. Gdzieś w głębi umysłu rozbłysło jakieś niewielkie światełko. Może był to błędny ognik, albo też odległy błysk pioruna. Zaraz potem, choć w tym przypadku trudno powiedzieć, jak długo to potem trwało, Perun doznał olśnienia. Wiedział już, że nie może pozostawić tak dzieła własnych rąk na pastwę czegoś tam nieokreślonego, a w szczególności łap zachłannych łowców. Po drugim błysku już wiedział, na co mogą mu się oba kawałki przydać. Naturalnie zajęło mu to sporo czasu i kosztowało wiele żmudnej pracy. Zadziwiające. Jak na Peruna oczywiście. Z dłuższego kawałka zrobił ostrze włóczni i połączył go ze swym nieodłącznym kijem. W ten sposób powstała prawdziwie zabójcza broń. Z krótszego, tego z gotową rękojeścią, nie pozostało mu nic innego, jak zrobić nóż. A gdy już obie rzeczy były gotowe zrozumiałym było, że kolejny pomysł wnet zaświta mu w głowie. Ostatni raz rozpalił ognisko w swym piecu i po raz ostatni napełnił go odpowiednimi składnikami, by ostatni raz dokonać wytopu. Potem po raz ostatni przebił glinianą ścianę pieca i metal cienką strugą wypłynął do glinianych rynienek. To miały być groty do strzał. Błyszczące, ostre, śmiercionośne, kłujące igły. Przede wszystkim jednak kłuły w oczy myśliwych. Pełen kołczan strzał i masa zapasowych grotów, włócznia i nóż. Co za wspaniały widok? Łowcy mieli jeszcze nieraz okazję przekonać się z jaką łatwością strzały Peruna przeszywały zwierzynę, jednak tamtego dnia, gdy stanął przed nimi w pełnym rynsztunku, wspierając się na połyskującej w słońcu włóczni, zamarli. Wstrzymali oddechy. Potem zaklęli. To były mocne słowa. Potem zamilkli znowu. Ten blask i do tego wszystkiego blask perunowych oczu o mało nie doprowadził ich do szału. Obserwujące wszystko z daleka kobiety natychmiast rozpoczęły złośliwe poszeptywania, jeszcze bardziej rozwścieczając swych chłopów. Oczywiście nikt nie życzył Perunowi powodzenia, a Jarowit patrzył za oddalającym się synem w całkowitym milczeniu, zastanawiając się, czy jest to jego syn, czy może rzeczywiście jakiś odmieniec? Ofuknął się jednak po chwili, wymyślając sobie od głupców. Widok twarzy łowców rozjaśnił jego twarz i ten sam uśmiech, który wszyscy przed chwilą widzieli na twarzy Peruna, zakwitł na mgnienie oka na jego twarzy. - To mój syn! - Szepnął Jarowit. Nawet jeśli przez chwilę choćby powątpiewał, że jego synowie powrócą obaj, teraz nie miał już tych wątpliwości. Był nawet pewien, że Perun jeszcze raz postara się zaskoczyć łowców. I nie pomylił się. Ale tamci również przygotowali dla Peruna niespodziankę, jednogłośnie uznając, oczywiście z kapłanem i naczelnikiem na czele, ci mieli po dwa głosy, że Perun musi im wyjawić tajemnicę produkcji metalowych ostrzy. Jeśli zaś nie byłby skłonny tego uczynić dobrowolnie, albo, co gorsza, okazałoby się, że ma do czynienia z siłami tajemnymi, ze Złym (to oczywiście pomysł kapłana), postanowili skazać go na wygnanie. Naturalnie najpierw musiał powrócić z lasu. Prawdę powiedziawszy, większa część łowców wolałaby nawet, by nie powrócił, rozwiązanie problemu pozostawiając pazurom i zębom niedźwiedzia, którego to, by przejść próbę, należało wytropić i w pojedynkę ubić, potem sprawnie oprawić, a w końcu z wyprawioną skórą powrócić do osady. Kapłan na tę okazje przygotowywał specjalny napój, na którego magicznej mocy, poza oczywiście własnymi umiejętnościami, musieli polegać poddawani próbie delikwenci. Podawano go im z namaszczeniem w turzym rogu. Tur znany był powszechnie ze swej olbrzymiej siły, więc siła zwierzęcia miała udzielać się pijącemu. Trudno powiedzieć, czy i na ile skuteczny był ten obrzydliwy wywar? W każdym bądź razie z całą pewnością oszałamiał i to na długo. Perun doświadczył jego mocy, a jak niektórzy mówili „turzego kopnięcia”, na własnych wnętrznościach. Nogi ugięły się pod nim, a kapłan chyba nawet wyszedł z siebie i stanął obok. - Z pewnością było ich dwóch - uznał później Perun, choć gdyby ktoś mu powiedział, że trzech, też by nie oponował, pierwszy raz podziwiając kapłańską moc. Przełknął ślinę i z wysiłkiem spróbował skupić uwagę na słowach wylewających się z ust stojących przed nim kapłanów. Dobrze wiedział, co mieli mu do powiedzenia. Tym razem jednak nie miał zamiaru występować przeciw tradycji. Ten szczególny dzień traktował równie poważnie jak Jarowit, który już trzeciego dnia powrócił z wyprawy uginając się pod ciężarem wspaniałej, niedźwiedziej skóry. Zgodnie ze zwyczajem skóra dostała się naczelnikowi, zaś z kłów i pazurów szaman robił dla świeżo upieczonego łowcy amulet, mający chronić go przed złym w czasie łowów. Czasem amulet zawodził. - Demony - szeptał wtedy kapłan wskazując na ścianę lasu. - Złe licho! - Jego szept potrafił zagrzmieć, a świeżo osamotniona baba z lękiem spoglądała za palcem kapłana. Na jego końcu czasem rzeczywiście coś było widać. - Demony go dostały... Tak, tak... Łowcy na wszelakie sposoby próbowali bronić się przed złem wszelakim. Wierzyli, że część siły upolowanego zwierzęcia przejdzie na nich, jeśli napiją się krwi i zjedzą jego serce, szczególnie jeśli było to serce niedźwiedzia. Jarowit oczywiście tak postąpił. Później, bo zwierz tanio nie sprzedał skóry. Najpoważniej wyglądała rana na prawym ramieniu. Niedźwiedź wpił w nie swe kły wydając ostatnie tchnienie. Gdyby pożył choćby jedną chwilę dłużej Jarowit pewnie straciłby ramię i to w najlepszym wypadku, o najgorszej możliwości wolał nie myśleć. Zwierz sięgnął również pazurami jego twarzy. Rana ta szybko się zagoiła, ale pozostała po niej głęboka blizna, która była świadectwem stoczonej i wygranej walki, no i oczywiście powodem do dumy. Jednak najistotniejsze, że blizna nadała w końcu twarzy Jarowita jakiegoś wyrazu, choć była to tylko powierzchowna zmiana. Coś zupełnie nowego pojawiło się w jego oczach, coś obcego i niepokojącego, czego jednak nikt nie potrafił sprecyzować. To coś odmieniło go najbardziej. Trudno powiedzieć, czy była to śmierć, której miał okazję zajrzeć prosto w oczy, czy może coś zupełnie innego, co pobudziło jego wyobraźnię, fakt jednak, że od tamtej chwili nie był to już ten sam Jarowit. Milczący dotąd Jarowit stał się Jarowitem Gadatliwym. Jak nigdy dotąd wpatrywał się w swego rozmówcę, niemal wpijając się w jego oczy, w same źrenice, jakby poprzez oczy próbował wtargnąć, wniknąć do głębi umysłu innego człowieka. Ta natarczywość niepokoiła, a nawet odstręczała słuchaczy, choć to, co mówił, później, gdy już otrząsali się z niemiłego wrażenia, wydawało im się całkiem sensowne i w końcu pobudziło wyobraźnię wszystkich. Więcej nawet, również Jarowita miał zadziwiać, chociaż trzeba przyznać, że niektóre jego pomysły okazały się zbieżne z pomysłami ojca, może właśnie dlatego nie wzbudziły jego podejrzeń, a nawet zwiodły i to tak skutecznie, że w końcu Jarowit był święcie przekonany, że syn realizuje jego własne idee. Oczywiście Jarowit był dumny ze swego syna, który okazał się prawdziwym mężczyzną, ale dopiero całkiem niedawno przypomniał sobie, że przecież ma dwóch synów, a ten drugi jeszcze nie powrócił, choć minęło już wiele dni. Więcej niż zwykle. Przez pierwsze dni Perun nie trafił na niedźwiedzi trop. Za to wielokrotnie napotykał na drodze leśne duchy. Łowcy nie bez przyczyny ostrzegali przed nimi. Już niejednego sprowadziły na manowce i oszukały, a to i tak było najlepsze, co mogło ich spotkać. Swantocha również ostrzegała przed nimi Peruna, choć z jej wypowiedzi wcale nie wynikało, że są aż tak groźne. - Nie wchodź im w drogę i nie przeszkadzaj, a gdy już jakiegoś spotkasz, najlepiej odwróć się i rusz w przeciwną stronę. Nie wolno ci iść za nim. Zachowuj się tak, jakbyś niczego nie widział - tylko jak tu było nie widzieć. Ogniki, wędrujące drzewa i dziwne wiatry o kształcie trąby powietrznej, toczące się kamienie, gwizdy, nawoływania, pohukiwania, no i jeszcze to, co lata, szeleści, przebiega drogę, kłapie paszczą za plecami, ślini się i mlaska. A to jeszcze nie wszystko. Jednak to wszystko jakby z daleka starało się omijać Peruna. Nawet Borowy nie próbował na nim swych sztuczek i nie poplątał leśnych ścieżek, a przecież był największym psotnikiem, jakiego łowcy napotykali na swej drodze, czy to pod postacią dużego, czarnego ptaszyska o czerwonych ślepiach, czy to znów jako goluśkiego niemowlaka, który jednak nad podziw sprawnie umykał przed usiłującymi go złapać ludźmi. Ale wesoły, wabiący gwizd Borowego towarzyszył Perunowi dłuższy czas. Raz nawet zdało mu się, że gdzieś między drzewami mignęła jego maleńka, brodata postać, łypiąca ciekawie oczyskami, jednak na tym się skończyło. Przez pierwsze trzy dni nic złego, ani też ciekawszego od spotkań z leśnymi bóstwami, Perunowi się nie przytrafiło. Za to czwartego dnia napotkał aż dwa tropy. Jeden z nich należał do niedźwiedzi i, jak wskazywały ślady, była to najprawdopodobniej niedźwiedzica z małym, ogromna niedźwiedzica, która pewnie zeszła z gór w poszukiwaniu łatwiejszej od górskich kozic zdobyczy. Ten trop byłby Perun z pewnością porzucił, pomny nauk Swantochy, iż należy oszczędzać nowe życie, ale zaciekawił go trop drugi, najwyraźniej podążający za pierwszym. - Wilki! - To właśnie było najbardziej intrygujące. Leśni mordercy nigdy nie toczyli walk z niedźwiedziami, jakby między stronami zawarta została kiedyś jakaś niepisana umowa, ale teraz jedna ze stron tę umowę najwyraźniej chciała pogwałcić, a z całą pewnością to nie głód zmusił wilki do polowania na niedźwiedzicę z małym, bo innej zwierzyny było w bród. To wyglądało na wypowiedzenie wojny, wojny o władzę i panowanie. Perun ciekaw był wyniku tej walki. Niedźwiedzica próbowała wrócić w góry, gdzie z pewnością znała niejedną kryjówkę, ale to nie ona wyznaczała kierunek ucieczki. Perun parę razy porzucał jej trop, badając ślady wilków i coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że wilki pędziły uciekającą niedźwiedzicę w sobie tylko znane miejsce. W pułapkę. Gdyby nie mały, opóźniający ucieczkę, Perun nie byłby w stanie nadążyć za zwierzętami, zaś wilki znane były z tego, że potrafią przemierzać szybko i bez odpoczynku olbrzymie przestrzenie, a im bliżej były celu, tym zacieklej następowały, jakby zapach potu i strachu ofiary potęgował ich siły. Ślady były zupełnie świeże, a więc ścigający i ścigani musieli być całkiem blisko. Potwierdzały to nawoływania wilków, coraz bliższe, nasilające się. Perunowi wydało się, że dochodzą zewsząd, choć przecież nie mogło być ich znowu tak wiele. Mógł już rozpoznać każdy pojedynczy zew. Wilków musiała być ósemka, góra dziesiątka. Najwyraźniej były pewne swego, bo nawoływały się głośno i otwarcie. Wcześniej ich zew nie miał takiej siły i gdyby nie trop, Perun pewnie nie zwróciłby nań uwagi. Teraz już nie musiał szukać śladów, tylko szedł za głosami. Potem przyspieszył, choć z tego, że biegnie, zdał sobie sprawę dopiero po chwili i nawet zapomniał o nodze, która czasem jeszcze, rwącym bólem, przypominała mu o wypadku sprzed lat. Dla postronnego obserwatora ten bieg mógł wyglądać groteskowo, ale był to bieg i to bieg, który sprawił kuternodze radość. Dopiero kolka w płucach i wyrosłe jak spod ziemi wzgórza go zatrzymały. Wypadł z lasu i stanął przed skalistym pagórkiem ciężko dysząc. Dopiero teraz poczuł zmęczenie. Chwilę trwało nim złapał oddech, potem wdrapał się na kamienną przeszkodę, by ogarnąć spojrzeniem cały widok. Choć to wilki wyznaczyły kierunek jej ucieczki, pole walki wybrała niedźwiedzica. Wycofywała się tyłem na niewielkie skaliste wzgórze, osłaniając małego własnym ciałem. Na ścieżce uczęszczanej chyba tylko przez kozice miejsca było tak mało, że niedźwiedzica z trudem się tam mieściła, ale dzięki temu wilki nie mogły jej opaść ze wszystkich stron. Jednak wilki bezustannie napierały, zmuszając ją do wspinania się na płaski szczyt, gdzie było więcej miejsca do walki. Tam niedźwiedzica musiała ulec. Perun postanowił jej pomóc. Zbiegł w dół ze swojego punktu obserwacyjnego i ruszył w stronę wzgórza, gdzie toczyła się już walka. Posuwając się w górę natknął się na pierwsze ofiary niedźwiedzich kłów i pazurów. Dla pewności przeszył jednego z leżących wilków włócznią. Wreszcie wbiegł na szczyt i sięgnął po łuk i strzały, ale nie zdążył już uratować niedźwiedzicy. Kłębowisko ciał właśnie osuwało się w przepaść. Na szczycie wciąż jednak pozostało trzech napastników. Dwa wilki były zbyt zaskoczone, by zauważyć nawet własną śmierć, ale za to trzeci skoczył, nim Perun zdążył sięgnąć po kolejną strzałę. Przerażony cofnął się o krok i zawadził o jakiś skalny występ, to koniec, pomyślał i runął na plecy, ale właśnie to go uratowało, dosłownie w tej samej chwili wilk przeleciał nad nim. Skok był tak potężny, że zwierz wylądował daleko za leżącym człowiekiem, mimo to spadł na cztery łapy i niemal w tym samym momencie odwrócił się i znów skoczył, ale ta krótka chwila wystarczyła Perunowi, by zdążył sięgnąć po leżącą na ziemi włócznię. Wielki basior nadział się na nią, jak na rożen. Polerowane pieczołowicie ostrze przeszło na wylot, ale wilk żył jeszcze, wściekle szamocząc się na drzewcu. Struchlały Perun leżał na ziemi kurczowo dzierżąc swój oręż. Nad nim szarpał się wilk, osuwając się coraz niżej i niżej. Grozę sytuacji dodatkowo potęgowała świadomość, że w każdej chwili mogą się osunąć w przepaść. Ale Perun i tak nie mógł drgnąć z przerażenia. Patrzył w nabiegające krwią oczy basiora, zaciskając jeszcze mocniej dłonie na drzewcu. Ta chwila była chyba dłuższa od wieczności, a z pewnością należała do najgorszych w jego życiu. Patrzenie śmierci w oczy zresztą nigdy nie było przyjemne. Tym razem śmierć miała paszczę wypełnioną wielkimi kłami. I nieświeży oddech. W końcu jednak przestała się szamotać. Wilk, który na tę krótką chwilę użyczył śmierci twarzy, znieruchomiał z rozwartą paszczą, gotową do zadania ostatecznego ciosu. Wydając ostatnie tchnienie zawył jeszcze przeraźliwie, jakby chciał przekląć człowieka, który tak boleśnie pozbawił go życia. To wycie zmroziło Peruna. Dopiero po bardzo długim czasie był w stanie znów się poruszyć. Zepchnął z siebie ciało drapieżcy prosto w przepaść i z trudem podniósł się na nogi. Po następnej, jeszcze dłuższej chwili, odważył się spojrzeć w dół. Wilk z tej odległości już nie wyglądał groźnie. Przede wszystkim był dużo mniejszy i bardziej przypominał zająca przebitego strzałą, ale Perunowi, mimo że usiłował żartami wprowadzić się w lepszy nastrój wciąż jeszcze nie było do śmiechu. Niedźwiedzica leżała tuż obok wilka, a choć do dna przepaści nie było daleko, ponad wszelką wątpliwość skręciła kark. Swoim olbrzymim cielskiem przygniotła cztery inne wilki i tylko jeden, ten który wylądował na niej, wyszedł cało z opresji. Początkowo ogłuszony, teraz już doszedł do siebie. Jeszcze niezbyt pewny stałości gruntu pod łapami ostrożnie zgramolił się z potężnego kłębowiska ciał. Musiał doń dotrzeć ostatni zew towarzysza, bo zadarł łeb do góry i zawył pokonanemu w odpowiedzi? Spojrzenia wilka i człowieka spotkały się w tym właśnie momencie. Zwierz wpatrywał się w człowieka, jakby chciał zapamiętać jego twarz. Jego spojrzenie wypełniała nienawiśc. Perun skoczył po łuk i strzały i prawie w tej samej chwili znów pochylił się nad przepaścią, by strzelić, ale wilka już w dole nie było. I nagle Perun uświadomił sobie, że wilk coś do niego powiedział, choć przecież to było absolutnie niemożliwe, a jednak... W jego mózgu, w jakiś niewytłumaczalny sposób rozkwitły słowa. Rozbłysły niczym płomień. Była w nich zawarta groźba, nienawiść i zapowiedź zemsty i jeszcze obraz czegoś lub kogoś, kto w połowie był tylko wilkiem, a w połowie człowiekiem. Tam, na dole. Perun nadal nie rozumiał, jak ten obraz znalazł się w jego głowie? Z całą pewnością widział wilka. Nic innego? I chociaż był niepomiernie zdziwiony, nie miał zamiaru tej groźby lekceważyć. Po raz pierwszy zetknął się z czymś, co w przyszłości dużo częściej miało mu się przytrafiać. Usłyszał głosy. Wiedział dobrze, że nie było to przywidzenie, raczej coś w rodzaju przeczucia, nie miał jednak zbyt wiele czasu, by się nad tym dłużej zastanawiać. Postanowił później porozmawiać o dziwnym zdarzeniu ze Swantochą. Koniecznie. Tymczasem jednak, jako że miało się już ku wieczorowi, najbezpieczniej byłoby, gdyby opuścił to miejsce, jednak zaświtała mu myśl, która całkowicie odmieniła jego plany. - Nikt nie musi przecież wiedzieć, że to nie ja upolowałem to wspaniałe zwierzę. Niedźwiedzi nie spotyka się co krok, a takiego wielkiego nikt chyba jeszcze na oczy nie widział. Stoczyłem przecież niebezpieczną walkę. Kto wie, czy nawet nie z bardziej niebezpiecznym przeciwnikiem - ten argument ostatecznie zaważył. Perun zszedł pośpiesznie w dół, ale nim przystąpił do oprawienia zwierzęcia naznosił pod urwisko chrustu i rozpalił ogień, a potem zabrał się za oprawienie niedźwiedzicy, co, wbrew pozorom, wcale nie było takie łatwe i to z bardzo prozaicznej przyczyny. Na szczeście Perun wiedział, jak się do tego zabrać, łowcy dokładnie ten sam problem mieli z obracaniem z boku na bok dużo większej zwierzyny, jak nosorożce, czy śnieżne słonie. Tak jak i oni, Perun użył do tego grubego kija i solidnych kamieni, jako podpory dźwigni, ale i tak się namęczył co nie miara, jednak jeszcze więcej czasu zabrało mu oskrobanie skóry z pozostałości tłuszczu, żył, mięsa i krwi kościanymi i kamiennymi skrobaczkami, a potem jeszcze musiał ją natrzeć ciepłym popiołem z ogniska, a na końcu solą. Nie była to oczywiście najlepsza metoda, a wręcz przeciwnie, nawet jak na łowców, niezwykle prymitywna, ale jeszcze tej nocy Perun miał zamiar wykorzystać skórę. Noce u podnóży gór były chłodne, a on nie miał zamiaru marznąć, tym bardziej, że o ruszeniu w drogę w tych okolicznościach, oczywiście nie mogło być mowy. Popiół wysuszył trochę skórę, wciąż jednak śmierdziała niemiłosiernie, ale na to już nic teraz nie mógł poradzić. Postanowił, że jak tylko wróci do osady, wyprawi ją lepiej i natrze wonnymi ziołami i wywarem z kory dębu, dobrze wysuszy, może nawet lekko podwędzi w dymie świerkowego drzewa, a potem natłuści. Powinna być miękka i ciepła. Postanowił pozostawić ją dla siebie. Zaabsorbowany pracą nie zauważył nawet kiedy nastała noc. Gdy skończył był mokry od potu. Wieczorny chłód natychmiast dał o sobie znać. Trzęsąc się z zimna dorzucił drewna do ognia, co chwila zerkając, nie bez zadowolenia, na swe dzieło, a w końcu okrył się zdobyczą i siadł plecami do kamiennej ściany, dłonie wspierając na włóczni, którą przedtem, nie bez trudu, wyszarpnął z wilczego cielska. Nim usnął zdążył zadać sobie tylko jedno pytanie: - Jak to możliwe, że w tak niewielkiej odległości od osady jest tak zimno? - Dotąd nigdy się nad tym nie zastanawiał, a rano już nie pamiętał pytania. Zapomniał również o małym stworzeniu, które musiało być bardzo samotne na tym pustkowiu. Mały niedźwiadek z przerażeniem, a może tylko z ciekawością, obserwował, co też ten dziwny stwór wyprawia z jego matką? Piszczał i pomrukiwał, usiłując ją przywołać, ale matka nie reagowała na jego rozpaczliwe wołanie. Nocą, gdy stwór zniknął, a odgłosy puszczy stawały się coraz straszniejsze, mały zaczął przysuwać się do ogniska. W końcu wtulił się w futro matki, które może nie pachniało dokładnie tak samo, ale było przynajmniej czymś znanym i napawało poczuciem bezpieczeństwa. W tym czasie inne ocalałe stworzenie, nie zważając na zmęczenie, przedzierało się przez pokryte śniegiem górskie doliny, by zanieść swym pobratymcom wieść o klęsce jednej z drużyn. Weles całą drogę zastanawiał się, co powie swym poddanym? Zżymał się na siebie. - Stchórzyłem! To fakt. Niewątpliwy. Choć z drugiej strony... Byłem ogłuszony. Poturbowany. Ciężko ranny. Ledwo uszedłem z życiem - jego późniejsza relacja została solidnie ubarwiona. Przecież Weles nie mógł przyznać się swym braciom, że do klęski tego oddziału przyłożył ręki tylko jeden i to nie całkiem dorosły człowiek. - Ludzi było kilkunastu! Łowcy! Może nawet było ich więcej! Znacznie więcej! Podeszli nas od tyłu! To właśnie oni przeszkodzili naszemu zastępowi rozprawić się z niedźwiedzicą i potomkiem... - Weles również bał się wymawiać głośno jego imię. Naturalnie otwarcie nigdy się do tego nie przyznawał, nawet przed samym sobą, miał za to pod ręką kilka, co tam kilka, kilka dziesiątek całkiem zgrabnie skonstruowanych porównań i epitetów, trafnie oddających jego uczucia i stan ducha. Opowiadając o własnej odwadze i wspaniałej walce z przeważającymi siłami wroga sięgał co rusz do tej nieprzebranej skarbnicy słów. No cóż... Słowa musiały wystarczyć, bo jego zwierzęca paszczęka tylko kilka uczuć potrafiła wyrazić prawidłowo - gniew, nienawiść, wściekłość, pragnienie zemsty i żądzę mordu. Innych miał się dopiero nauczyć. Od dawna już szykował się do wojennej wyprawy, a choć jego wilki nie były jeszcze całkiem gotowe, już rozpoczęły pierwsze działania zaczepne. Polowanie na niedźwiedzicę było tylko wstępem do rozprawy z Panem Gór. Weles wiedział dobrze, że tylko przez przypadek syn Władcy uszedł cało. Życie uratował mu człowiek. Weles nie zapominał o ludziach. - Na nich też przyjdzie pora! - Warknął. Zmienić się miała tylko kolejność zaplanowanych działań. Tej pierwszej nocy tylko Księżyc obserwował jego samotną wędrówkę, ale już następnego dnia wieść rozniosła się po tym niewielkim światku i strach padł na całą leśną zwierzynę. Nie było jednak nikogo, kto ostrzegłby ludzi, a oni sami nie rozumieli, co oznacza wycie wilków, a miało się ono rozlegać coraz częściej i coraz bliżej jedynej ludzkiej osady w tej części świata. Obudziwszy się rankiem Perun od razu zdał sobie sprawę, że nie jest sam. Mocniej ścisnął włócznię, stopami poszukał stałego oparcia i zerwał się na nogi, szykując do walki. Olbrzymie futro jednak tak szczelnie go oplatało, że padł na ziemię jak długi. Wszystko oczywiście trwało ułamek chwili. Nawet nie zdążył zakląć, tylko zamknął oczy, oczekując ataku, który jednak nie nastąpił. Przerażony wolno otworzył jedno oko. Potem drugie. Zdążył jeszcze zobaczyć, jak mała futrzana kulka lamentując ucieka pomiędzy drzewa. Jego westchnienie ulgi usłyszał chyba cały las. - Chodź tu mały! - Perun roześmiał się w głos, czym jeszcze bardziej przeraził niedźwiadka. Tylko jego ślepka połyskiwały pośród liści ciekawie, a z pyszczka ozywało się żałosne skomlenie. Mały przez dłuższy czas nie odważył się wychynąć z zarośli. Ze swej kryjówki obserwował, jak ten groźny, przerażający potwór rozniecił ogień, odkroił od krwawej bryły, leżącej niedaleko, kawał mięsa, a potem nadział go na patyk i zawiesił nad ogniskiem, i w końcu znów usiadł, od czasu do czasu obracając ociekający tłuszczem ochłap. Gdy pieczeń była gotowa Perun odgryzł pierwszy, smakowicie wyglądający i jeszcze lepiej pachnący kęs, jednak świadomość, że syn niedźwiedzicy bacznie go obserwuje, nie pozwoliła mu go przełknąć. - Zjem później - oznajmił. Jego żołądek chyba usłyszał te słowa. Zaprotestował na cały głos. Burczeniem, ale Perun wiedział jedno: - Z całą pewnością nie będzie to niedźwiedzia pieczeń! I z bólem serca rzucił ją w krzaki, a potem wstał i zadeptał ogień. Następnie zwinął futro niedźwiedzicy, z trudem zarzucił je sobie na plecy i ruszył w drogę powrotną. Mały, krok w krok, choć w bezpiecznej odległości, podążał za matczynym futrem. Następnej nocy zaś znów tulił się do swego wybawcy. To tej drugiej nocy Perunowi zaświtała w głowie zwariowana myśl. - To dopiero będzie niespodzianka! - Postanowił przyprowadzić do osady żywego misia. Wyobraził sobie miny łowców. Nic tak nie radowało jego duszy, jak zmieszanie na twarzy starszyzny, a to miał być jeden z lepszych jego wyczynów. - Prawo nakazuje upolować niedźwiedzia, a on przyprowadzi go żywego! - Ta myśl zelektryzowała Peruna, a przy tym skutecznie stłumiła wyrzuty sumienia. To była niezwykle kusząca myśl i jakże wspaniała, ale było to też oszustwo. - Małe. Niewinne - Perun westchnął ciężko, a potem zapomniał o sumieniu. Wiedział, że łatwo zrealizować tego pomysłu się nie da. Potrzeba będzie nie tylko cierpliwości, ale i czasu, a im lepiej małego da się oswoić, tym większy będzie efekt. No i będzie musiał zrobić to przed powrotem do osady, tu w lesie. Na szczęście dla Peruna próba nie miała żadnych ograniczeń czasowych, choć trzeba przyznać, że nikt nie powrócił, jeśli oczywiście powrócił, tak późno jak on. Czasem też próbę pomyślnie przechodził niedźwiedź, a raz nawet ten sam niedźwiedź przeszedł pomyślnie trzy takie sprawdziany i dopiero za czwartym razem szczęście go opuściło. Miś nosił na swym ciele wiele śladów łowieckich przewag nad ludźmi, ale jeszcze więcej ich ujawniono podczas konsumpcji. Naczelnik, gustujący w niedźwiedzich łapach, złamał sobie ząb na grocie jednego z niedoszłych łowców. W tym wyjątkowym przypadku grotów doliczono się więcej. Po sposobie wykonania poznano, że strzelców było trzech. Dopiero czwarty użył oszczepu, ale i tak kosztowała go ta niedźwiedzia skóra utratę nogi. Od tamtego razu nikt w osadzie już nie używał starego przysłowia: - Do trzech razy sztuka - za to zaczęto używać nowego: - Nie dziel skóry na niedźwiedziu - Perun nie był pierwszym, który zaginął podczas wypełniania sprawdzianu, choć przecież on wcale nie zaginął, ale akurat w jego przypadku okazało się, że nikt nie ma zamiaru go szukać, w każdym bądź razie nie od razu. Zazwyczaj robiły to rodziny zaginionych, choć to, co znajdowano, jeśli oczywiście cokolwiek jeszcze znajdowano, trudno było rozpoznać, do stołu przecież zasiadały nie tylko niedźwiedzie, ale i wszelkiego rodzaju i wielkości ścierwojady. Były też przypadki, które potwierdzały istnienie złych mocy w puszczy. O tych wspominano z lękiem, a i to szeptem, by nie przywołać złego licha ponownie. - Licho nie śpi - szeptano, wskazując na las. Część łowców rzeczywiście zaczęła już wierzyć, że to złe licho porwało Peruna. Z nadzieją. To, że nie wrócił do osady, już po kilku dniach uznano za najwygodniejsze załatwienie problemu, chociaż kilka osób było wyraźnie zmartwionych i wcale nie byli to łowcy. Byli też i tacy, którzy podejrzewali, że Perun łatwo swej skóry nie odda, nawet niedźwiedziowi i ci wietrzyli podstęp. Ojciec był również przekonany, że na Peruna trzeba nie lada niedźwiedzia, a i tak synowi dawał większe szanse na zachowanie cało skóry niż zwierzęciu na ocalenie własnej, jednak z upływem dni i on zaczął tracić wiarę. Był pewien, że syn żyje, ale zaczął podzielać zdanie tych, którzy utrzymywali, że Perun poddał się i odszedł bez walki, ale czy przez tchórzostwo? W to Jarowit nie mógł uwierzyć. Jednak największe katusze cierpiał brat Peruna, jakby nie było próba ta miała rozstrzygnąć ich rywalizację. - Który z nich okaże się lepszy? Jedynie Swantocha nie wykazywała zaniepokojenia. I to najmniejszego, ale jej oczywiście nikt o zdanie nie zapytał. Dni więc upływały, a o Perunie nadal niczego nie było wiadomo, mimo to spekulacjom nie było końca. - Szkoda, że nie wycisnęliśmy z Peruna tajemnicy wyrobu metalowych grotów. - Możemy przetrząsnąć jego chatę. - Ale Jarowit... to był rzeczywiście powód. Jarowit, mimo wszystko, cieszył się ich szacunkiem. - Poczekamy! - Usiłowali zachować spokój, ale nie mogli usiedzieć na miejscu. Niecierpliwili się coraz bardziej, w końcu wyruszyli do puszczy, jednak po upływie takiego czasu o jakichkolwiek śladach mogli tylko pomarzyć. Powrócili z niczym, akurat na czas, by obejrzeć triumfalny powrót Peruna. Te kilka tygodni wystarczyło, by całkowicie oswoił małego misia. Parę czynników ułatwiło mu zadanie, przede wszystkim był to niezaspokojony apetyt malucha, a dopiero potem jego bezradność i ciekawość, ale najbardziej przydatna okazała się skóra matki. To ona najbardziej przyciągała niedźwiadka w pierwsze, samotne noce i to ona pozwoliła przełamać pierwsze lody. A potem Perun przypomniał sobie, że kiedyś widział niedźwiedzia, który, nie bacząc na trudności, jakich starały mu się przysporzyć leśne pszczoły, próbował dobrać się do pszczelich zapasów. Perun wiedział, że pszczoły należy najpierw odurzyć dymem, więc dobrał się do miodu bezboleśnie. Tym przysmakiem całkowicie wkradł się w łaski misia, który od tamtej chwili chodził za nim jak pies. Reszta już była formalnością. Na swój powrót Perun wybrał najodpowiedniejszą porę dnia. Wieczorem, przed nadejściem zmroku zazwyczaj wszyscy byli już w osadzie. Kobiety akurat wracały z lasu ze zbiorami, a łowcy i tak od dłuższego już czasu nie ruszali się z osady, tylko czekali na przybycie turańskich kupców. Siedząc przed swymi chatami wiedli jałowe dysputy (przelewanie z pustego w próżne zawsze było ich ulubionym zajęciem), opijali się sfermentowanym napojem z jęczmienia, a w myślach liczyli już skarby, które dostaną od Turańczyków. A w przerwach, gdy zabrakło im argumentów do dalszej dyskusji, lub by nie wyjść z wprawy, kłócili się ze swymi kobietami. Tych jednak nigdy nie udało się im przegadać. Teraz właśnie skończyła się im inwencja. Właśnie otwierali usta, by rozpocząć kolejną wojnę, jednak widok nadchodzącego kulasa odebrał im mowę. Perun oczywiście tak wybrał drogę, by przejść przez całą osadę i by wszyscy mogli go dobrze zobaczyć. Łowcy jak zamurowani siedzieli przed swoimi chatami wlepiając weń oczy z niedowierzaniem. Jeszcze bardziej zdumiał ich widok przylepionego do jego nóg niedźwiadka. A w Perunie wszystko się śmiało. Zęby musiał mocno zaciskać, by nie zawyć ze szczęścia. Łowcy jednak nie podzielali jego radości. Perun zrozumiał to już po chwili, ale ostatecznie dokładnie o to mu chodziło. Pierwsze kroki skierował do chaty Gorgonia. Naczelnik jak zwykle siedział przed chatą. Od dawna już nie brał udziału w polowaniach, ale gdy przybywali kupcy i tak zawsze miał więcej skór niż inni. Kiedyś jego wyłącznym przywilejem było robienie napoju, którym opijali się wszyscy łowcy. Gorgoń nie byłby sobą, gdyby nie kazał sobie za ten napój słono płacić skórami, a jednak zrezygnował zeń na korzyść łowców. I to dobrowolnie. Gdy dowiedział się, że w Turanie niezwykle cenny jest sproszkowany róg nosorożca, niemal oszalał na jego punkcie. Na ich terenach łowieckich żyły przecież nosorożce włochate! Dotąd, ze względu na rozmiary, a przede wszystkim złośliwość charakteru, omijano je z daleka, jednak naczelnik dobił targu z łowcami. Odstąpił im przywilej produkcji napoju za rogi ubitych nosorożców. Łowcy dziwili się niezmiernie, bo proszku zawsze było o wiele więcej niż rogów upolowanych zwierząt, ale to już był problem Turańczyków. - Nie potrzebujemy proszku, by dogodzić swym babom! - Łowcy, jak jeden mąż, zaśmiewali się z naiwności kupców, podziwiając zarazem spryt naczelnika. Mogli już teraz pić za darmo, ale z czasem zaczęli pluć sobie w brody, przeklinając dzień własnej słabości. Zdziwiliby się jeszcze bardziej, gdyby wiedzieli, jak bardzo te niewielkie przecież ilości proszku rozrastają się, nim w końcu trafią na turańskie targowiska, ale ostatecznie nie darmo kupcy byli kupcami. Naczelnik tym razem przygotował taką ilość specyfiku, że niektórzy powątpiewali, czy Turańczykom starczy towaru, a kobietom sił, by sprostać ich zachciankom? Oczywiście były to żarty, ale i tak producent był z siebie niezmiernie dumny. - Ci głupi Turańczycy - po raz nie wiadomo który tego dnia Gorgoń powtórzył to zdanie i po raz nie wiadomo który miał zamiar się zaśmiać, zacierając ręce, ale widok Peruna odebrał mu ochotę do śmiechu. Cóż dopiero powiedzieć o plączącym się u stóp kulasa małym niedźwiedziu? Jarowit przybiegł dokładnie w tej samej chwili. Perun właśnie bez jednego słowa zdejmował z pleców potężny pakunek, by następnie rozwinąć go u swych stóp. Jarowit tylko spojrzał na olbrzymie futro i odszedł. Przez wiele następnych dni nikt nie usłyszał od niego nawet słowa, co wydawało się być powrotem do normalności. Gdy się w końcu odezwał wszyscy znów zaczęli przecierać oczy i uszy ze zdumienia. Oczy, bo Jarowit znów uporczywie wpatrywał się w swych słuchaczy, jakby chcąc ich zahipnotyzować, a jego wzrok chyba uzyskał jakąś tajemniczą moc, która zmuszała słuchających go ludzi do bezustannego wpatrywania się weń i to bez zmrużenia oka; uszy, bo wszystkich jego słowa nie tylko miały zdumiewać, ale i porywać wspaniałością, a zarazem prostotą przedstawianego planu działania. Ten plan już wkrótce miał ich zauroczyć i porwać. Wkrótce, ale w tej chwili ważniejsze było to, co działo się w umyśle naczelnika i pozostałych członków rady starszych? Z pewnością, oprócz wielu mieszanych uczuć, zabłysło w nich światełko chciwości. Perun bacznie wpatrywał się w oczy Gorgonia, a gdy w końcu dostrzegł ten żar, ugasił go z satysfakcją, wylewając nań przysłowiowy kubeł zimnej wody. Nadal bez słowa, choć oczywiście dużo wolniej, zaczął zwijać tę największą, najwspanialszą niedźwiedzią skórę. Zdawał sobie sprawę, że łamie kolejne prawo, kolejny zwyczaj, ale przecież już postanowił. - Nie odda futra naczelnikowi! - Widząc chciwość w jego oczach tylko utwierdził się w postanowieniu i z jeszcze większą przyjemnością przeciągał całą czynność. Zwijał skórę i zwijał, jakby była jeszcze większa, niż w rzeczywistości była. Gdyby mógł robić to w nieskończoność... Taka wspaniała chwila jego triumfu... I tylko Łasuch, bo tak nazwał Perun niedźwiadka, ze względu na niepohamowane wprost łakomstwo, patrzył na dziwne zachowanie ludzi z niedowierzaniem, jakby nie mógł zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi? Kto wie, czy gdyby mięśnie jego pyska były do tego przystosowane, nie okazałby ludziom największego pod słońcem znudzenia, a nawet lekceważenia? Nie mógł, ale za to ziewnął przeciągle i to nad wyraz ostentacyjnie, no a poza tym był niemiłosiernie głodny i właśnie znów zaburczało mu w brzuchu. Perun usłyszał ten dźwięk i jakby na sygnał zaczął zwijać skórę ciutkę szybciej. W końcu zarzucił ją sobie na plecy i odwróciwszy się do wszystkich plecami ruszył w stronę własnej chaty, na skraj osady. Nic nie trwa wiecznie, a przyjemności zawsze było mniej niż problemów. Dla Łasego największą przyjemnością było jedzenie, Perun też właśnie poczuł głód. Gdy usłyszał donośne burczenie we własnym żołądku parsknął śmiechem, nie dbając o to, że śmiech ten może zostać niewłaściwie zrozumiany. Został. Jeszcze większą zabawę miały tego dnia kobiety, choć akurat ich śmiech był pełen politowania. Dla kobiet większość tego, co wymyślali mężczyźni była zbędnym komplikowaniem życia. Rytuały, ceremonie, zwyczaje i prawa... to był dalszy ciąg zabawy. Chyba już wtedy, w tych odległych czasach, kobiety zrozumiały, że mężczyźni nigdy nie wydorośleją, a przynajmniej jakaś ich część nie pozwala im wyrosnąć na prawdziwych mężczyzn. Na szczęście dla łowców kobiety były cierpliwe, więc nadal mogli prowadzić swoje gry i zabawy, robiąc przy tym niezwykle poważne miny. Kobiety trzymały stronę Peruna także dlatego, że podważał porządek, który ustanowili mężczyźni. Oczywiście część z nich miała również bardziej osobiste powody, ale to już inna sprawa, no a poza tym mężczyźni byli dużo silniejsi, więc kobiety musiały siedzieć cicho, nawet gdyby miały coś bardziej konstruktywnego do zaproponowania. Nie miały nigdy, ale potrafiły za to zrzędzić i to skutecznie, już wtedy, a mężczyźni, już wtedy, ponad wszystko cenili święty spokój. Oprócz mężczyzn i kobiet w osadzie były jeszcze dzieci. Bardzo dużo dzieci. One od samego początku polubiły Łasego i dzięki niemu zmienił się ich stosunek do Peruna. Przestały się zeń naśmiewać, przedrzeźniać, przestały rzucać w niego kamieniami, błotem i końskimi odchodami i nawet go polubiły. Bez specjalnego wyrachowania i zaczęły zabiegać o jego względy. To zdumiewające, ale to dzięki Łasemu Perun zyskał wtedy w osadzie kilku sympatyków, a choć dla niego samego nie miało to żadnego znaczenia, dużo później, gdy wokół jego osoby zacznie rosnąć legenda, okaże się to niezwykle istotne. Przecież nie wszyscy uznali go winnym. Nie zupełnie. Może gdyby to wiedział poczucie winy nie zatrułoby reszty jego życia. Tak bardzo. Ale jeszcze wtedy Perun nie myślał o tak odległej przyszłości, choć zdał już sobie sprawę, że najwyższy czas odejść. Jako zwycięzca. To, co go nurtowało od dawna, myśli, które gdzieś w głębi kiełkowały, teraz zaczęły dojrzewać, nabierać konkretnych kształtów. To także nauki Swantochy i wpajane przez nią przekonanie, że jego Przyszłość nań czeka, gdzieś tam w dalekim świecie. To także jego Przeznaczenie, jego Los, a może rzeczywiście, w tym jednym, jedynym przypadku jego świadomy wybór? Bo przecież Perun doskonale zdawał sobie sprawę, że nie ma specjalnie wyboru. Gdyby nie odszedł z własnej woli prędzej czy później zostałby z osady przegnany. Zrozumiał, że w tym wypadku prędzej, to lepiej i postanowił nie zwlekać. Wiedział, że przygotowania nie zajmą mu zbyt wiele czasu. Jego dobytek też nie był znowu tak wielki. Prawdę powiedziawszy już teraz wszystko miał przy sobie i w zasadzie to nawet tego dnia mógłby wyruszyć. Gdyby tylko potrafił się zdecydować. Ostatecznie to już jedną decyzję dzisiejszego dnia podjął, a ten dzień był pełen wrażeń, no i czas... Czasu w tamtych odległych... czasach... było dużo. Nikt go nie mierzył, nie liczył, a ludzie kierowali się szlachetną zasadą: - Co masz zrobić dzisiaj, zrób jutro - Perun nie był wcale wyjątkiem, nawet jeśli był w gorącej wodzie kąpany. A jutro było pojęciem niezwykle szerokim. Mogło trwać bez końca. Nawet całą wieczność, do której przecież i tak miał trafić. Jutro zaś mogło poczekać. |