|
Część I
Rozdział 3 - SAKHIL hyba każdy człowiek, przynajmniej raz, doświadczył czegoś, czego w żaden, a przynajmniej w żaden logiczny, racjonalny sposób nie da się wytłumaczyć. Sakhil szczególnie zapamiętał jeden taki epizod, choć użycie słowa epizod wydaje się być raczej nie na miejscu, ponieważ to zdarzenie wpłynęło zasadniczo na całe jego późniejsze życie. Jego ojciec, Asanissi bin Azani, jeden z dowódców turańskiej armii, a zarazem przyjaciel miłościwie panującego trzydziestego szóstego sabora Turanu, Razamanaza, zwanego Wielkim (i to już za życia), wyruszył do Rammakoth z niezwykle delikatną misją. Zazwyczaj, a szczególnie w przypadku delikatnych misji, takich właśnie jak ta, Razamanaz, zwany Wielkim (i to już za życia) korzystał z jego usług. Razamanaz potrafił z zadziwiającą łatwością wynajdywać takich ludzi, nawet na pustyni, na której skraju ród Azani miał swą siedzibę. Matka Sakhila zginęła wiele lat temu, podczas jednej z wielu przygranicznych wojen, jakie Turan toczył z hardymi mieszkańcami pustynnych ziem. Asanissi bin Azani okrutnie pomścił śmierć żony, choć kto wie, czy udałoby się mu to osiągnąć, gdyby nie pomoc Razamanaza, którego ród Azani poprosił o pomoc, i którego lennikiem od tamtego czasu został. Władca Turanu potrafił być niezwykle hojnym władcą, szczególnie dla lojalnych sprzymierzeńców, Azani więc bardziej skorzystali na przymierzu z Turanem, niż stracili, a z upływem lat daniny, które słali do stolicy, stawały się coraz bardziej symboliczne. Ojciec Sakhila awansował coraz wyżej w wojskowej hierarchii, a choć nie sięgnął nigdy po najwyższe stanowiska na dworze, te były zarezerwowane tylko i wyłącznie dla rdzennych Turańczyków, zazdrośnie pilnujących swych przywilejów, faktycznie stał się kimś w rodzaju szarej eminencji i prawej ręki władcy, człowiekiem do specjalnych zadań. Przez pierwsze lata, nim Turanowi udało się ostatecznie okiełznać niesforne plemiona, Asanissi bin Azani, w obawie przed kolejnymi najazdami, zabierał syna na wyprawy i, siłą rzeczy, wychowywał na wojownika. Tym razem jednak sprawa przedstawiała się o wiele poważniej, a i wyprawa miała potrwać dłużej. Rammakoth było niewielkim państewkiem na dalekim południu, podległym turańskim wpływom, jednak od czasu gwałtownego i krwawego przewrotu, którego dokonał „niesforny” brat władcy Rammakoth zaczęło myśleć o zerwaniu przymierza. Razamanaz oczywiście nie mógł na to zezwolić, maleńkie państewko było przedmurzem broniącym Turan przed dzikimi ludami południa, a jedynym ciężarem było dlań utrzymywanie turańskiego garnizonu, który broniąc dostępu do turańskich ziem, faktycznie również bronił samego Rammakoth. Pewnie nie byłoby problemu, gdyby chodziło tylko i wyłącznie o zmianę na tronie, ale Bandarasajan, nie dość, że natychmiast okrzyknął się Wielkim Bandarasajanem, i to za życia, to jeszcze rozprawił się krwawo z turańskimi sprzymierzeńcami, choć wcale nie tak błyskawicznie, jak później z pychą wielokrotnie powtarzał, pusząc się i rozpierając na swym bogato zdobionym tronie niczym paw. Jeśli to pierwsze było jeszcze dla Razamanaza do przełknięcia, na drugie w żaden sposób nie mógł przystać, wysłał więc z misją swego najbardziej zaufanego człowieka. Z misją i ostrzeżeniem. Dla Sakhila zaś miał to być sprawdzian samodzielności. Ojciec po raz pierwszy powierzył jego opiece rodzinną siedzibę. Ale wyprawa ojca do Rammakoth trwała już bardzo długo, a w niewielkiej twierdzy nie było zbyt wiele do zrobienia, Sakhil więc, by zabić nudę, wybierał się na polowania, zapędzając się coraz dalej i dalej na zachód, gdzie pustynia łączyła się z równie wymarłymi górami. Dziki osioł, za którym pędził od dłuższego czasu i to ze wzrastającą zawziętością, wykazywał się niewiarygodnym wprost sprytem kilkakrotnie unikając jego arkana, a teraz skrył się gdzieś pomiędzy pierwszymi wzgórzami. Sakhil wpadł między te wzgórza i zaklął pod nosem. Zwierz zniknął. Na skalistej ziemi nie było widać nawet najmniejszego śladu. Sakhil powstrzymał konia i klepiąc go po spoconej szyi nasłuchiwał uważnie. Jedyne jednak co słyszał, to burczenie w brzuchu. Śniadanie, obiad i zarazem kolacja zniknęły gdzieś pomiędzy wzgórzami. Ścisnął mocniej wodze, mając już zamiar zawrócić, gdy nagle usłyszał rżenie osła. Odległe, dziwnie stłumione i pełne przerażenia, ale tego już Sakhil nie słyszał, bo pognał konia w stronę, skąd doszedł go głos. Na końcu niewielkiego wąwozu dostrzegł wejście do jaskini. Na ziemi zauważył odciski kopyt. - Tu cię mam - szepnął i ruszył w ciemność. Jaskinia była ogromna. Wjechał do niej na koniu. Osioł zniknął gdzieś w głębi, w jednym z wielu korytarzy. Ściany jaskini pokryte były dziwnymi malowidłami, jak okiem sięgnąć. Legendy całkiem precyzyjnie opisywały tajemniczy lud, który na tych wizerunkach był pokazany, więc Sakhil od razu rozpoznał, co przedstawiają. - Dhugowie - szepnął i powiódł spojrzeniem w górę. Gdzieś strasznie wysoko znajdował się niewielki otwór, przez który wpadała odrobina światła. Ta odrobina jednak nie wystarczała, by rozjaśnić mrok w najdalszych krańcach jaskini, a tam, w ciemnościach, coś zaczynało się dziać, poruszać i rosnąć. Wzrok Sakhila przykuł inny widok. Centralne miejsce jaskini zajmowała olbrzymia rzeźba leżąca na równie olbrzymim cokole, czy może też ołtarzu. Rzeźba mieniła się wszystkimi kolorami w tej odrobinie światła, wpadającego przez otwór, umieszczony dokładnie nad nią. Sakhil zapatrzony w rzeźbę zdał sobie dopiero po chwili sprawę, że ciemności zaczynają go otaczać. W tym samym też momencie usłyszał przedśmiertne rżenie osła, wypełnione po brzegi przerażeniem, które i jemu się udzieliło. Ciemność poruszała się niczym lepka maź, usiłując człowieka okrążyć. Jeszcze przed chwilą tylko jej najdalsze krańce spowijał mrok, teraz już pozostał tylko niewielki skrawek światła, niczym promyk nadziei, w którego blasku Sakhil dostrzegł wykute w ścianie jaskini stopnie, prowadzące w górę. Wystarczył mu rzut oka, by stwierdzić, że jest to jedyna droga ucieczki. Wejścia, którym wjechał do jaskini, już nie było nawet widać. Schody pięły się stromo ku górze, a on miał nadzieję, że wiodą do otworu na szczycie. - Jeśli jest inaczej? - Sakhil wolał o tym nie myśleć. Gdy dostrzegł w ciemnościach niezliczone pary okropnych oczu nie czekał ani chwili dłużej. Spiął konia, który nauczony walki, kopytami otworzył drogę ku schodom, pośród wyciągających się w stronę jeźdźca łuskowatych dłoni i ciał. Obrzydliwe ramiona i płetwiaste szpony przypominały smoka z cokołu, jednak kątem oka Sakhil zobaczył, że rzeźba pozostała na swoim miejscu. To nie ona więc ożyła, choć to również wydawało się Sakhilowi wtedy możliwe. Nie czekał ni chwili, tylko pomknął ku ścianie jaskini i światłu, i prosto z rumaka, którego musiał pozostawić, skoczył na schody. W biegu sięgnął po łuk i nie oglądając się za siebie, słał strzałę za strzałą, gdzieś pomiędzy te straszne łapska, wyciągające się, by go pochwycić. Strzały posyłane na oślep jednak musiały trafiać celu, bo jeszcze żadna z łap go nie dosięgła, a co rusz słychać było odgłos walących się w dół ciał, ale strzały szybko się skończyły. Sakhil sięgnął więc po spiżowy miecz. Gdy tylko czuł lepki oddech pogoni na swym karku odwracał się i ciął oplatającą mu stopy ciemność, jednak czuł, że siły go opuszczają. Schody zdawały się nie mieć końca, a jemu brakowało już nie tylko sił, ale i powietrza, serce zaś biło jak oszalałe, jakby chciało wyrwać się z klatki, niczym uwięziony, dziki ptak. Sakhil nie pamiętał już, jak dostał się na górę, nie pamiętał, że ostatnie stopnie pokonał na czworaka, ale za to znakomicie pamiętał, że ku słońcu wyskoczył, jakby sto lat spędził w najciemniejszych lochach. Już dawno stracił oddech, jednak ciepło słoneczne i światło dnia dodały mu nowych sił. Nie zatrzymał się nawet na chwilę, tylko gnał przed siebie, jak najdalej od tego upiornego miejsca. Potworne szepty, głosy i mlaskania ścigały go jeszcze przez jakiś czas, jakby usiłując namówić do zatrzymania się i powrotu, lecz strach był silniejszy i to właśnie strach uratował mu życie. Zagłuszył głosy w jego głowie. - Jak strach mógł wpłynąć na jego życie? - Sakhil powrócił do obozu śmiertelnie przerażony i jeszcze długo do nikogo się nie odezwał ni słowem. Potem wydał rozkazy, by obóz zwinąć. - Wracamy. Mam dosyć polowania na dłuższy czas - i rzeczywiście, przez wiele dni nie ruszył się z rodzinnej siedziby nawet na krok. Wstydził się własnego strachu, ale też próbował przekonać samego siebie, że każdy na jego miejscu zachowałby się podobnie, jeśli już nie dokładnie tak samo. Nie przekonał się, tym bardziej, że w snach demon z cokołu co jakiś czas powracał. W końcu Sakhil postanowił uporać się z własnymi lękami. Skrzyknął drużynę, tym razem uzbrojoną po zęby i ruszył do Mazarganu. Sam jeden wszedł do jaskini, zbrojnych pozostawiając u wejścia, ale jaskinia była pusta. Sprawdził każdy korytarz i wiele mniejszych komnat, do których te korytarze prowadziły i nie znalazł najmniejszego nawet śladu po demonicznych stworach. Cokół również był pusty i tylko spojrzenia malowideł na skale zdawały się śledzić każdy jego krok. - Wracamy! - Więc wracali, nie pozostało im zresztą nic innego, on sam może był nawet odrobinę szczęśliwszy, bo przecież zmierzył się z własnymi strachami, ale nie dane było mu do końca nacieszyć się tym małym zwycięstwem, w Azani bowiem czekał go posłaniec od samego Razamanaza. Wystarczyło nań spojrzeć, od razu było wiadomo, z czym przybył. - Złe wieści? - Wieści rzeczywiście były złe, a nawet bardzo złe. Były tak złe, że Razamanaz sam postanowił je przekazać młodzieńcowi. Zaproszenie do stolicy, której Sakhil jeszcze nigdy nie widział, miało mu w niewielkim stopniu osłodzić gorycz złej wiadomości. - Twój ojciec nie żyje - oznajmił Razamanaz, trzydziesty szósty sabor Turanu, starając się o jak największy spokój. Sam był zdenerwowany. Nie znał wcześniej Sakhila, ale za to doskonale znał jego ojca. Prawdę powiedziawszy był to jego jedyny przyjaciel. Jedyny, nie licząc oczywiście maga Zelorana. Z Zeloranem znał się od niepamiętnych czasów. - Twój ojciec nie żyje. Został zabity w Rammakoth - Sakhilowi na razie musiało to wystarczyć. Z czasem dowiedział się całej prawdy. Ojciec powrócił krótszy o głowę, a był to tylko jeden z wielu ubytków. W każdym razie bez głowy z pewnością nie dało się żyć, z pozostałymi ubytkami zresztą też nie. Nie z tyloma naraz. Prawdę powiedziawszy jego ojciec został poćwiartowany. Obcięcie głowy tylko skróciło jego cierpienia. Sakhil był za duży, by płakać, ale był już wystarczająco duży, by się zemścić. To była jego pierwsza, poważna misja. Jeszcze nie dowodził ekspedycją karną, ale to właśnie on zadał ostateczny cios, a potem podłożył ogień. Rammakoth zostało zrównane z ziemią. Potem przyszły inne misje. Z czasem było ich coraz więcej. Sakhil godnie zastąpił ojca. Po wielu latach był dokładnie tam, gdzie Asanissi bin Azani, a może nawet dalej, czy raczej bliżej. Razamanaz darzył go bezgranicznym zaufaniem. Tylko Zeloran domyślał się prawdziwych przyczyn tej słabości. Razamanaz był rozczarowany własnymi synami i chyba czasem chciałby, żeby to właśnie Sakhil był jego synem. Pewnie zamieniłby ich wszystkich za tego jednego. Sabor oczywiście tego otwarcie nie okazywał, a i Sakhil nie odważył się okazać mu swych uczuć, ale w zasadzie traktował Razamanaza jak ojca. Mijały kolejne lata, Sakhil bin Azani wyrósł na mężczyznę, na prawdziwego, wielkiego wojownika i z biegiem lat zapomniał o przygodzie, która tak bardzo wpłynęła na jego całe życie i zachowanie. Tylko czasem jeszcze demony młodości powracały jako senne koszmary, a on, by zagłuszyć dawny strach i wstyd od tamtej pory podejmował się wszystkich, nawet najbardziej szalonych i desperackich zadań i już zawsze miał igrać z losem. Z czasem nawet to polubił, a życie... No cóż z pewnością miało zupełnie inny smak. |