Część II

Rozdział 20 - ZDRAJCA

     końcu Olbar doprowadził oddział do zamku, w końcu, bo przecież znał krótszą drogę, ale po drodze, tak jak sobie wcześniej obiecał, kluczył, zmieniał kierunek i zawracał, by zmylić Turańczyków, jednak wcale nie było to potrzebne. W ciemnościach żołnierze szybko stracili orientację. Byli ślepcami, a tylko on znał drogę, więc prawie trzymali się jego ręki, ale, o dziwo, mniej wystraszeni byli turańscy woje. Nie znali tak dobrze historii katakumb jak Wendecjanie. Ich zła sława, stara jak one same, skutecznie odstraszała poszukiwaczy skarbów, ale tylko niewielu ludzi wiedziało, że rzeczywistość nie jest wcale tak straszna. Jeśli faktycznie siedziało w nich jakieś licho, to ukryte było w najstarszych i zarazem najgłębszych częściach korytarzy, które, jak mówią legendy, prowadziły aż do korzeni ziemi, skąd nic nie wychyliło swego nosa od bardzo dawna. Na szczęście. I bez tego było wystarczająco dużo kłopotów.

     Olbar próbował przyjść z odsieczą uwięzionym gwardzistom, jednak nie wiedział, że wejście do wieży jest zablokowane. Olbrzymi blok skalny tarasował drogę. Olbar uważnie przyjrzał się wszystkiemu. Ślady były świeże. Tylko król wiedział jak zamknąć korytarz i z pewnością było to jego dzieło. Marszałek policzył odciski stóp. To musiał być król. Prawdopodobnie próbował dostać się do wieży, a potem zawrócił. Jego oddział zmniejszył się o połowę. Król więc uciekał, a obawiając się pościgu zamknął przejście. Olbar przez chwilę zastanawiał się, czy nie pójść jego śladem, jednak szybko zrezygnował z tego pomysłu. Alaryk mógł być teraz wszędzie i z pewnością zacierał za sobą ślady. Próba jego odszukania była przysłowiowym szukaniem igły w stogu siana. Olbar postanowił trzymać się wcześniejszych planów.

     Znał jeszcze jedno wejście do wieży, jednak by się tam dostać będą musieli cofnąć się spory kawałek drogi i zejść poziom niżej, a potem znów wspiąć się po kamiennych stopniach i wreszcie przejść prosty i długi korytarz, który prowadził na mury, tuż przy zwodzonym moście. Wszędzie jednak były straże królowej.

     Grimzell swym głównym siłom zleciła pilnowanie wieży i zamkniętych w niej gwardzistów. Gdy dowiedziała się, że Alaryk wystawił głowę z podziemi próbując połączyć się z gwardzistami posłała tam resztę swych wojsk, sama zaś spędziła cały dzień w skarbcu, usiłując odnaleźć i uruchomić mechanizm otwierający wejście do podziemi. Obejrzała przy tym i obmacała każdy kawałek ściany i w końcu jej się to udało. Potem jeszcze wydała ostatnie rozkazy i z resztą ludzi weszła do podziemi. Musiała odnaleźć i zabić Alaryka. To była jej jedyna i ostatnia już szansa. Król musiał pozostać w tych lochach na zawsze, ale łatwiej było to powiedzieć, niż zrobić. Lochy były większe niż myślała. Dla bezpieczeństwa znaczyła drogę, mijała jednak noc, czas upływał nieubłaganie, a ona błądziła po katakumbach bez efektu. Nadchodził kolejny dzień.

     W pierwszej poświacie słońca Ferdoussi i Wark bezgłośnie usunęli dwóch przysypiających strażników. Ferdoussi poderżnął gardło Wendecjanina bez zmrużenia oka, ale Wark był w wielkiej rozterce. Nigdy nie myślał, że będzie zmuszony zabijać swych braci, ale wspomnienie bzyczących mu nad uchem strzał i świadomość, że najprawdopodobniej dzień wcześniej właśnie ci sami strażnicy do niego strzelali uciszyły jego sumienie. Z dwoma następnymi, po drugiej stronie wejścia, rozprawił się własnoręcznie, przeklinając w myślach Grimzell. Trupy ukrył, a na miejsce zabitych natychmiast postawił własnych ludzi. To samo spotkało strażników stojących u stóp barbakanu. Teraz wystarczyłoby opuścić most i zamek byłby ich, gdyby tylko Alcazar był skłonny ruszyć swych ludzi. Nie był. Wark przeklął również Alcazara. Zdawał sobie sprawę, że jeszcze wielu Wendecjan będzie musiało zginąć w bratobójczej walce - tych na murach i tych u stóp wieży, w której zabarykadowali się ludzie wierni królowi.

     Wark rozdzielił oddział, by wziąć stronników królowej z dwóch stron. Większa część, z nim samym na czele, ruszyła wzdłuż murów do stóp drugiej z wież, pozostali mieli oczyścić mury, a potem ruszyć w dół. W promieniach wschodzącego słońca rozgorzała prawdziwa bitwa.

     Oddział Olbara parł do przodu niczym taran, zmiatając wszystko, co stanęło mu na drodze. Zaatakowanym próbowały przyjść z odsieczą pozostałe, dużo liczniejsze siły, które nadal oblegały gwardzistów zabarykadowanych wewnątrz wieży, ale w tej właśnie chwili uderzył na nie Wark. Kto wie jednak, jaki byłby finał walki, bo stronnicy królowej wciąż mieli przewagę, gdyby nie gwardziści?

     Potężne wrota, broniące ich dotąd przed napastnikami, rozwarły się z impetem, a z wnętrza zbrojowni wysypały się wierne królowi niedobitki gwardii, które z bojowym okrzykiem natychmiast rzuciły się na zaskoczone oddziały Grimzell. Jednak konsternacja zaatakowanych nie trwała długo. Już po chwili desperacko natarli na atakujących. Nikt nie prosił o litość. Stosy trupów, leżące w sali na dole, wykluczały taką możliwość. Gdy Wark zobaczył ciała pomordowanych we śnie gwardzistów zatrząsł się z wściekłości i nie zważając na nic rzucił się w wir walki z oczami nabiegłymi krwią. To samo stało się z większością jego ludzi, gniew odebrał im rozum, ale zwielokrotnił siły. Posuwali się w górę zwartym szeregiem, niczym ogromny, szeleszczący, metalowy chrząszcz, tnąc i kłując, kopiąc, pchając, plując i klnąc. Chrzęst zbroi, uderzanie tarczy o tarczę, miecza o miecz, wrzaski rannych i umierających. Klęska ludzi królowej była już tylko kwestią czasu, nieodwołalnie mijającego pod uderzeniami mieczy, niczym uderzeniami dzwonu, bezlitośnie odliczającego czas, ale śmierć była jeszcze szybsza i nieuchronna.

     Nieświadoma wydarzeń na powierzchni Grimzell, z uzbrojonymi po zęby ludźmi wolno posuwała się do przodu. Szybko zrozumiała, że nie będzie w stanie sprawdzić wszystkich korytarzy, dlatego baczniej zaczęła przyglądać się śladom pozostawionym na posadzce. W jednym miejscu trop rozdzielał się. Od większej grupy odłączyło się dwóch ludzi i niedźwiedź. Ten ślad był łatwy do rozpoznania, jeden z ludzkich z pewnością należał do Peruna, który nigdy się ze zwierzakiem nie rozstawał, drugi był niewiadomą. Grimzell postanowiła to sprawdzić. Po jakimś czasie do śladów ludzi dołączył inny, jakiś tajemniczy trop, jakby coś dziwnego pełzło za tamtymi, ale wszystko wyjaśniło się, gdy odnalazła zwłoki dhuga.

     - Ten też miał pecha! Szepnęła Grimzell, jednak bez satysfakcji. Przez chwilę przyglądała się poszatkowanym szczątkom, przełykając ślinę. Od tego pyłu zaschło mi w gardle, pomyślała, ale prawda przedstawiała się odrobinę inaczej. Grimzell nie potrafiła się do tego przyznać, dokładnie tak, jak Weles, ale przecież w tej jednej chwili poczuła strach, nawet jeśli strach w jej wypadku miał smak kurzu zbierającego się przez setki lat.

     - Muszę się napić oznajmiła, sięgając za siebie. Stojący obok żołnierz natychmiast podał jej bukłak z wodą, który przezornie zabrali na tę wyprawę w nieznane. Grimzell przepłukała usta i splunęła na leżące u jej stóp zwłoki, a potem bez słowa już ruszyła dalej.

     Po jakimś czasie, na którymś z rozwidleń, trop raz jeszcze dał im do myślenia. Jeden z ludzi najwyraźniej zawrócił i tu właśnie skręcił. Sam.

     - Zobaczymy gdzie ich zaprowadził? Grimzell postanowiła iść dalej, choć przeczuwała, że ważniejszy będzie ten właśnie samotny trop. Przyspieszyła kroku, bo czas uciekał jej coraz szybciej. Wkrótce poczuła na twarzy powiew świeżego powietrza, potem zrobiło się odrobinę jaśniej i w końcu trafili do wyjścia na zboczu góry. Ślady wciąż były wyraźne. W dolinę zszedł niedźwiedź i tylko jeden z ludzi. Perun i niedźwiedź, to było oczywiste. Ważniejszy był król. Tamten pojedynczy ślad mógł do niego należeć. Choć z drugiej strony... Grimzell zawróciła nie dając swym ludziom odpocząć. Wniosek nasuwał się sam, ktoś po prostu miał Perunowi wskazać drogę, potem zawrócił, by dołączyć do reszty. Gdyby obaj ludzie opuścili zamek, mogłoby oznaczać, że tym drugim był Alaryk, uciekający przed Grimzell. Tak jednak nie było. Tylko Olbar i Alaryk znali dobrze podziemia, a więc ślady należały do Olbara, a król pozostał z większą grupą. Tym tropem należało pójść. Może i dobrze, że Alaryk nie wymknął się z zamku, pewnie byłby już daleko. Królowa poderwała ludzi i ruszyła w drogę powrotną. Zrobiła błąd i zmarnowała cenny czas, ale wciąż jeszcze była szansa, by zakończyć sprawę po jej myśli.

     Przy Alaryku pozostało już tylko czterech ludzi. Król nie wiedział, co wydarzyło się w wieży, nie wiedział również, że Grimzell weszła do podziemi i idzie jego śladem, postanowił więc wyjść z labiryntu przez skarbiec i poszukać pomocy, choćby u służby. Mniej więcej w połowie drogi usłyszał z oddali kroki nadchodzących ludzi. Nadchodził ratunek, czy może śmierć? Alaryk chciał wyjść nieznanemu naprzeciw, na szczęście więcej rozsądku wykazali towarzyszący mu żołnierze. Niemal siłą pociągnęli go w boczny korytarz, a potem zgasili pochodnie i wszyscy razem wcisnęli się w niewielką niszę, wstrzymując oddech.

     Mrok w głównym korytarzu powoli zaczynał rzednąć, a kroki stawały się coraz wyraźniejsze. Słychać już nawet było rozmowy nadchodzących i szczęk oręża. Po chwili w świetle pochodni stanęła Grimzell.

     Znów miała dylemat. Po raz kolejny trop rozgałęział się. Tym razem od głównej grupy oddzieliło się kilku ludzi. Grimzell już raz popełniła błąd, teraz więc przez dłuższy czas wahała się, co zrobić, spoglądając to przed siebie, gdzie poszedł większy oddział, to znów w bok, w mrok wąskiego tunelu? Przez chwilę z kimś rozmawiała, wyraźnie naradzając się, a potem ruszyła głównym korytarzem. Starym śladem. W stronę zamkowej wieży. Postanowiła sprawdzić każdy trop.

     Gdy ucichły już kroki ścigających Alaryk wyszedł z ukrycia i stanął w miejscu, gdzie przedtem widział Grimzell. W pewnym stopniu podziwiał swą małżonkę. Była niezwykle odważna, ale też musiała być bardzo zdesperowana, jeśli zdecydowała się zejść do podziemi. Za wszelką cenę chciała go odnaleźć, tylko że bez dobrej znajomości labiryntu i wyjątkowego szczęścia było to zadanie niewykonalne. Nawet Olbar nie znał wszystkich korytarzy. Część z nich prowadziła donikąd, inne niezauważalnie opadały, schodząc na niższe piętra, skąd trudno było znaleźć wyjście, tym bardziej, że wiele ścian, jeśli stanęło się w niewłaściwym miejscu, opadało bezgłośnie, odcinając odwrót. A to jeszcze nie było najgorsze. Budowniczowie katakumb pozastawiali śmiertelne pułapki i większość z nich wciąż jeszcze była sprawna. Zapadnie, opadające głazy, ostrza wysuwające się ze ścian. Labirynt zabrał już niejedno życie. Teraz zabierze życie Grimzell. Można było ją podziwiać za odwagę, ale zapalczywość odebrała jej rozum, a szczęście wyraźnie zaczynało opuszczać, nawet jeśli była tak sprytna, by znaczyć drogę.

     Alaryk poczekał jeszcze jakiś czas, zastanawiając się, czy nie ruszyć za Grimzell, szybko jednak zrozumiał, że niczego w ten sposób nie osiągnie. O wiele więcej było do zrobienia i wygrania na górze, pod nieobecność królowej. Trzeba było wykorzystać tę okazję. Zawrócił więc i pośpiesznie ruszył w stronę skarbca, skrupulatnie zacierając znaki na ścianach, które porobiła Grimzell. Jeszcze większego psikusa zrobił jej jednak w skarbcu, blokując wejście do podziemi. Wiedział, jak to zrobić. Ona niestety nie.

     Przez chwilę poczuł żal, cień żalu, a nawet skrupuły, wyobraził sobie bowiem tych wszystkich ludzi błądzących po labiryncie, w ciemnościach, gdy już pogasną im pochodnie, wygłodniałych i zrozpaczonych, a potem umierających, jak wielu przed nimi. Alaryk nie wiedział, że ich koniec był dużo dużo bliższy.

     Gdy Olbar zobaczył, że zwycięstwo jest pewne, ruszył ponownie do podziemi, chcąc odnaleźć i powiadomić króla. Niósł dobre wieści, więc tym razem szło mu się lżej i szybciej. Sytuacja była opanowana. Władza znów znalazła się w ich rękach. Nie wiedział tylko, że Grimzell zeszła do podziemi.

     Wpierw oczywiście usłyszał głosy nadchodzących. Zbyt wiele głosów, by mogły należeć do grupki ludzi, którzy pozostali przy królu. Głosy zbliżały się, ale wciąż jeszcze były daleko, chociaż w szerokim i pustym korytarzu wzmacniało je echo. Perun z pewnością był jeszcze w drodze, daleko od pierwszej strażnicy, nie mogła więc być to pomoc z zewnątrz.

     - Czyżby jednak ktoś przyszedł Alarykowi z pomocą? - Olbar szybko wykluczył tę możliwość. Z taką ilością ludzi król nie chowałby się w podziemiach, tylko wyszedł na powierzchnię i stanął do walki.

     - To ludzie Grimzell! Szukają króla! A może już znaleźli? Zabili? Jak dostali się do podziemi? - Olbar widział tylko jedną możliwość. Skarbiec. Tylko o tym wejściu Grimzell wiedziała, choć nie wiedziała, jak je się otwiera? Nie było to wcale trudne. By uruchomić mechanizm należało nacisnąć ścianę w odpowiednim miejscu, na twarzy jednej z namalowanych postaci. Grimzell, mimo wielu wad i mimo wszystko, tego nie można jej było odmówić, była bystrą kobietą, czy jednak starczyło jej cierpliwości, by odszukać przycisk? Oczywiście mogła mieć szczęście. No cóż, jeśli to jej ludzie...? Pomysł przyszedł Olbarowi do głowy natychmiast, w tej jednej chwili, a może nawet już w niej był od dawna? Myśl przecież powróciła, niczym powracająca fala. To wszystko już było. Już raz to robiłem. Niemożliwe. A może jednak?

     Olbar nie miał zbyt dużo czasu, na rozmyślania, nadchodziło przecież przeznaczenie, poczekał więc jeszcze chwilę, odganiając tamte myśli, a potem, robiąc jak najwięcej hałasu, ruszył z powrotem w stronę miasta. Wiedział już dokładnie, co należy zrobić, jeśli to rzeczywiście będą ludzie Grimzell? Do miejsca, o którym pomyślał, nie było wcale daleko. Prosta droga. Znał ją dobrze.

     Idący za nim ludzie z pewnością już usłyszeli jego kroki, bo najpierw nastała cisza, jakby ktoś nasłuchiwał, a potem rozległ się tupot nóg. Ruszyli biegiem. To pościg! Nie mylił się więc. To z pewnością są ludzie Grimzell, a może nawet ona sama? Zmierzając do celu Olbar myślał o całym swym życiu. Nie pozostało mu zbyt wiele czasu, ale przecież w takich momentach czas nie ma najmniejszego znaczenia. W jednej chwili można zobaczyć wszystko. A nawet więcej.

     Na rozwidleniu korytarzy Olbar porzucił opończę. W takiej chwili nie mogli zmylić drogi. Kawałek dalej pozostawił palącą się pochodnię. Nie była już mu potrzebna. Na ziemi pojawiły się pierwsze kałuże. Coraz częstsze deszcze podniosły znacznie poziom wód. Kiedyś Wendecja była suchym i gorącym krajem, ale klimat się zmieniał. Deszcze i mgły, a nawet śnieg nie należały już wcale do rzadkości. Fosa pełna była wody, a strumyk, który ją zasilał, zmienił się w prawdziwą rzekę. Pełno w niej było mułu i ziemi, a nawet kamieni z gór. Wszystko płynęło do morza. Tam był koniec i początek wszystkiego. Czy jego ciało również popłynie do morza, tak jak przed setkami lat ciała tamtych... jak ciało jego przodka, a może nawet jego samego?

     Odgłos wielu śpiesznych kroków zbliżał się nieuchronnie, jak przeznaczenie. Stary marszałek właśnie dotarł do celu i usiadł. Dokładnie w tym samym miejscu, w którym siedział dwa dni wcześniej. Dwa wieki wcześniej. Dwa, bardzo długie dni. Odpoczywał i czekał. Jak przed setkami lat. Wszystko już było.

     Gdy w blasku pochodni niesionych przez nadchodzących ludzi zobaczył Grimzell ucieszył się. Ostatnie, co zobaczył, to jej wściekła twarz.

     - Przegrałaś - rzekł i nawet uśmiechnął się, pociągając za dźwignię. Nie słyszał odpowiedzi, bo wszystko zagłuszył jeden, narastający huk grzmotu, zbliżający się szybciej niż huragan, a za nim już była tylko ściana wody i śmierć. Olbar zdążył jeszcze raz pomyśleć, że wszystko się powtarza. I to był koniec. Nastała ciemność. W jednej, krótkiej chwili.

     Jednak na górze wszystko trwało o wiele dłużej, a może nawet bez końca. Najpierw zadrżała ziemia, a potem, chyba w tym samym momencie, woda z fosy znikła, zapadając się pod ziemię. Alaryk miał szczęście (a może pecha), że właśnie wyszedł ze skarbca. Wstrząs zakołysał całą ziemią, ale w wieży, gdzie jeszcze przed chwilą trwała walka, było najgorzej. Potężna budowla zaczęła się chwiać złowieszczo i kołysać, niczym drzewo na wichrze, a przecież pomruk dochodzący spod ziemi dopiero zaczynał się nasilać.

     Odpoczywający po walce żołnierze zerwali się na nogi. Sakhil z Warkiem stali na dziedzińcu, u stóp wieży i właśnie zastanawiali się co mają robić dalej? Nadal nie wiedzieli, gdzie podziewa się król, o Grimzell również nie mieli wieści, Olbar zaś już jakiś czas temu pozostawił ich i ponownie zszedł do podziemi.

     Gdy budowle zaczęły się walić natychmiast zapomnieli o wszystkim. Część gwardzistów, która pozostała na murach i w wieży, teraz skakała w dół, na dziedziniec, lecz wszystko toczyło się tak szybko, że tylko niewielu zdołało się uratować, bo cały narożnik zamku z wieżą i częścią murów w okamgnieniu zapadł się pod ziemię, grzebiąc we wspólnym grobie zarówno pokonanych, jak i zwycięzców. Ziemia już po chwili wyglądała niczym poraniona - spękana i rozryta, pełna jam, wykrotów i rozpadlin, z których wszystkimi porami, niczym krew, bryznęła woda, wciąż jeszcze jęczała z bólu, drżąc i pomrukując gniewnie. Ale zaraz potem nastąpił kolejny wstrząs, jeszcze potężniejszy niż poprzedni.

     Nikt później nie potrafił powiedzieć, co runęło najpierw? Kataklizm najprawdopodobniej zaczął się od baszt, przy bramie głównej. Potem zafalował mury, jakby jakiś olbrzymi kret przegalopował pod nimi, wzruszając ziemię, która z każdym jego krokiem poczęła zapadać się. Fala rozeszła się od epicentrum, przy bramie głównej, we wszystkich kierunkach. Mury ruszyły w drogę, niczym stonoga, a potem zaczęły zapadać się. Obie południowe wieże padły niemal jednocześnie, jak podcięte drzewa, ale podziemny potwór parł dalej, choć już coraz wolniej, jakby zaczynało brakować mu sił. Ale to też nie był jeszcze koniec.

     Gródź na północy miasta, która spiętrzała wodę rzeki i tylko jej część kierowała do fosy, puściła. Ogromna fala ruszyła kanałem, znów napełniając fosę, a także wszystkie podziemne korytarze labiryntu. Większa ich część zawaliła się pod naporem żywiołu, inne już na zawsze miały pozostać zalane. Tajemnice wendeckiego labiryntu pochłonęła woda.

     Gdy w końcu wszystko ucichło, a pył i kurzawa opadły, oczom ocalałych ludzi ukazał się przerażający widok. Najpotężniejsze na świecie mury obronne stały się już tylko jedną wielką kupą gruzu, zatopioną w wodzie. Po trzech wieżach nie pozostał nawet ślad, a z ostatniej, najstarszej, wspierającej się na skalistym zboczu góry, do której przylepiony był pałac, pozostał ułamany kikut. Właśnie tam skierowali swe kroki niedawni zwycięzcy. Nie pozostało ich już zbyt wielu. Ocaleli tylko ci, którzy stali na dziedzińcu zamkowym, a w ich liczbie Wark, Ferdoussi i Sakhil.

     Pałac, jak można było oczekiwać, również ucierpiał. Ściany popękały, a część stropów zawaliła się, grzebiąc większość pałacowej służby i resztki stronników królowej. Alaryka znaleźli w sali tronowej. Siedział na tronie ze spuszczoną głową, całkowicie załamany. Przez dłuższy czas nikt nie odezwał się ni słowem. Zresztą w takiej sytuacji trudno było znaleźć właściwe słowa. Zwycięstwo i klęska. Wszystko nastąpiło w tej samej chwili. Cisza była nie do zniesienia i może właśnie dlatego Alaryk ją przerwał, ale w jego słowach wcale nie było pocieszenia, ani tym bardziej nadziei.

     - Tak oto wypełniła się pierwsza część przepowiedni - na pytające spojrzenia zebranych dodał jeszcze jedno słowo - Miecz - a potem znów spuścił głowę. Jego postarzała o setki lat twarz wyrażała całkowitą rezygnację. W obliczu kataklizmu, który dotknął Wendecję, spełnienie się drugiej części przepowiedni byłoby chyba dla niego wyzwoleniem.

     Stojący przez tysiąclecia zamek, opierający się dotąd setkom dziejowych przeciwności (przez tysiąclecia), teraz runął w jednej chwili, jakby tamte lata (tysiąclecia!) w ogóle się nie liczyły.

     Można powiedzieć, że przecież na zamku Wendecja się nie kończyła, ale, niestety, miasto również zostało pokonane.

     Najpierw studnią na rynku trysnęła w niebo fontanna wody, a zaraz potem zaczęły zapadać się wszystkie budowle, właśnie te, pod którymi biegły podziemne korytarze, w tym i oberża, choć sam jej właściciel po raz kolejny ocalał, tylko po to, by w końcu rzeczywiście zwariować. Ale to przecież nie był koniec. Jeszcze nie.

     Na rzece powstała fala, która zmiotła wszystko, co znalazło się na jej drodze, lub choćby tylko stało w jej pobliżu, jednak dopiero w porcie fala ta rozrosła się jeszcze bardziej, wprost niewyobrażalnie. Przewalając się nad mniejszymi statkami i łodziami, zatopiła je natychmiast, większe nie ustąpiły tak łatwo, ale i tak pozrywały cumy i kotwiczne liny, a potem rozpoczęły opętańczy taniec, wpadając na siebie, wybijając dziury w burtach, łamiąc maszty, wiosła i stery, jednak fala parła dalej, wyraźnie zmierzając w stronę portowych murów i wrót.

     Wydarzyło się jednak coś dziwnego. Potężne portowe wrota otworzyły się gwałtownie, a główny trzon wodnego tarana po prostu wypadł na otwarte morze, nie czyniąc im najmniejszej nawet krzywdy. Reszta fali jednak odbiła się od portowej ściany i wróciła, choć już dużo mniejsza, by dobić i pogrążyć w topieli poranione okręty. Dopiero potem wszystko ucichło. Wyglądało na to, że niepokonane dotąd miasto pokonała natura, ale była to tylko część prawdy. Całą znał tylko jeden człowiek, mimo że w tej chwili znajdował się na drugim końcu świata.

     Zeloran obudził się późnym rankiem, przerażony i zlany potem. Miał koszmary. We śnie zobaczył upadek Wendecji. Ale sen był zbyt realny, by mógł być tylko zwykłym koszmarem. Zeloran zerwał się na nogi, zapominając o bólu w krzyżu. Jednym gestem rozpalił płomień na kamiennym tyglu, a potem rzucił weń szczyptę jakiegoś proszku. Płomienie natychmiast zgęstniały i zmieniły stan skupienia, bardziej przypominając ognistą ciecz, a jeszcze bardziej lustro, w którym odbijały się płomienie, ulotne i zarazem tak materialne. Po chwili płomienie zaczęły krążyć, zamieniając się w niewielki, ale sięgający coraz głębiej wir, w którym migały jakieś obrazy, tak szybko, że niczego nie dało się rozpoznać, lotem ptaka przelatującego z szybkością błyskawicy nad ziemią. W końcu dno leja zaczęło otwierać się, rozszerzając niczym źrenica oka w ciemności, coraz szerzej i szerzej. Zaklęcie, jak świder przewierciło się przez czasoprzestrzeń, pokonując ją w ułamku chwili, a potem, niby strumień światła odbity od zwierciadła, powróciło do Zelorana. Na dnie ognistego tunelu ukazała się oczom maga cała Wendecja.

     Właśnie runęły zamkowe baszty, a mury zaczęły zapadać się pod ziemię. Jedna z wież zachwiała się, a potem niebezpiecznie pochyliła w stronę stojących u jej stóp ludzi, między którymi Zeloran zobaczył Sakhila i Ferdoussiego. Jego umysł natychmiast napiął się niczym olbrzymi mięsień, by postawić na drodze padającej wieży niewidzialną barierę, po której ściana kamieni osunęła się, nie czyniąc najmniejszej krzywdy stojącym ludziom. Zeloran odetchnął z ulgą, ale tylko raz, bowiem w północnej części miasta zobaczył skupienie magicznej siły, tej samej, która otaczała osadę Peruna. Nie była to jednak nieruchoma bariera, ta zdawała zaciskać się coraz mocniej, niczym ogromna dłoń, w pięść, na wodach rzeki.

     - Dhugowie - wyszeptał Zeloran i zadrżał z obawy. Jego moc była większa od siły pojedynczego dhuga, ale dzięki zdolności łączenia energii swych umysłów tamci stawali się potęgą, w konfrontacji z którą jego własna moc wydawała się znikoma. Wody rzeki tymczasem uniosły się, spiętrzyły i naparły na tamę, która pękła pod jej naciskiem.

     - Woda to ich żywioł - Zeloran wiedział to już wcześniej. Wszyscy to wiedzieli. Na szczęście obecnie ani siła, ani liczba dhugów nie była już tak wielka, jak przed tysiącami lat, bo po Wendecji nie pozostałby nawet ślad, ale przecież był to dopiero początek. Wodna pięść dopiero co ruszyła, z każdą chwilą rozpędzając się coraz bardziej i bardziej, burzyła wszystko, co stanęło na jej drodze, a potem jeszcze rozdzieliła się na dwie mniejsze. Jedna zaczęła siać spustoszenia w podziemiach Wendecji, a choć to ona właśnie przyczyniła się do powstania największych zniszczeń, jej harce zakończyły się nieoczekiwanie szybko, bowiem napotkała na swej drodze zaporę nie do przebycia. Najstarszej części zamku wciąż przecież chroniło zaklęcie Atlantów. Pięść dhugów rozpłaszczyła się na ich magicznej barierze, niczym kurze jajo rozbite na patelni i z bólem, który dhugowie musieli odczuć w swych gadzich umysłach, cofnęła się w stronę miasta. Nie miała jednak już tej samej siły.

     Zeloran również odczuł to zderzenie, inaczej niż dhugowie, bo przecież nie on kierował pięścią, no i nie był kurzym jajem, ale ból poczuł, a właściwie nie ból, bo przecież już i tak niczego nie czuł, jednak wszystkie gwiazdy zobaczył, może nawet dokładniej niż tamci, w jednym wielkim błysku i chyba właśnie dlatego wejrzał w ich jaźń i dzięki temu też dowiedział się, gdzie trafi następne uderzenie. Święte wrota. Wiele siły kosztowało go powstrzymanie padającej wieży, zbyt wiele, ale gdyby nawet miał postradać życie, musiał zatrzymać kolejny cios dhugów, bo tej klęski Wendecjanie by już nie przeżyli. Mogły runąć mury Wendecji, ale nie jej duch.

     Tym razem mag skoncentrował się maksymalnie, w każdym razie jak nigdy dotąd, wnikając w głąb własnego umysłu i, nieoczekiwanie, znalazł w nim moc, której istnienia dotąd nawet nie podejrzewał. A przecież siłę tę posiadali wszyscy ludzie, jednak ludzie nigdy nie potrafili jej wykorzystać. Gdyby tylko mogli łączyć się z umysłami swych braci, tak, jak czynili to dhugowie, mogliby powstrzymać każde ich uderzenie, stawiając barierę podobną tej, którą wokół osady postawili dhugowie. Gdyby... Ale może wtedy nie byliby już ludźmi?

     Wodna pięść tymczasem dotarła do portu, gdzie połączyła się z drugą, właśnie wypływającą podziemnymi tunelami z katakumb, a potem wspólnie przemieniły się w ogromną falę (choć już i tak przecież ta jedna wyglądała niczym wielka góra), która z wściekłością rzuciła się w stronę wrót, przy okazji jakby rozprawiając się ze wszystkim, co znajdowało się na wodzie.

     Zeloran w pierwszej chwili postawił od strony morza coś w rodzaju podpór, podobnym ścianie, po której osunęła się wieża. Był tak zaabsorbowany, że nie zauważył nawet, iż do izby wszedł Razamanaz, który ze zdumieniem zaczął przyglądać się zupełnie gołemu magowi.

     Tymczasem Zeloran rozpostarł swe przeraźliwie chude ramiona, palce wpijając w coś, czego Razamanaz w żaden sposób nie mógł dostrzec, a potem pochylił się do tyłu, jakby tym razem próbował coś podeprzeć plecami i wreszcie zamarł w całkowitym bezruchu (to znaczy z zamkniętymi oczami, oraz w absolutnym skupieniu). Ciężar tego czegoś, Razamanaz nie miał zielonego pojęcia, co też to może być, zaiste musiał być ogromny. Mag aż ugiął się pod brzemieniem tego czegoś, a jego wszystkie mięśnie napięły się do granic wytrzymałości, zaś żyły nabrzmiały do tego stopnia, iż sabor Turanu zaczął obawiać się, czy za chwilę nie popękają?

     I kto wie, czy rzeczywiście tak się by nie stało, na szczęście jednak dla siebie Zeloran zmienił niebezpieczną pozycję i to w jednej chwili, z takim ciężarem na plecach! Zrobił to tak szybko, że zaskoczył nawet Razamanaza. W jego wieku! On już by tego nie potrafił.

     Mag odwrócił się błyskawicznie (naprawdę błyskawicznie, a nie tylko jak na jego wiek), zabawnie przy tym podskakując, a następnie coś przed sobą oburącz uchwycił i w końcu rozpostarł szeroko ramiona i uskoczył w bok, padając na ziemię. Dopiero potem wziął głęboki oddech i otworzył szeroko oczy, ocierając pot z czoła.

     - Czyżbyś właśnie otworzył jakieś okno? - Spytał Razamanaz, nie mogąc utrzymać powagi, jednak spojrzenie Zelorana starło głupawy uśmieszek z jego twarzy. Sabor natychmiast zrozumiał, że sytuacja jest poważna. Bardzo poważna. A nawet niezwykle poważna. Cokolwiek by to nie znaczyło. Jednak na jakiś jeszcze czas musiało Razamanazowi wystarczyć samo spojrzenie maga. Miażdżące spojrzenie maga. Razamanaz aż ugiął się pod jego ciężarem, jednak na podskoki był już za stary. Nie uskoczył więc tylko czekał.

     Zeloran jeszcze długo siedział na podłodze, nie mogąc ruszyć nawet palcem. W końcu jednak, a trwało to więcej niż kilka chwil, z mozołem pozbierał swe chude kości i okrył je jakąś szatą, choć wyraźnie było widać, że nawet tak prosta czynność sprawia mu ból. Chyba jeszcze nigdy tak się nie zmęczył, ale przecież wysiłek psychiczny był jeszcze większy. Czym innym było zapalenie ognia siłą umysłu, a jeszcze czym innym ruszenie, oddalonych o tysiące staj, wendeckich wrót.

     - Musimy ruszać - wymamrotał mag, jednak mówienie wciąż przychodziło mu z olbrzymim trudem, dlatego Razamanaz nadal niczego nie rozumiał, a Zeloran nie miał siły, by mu to właśnie w tej chwili wyjaśniać. Już poprzednie dwa słowa kosztowały go zbyt wiele, zdołał jeszcze tylko dodać jedno - Wendecja - i zemdlał. Sabor Turanu podszedł do maga, zbadał mu puls, wsłuchał się w oddech i wzruszając ramionami wyszedł.

     Nie po raz pierwszy tak się stało. Razamanaz wiedział, że Zeloran potrzebuje teraz czasu by odpocząć i nabrać sił. Nieraz bywało już gorzej. Zdaniem sabora, Zeloran postępował nierozsądnie, narażał własne życie usiłując dokonać rzeczy niemożliwych. Często znajdowano jego ciało leżące bez znaku życia, a w kilka dni później, to pozornie martwe ciało ożywało, jakby powracał doń duch. Zeloran rzadko kiedy mówił, gdzie był i co robił, a Razamanaza zresztą nigdy to specjalnie nie interesowało. Im zaś był starszy, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że nie warto ryzykować życia i tak przecież pełnego niebezpieczeństw. I tym razem należało poczekać, obojętnie jak ważna była to sprawa. Zeloran zapadł w rodzaj letargu, mógł więc przyjść do siebie już za chwilę, albo też za kilka dni. Jedno tylko martwiło Razamanaza - Wendecja. Coś się musiało wydarzyć. Coś poważnego.

     - Stary dureń powiedział, że musimy ruszać. Tylko dokąd!? - Sabor często nazywał maga durniem i to prosto w twarz, wiedział jednak, że Zeloran nigdy jeszcze w ocenie sytuacji się nie pomylił.

     - Musimy ruszać - szepnął Raza i szparkim krokiem ruszył wydać stosowne rozkazy. Armia już od dawna była gotowa, a generałowie i zwykli żołnierze niecierpliwili się. Bez względu na wynik rozmów z Wendecją trzeba było ruszyć.

     Późnym wieczorem Razamanaz ponownie odwiedził Zelorana. Mag był już na nogach i poruszał się tak raźno, jakby przespał co najmniej dwa dni i dwie noce. Przyszedł do siebie zaraz po wyjściu sabora, natychmiast połknął kilka paskudnie smakujących proszków, popił je czymś jeszcze gorszym i bez zastanowienia zabrał się do pracy.

     Najpierw ponownie odwiedził Wendecję. Widok był wstrząsający, a zniszczenia ogromne, przerażające, okropne, potworne, szokujące, porażające... Zeloran wymieniał w myślach synonimy, jakby było w tym coś zabawnego, ale przecież nie było. Wcale a wcale. Na szczęście ludzie przeżyli. Zdziesiątkowani, ale zawsze coś.

     - Zawsze coś szepnął mag, gdy dowiedział się również, że, mimo wszystko, część ich planu udało się zrealizować. Szczęśliwie, jeszcze nim zaczęło się najgorsze, Perun wyniósł miecz z Wendecji i ruszył w drogę powrotną. Zeloran natychmiast spróbował go odszukać.

     Znów jednym gestem rozpalił płomień na kamiennym tyglu i dosypał proszku, którego recepturę odnalazł przed wielu laty w jednej z ksiąg Atlantów, a potem wysłał falę omiatającego zaklęcia w kierunku, w którym udał się Perun. Sprawa tylko z pozoru wydawała się prosta. Jego zaklęcie musiało przeczesać spory obszar ziemi, dlatego nastawione było na odszukanie jakiejkolwiek magicznej energii, od której, po jej odnalezieniu, powinno odbić się niczym od zwierciadła i powrócić do nadawcy. Oczywiście miało to swoje minusy. Zaklęcie reagowało na każdy, najmniejszy nawet sygnał, który Zeloran nazwał szumem, ale właśnie ten szum musiał odnaleźć najpierw, by potem znaleźć Peruna, którego chroniła jakaś dziwna, trudna do przeniknięcia aura, o pozornie znikomej sile. Podczas pobytu Peruna w Turanie mag bardzo dokładnie ją zbadał. Działała w niespotykany dotąd sposób, w zasadzie czyniąc Peruna niewidzialnym. Oczywiście można go było zobaczyć, na żywo, ale energia magiczna przechodziła przez niego, jakby wcale go w tym miejscu nie było, jakby wcale nie istniał. Może dlatego również dhugowie mieli problemy z jego odnalezieniem? Zeloran wciąż nie znał jej natury ani pochodzenia, ale przynajmniej wiedział czego i gdzie szukać, ale to też jeszcze nie wszystko. Kolejnym problemem będzie jej przeniknięcie. Osłona, jeśli już się ją zlokalizowało, zachowywała się w podobny sposób, jak bariery postawione przez Zelorana wokół Turanu. Zakłócała odczyty, wysyłała fałszywe informacje, które oczywiście najpierw należało sformułować i najważniejsze, powielała obrazy, rozrzucając je po całej ziemi, co uniemożliwiało znalezienie celu, chyba żeby sprawdzać każdy ślad, co praktycznie było niewykonalne. Perun był dosłownie wszędzie i nigdzie, jednak dla Zelorana najważniejsze było, że wciąż żył.

     Obraz pojawił się i zniknął, jakby wiatr na chwilę rozwiał mgłę, ale to Zeloranowi wystarczyło. Perun siedział przy ognisku całkiem zdrów, obok leżał niedźwiedź, choć przez moment magowi wydało się, że jest to człowiek, a nie zwierz, ale trwało to krócej niż mgnienie oka, więc mag uznał, że musiał się pomylić. Niedźwiedzia przecież widział na własne oczy. To był całkiem realny niedźwiedź. Ale najważniejsze w tym wszystkim było jedno - Perun miał w rękach miecz. Przyglądał mu się z uwagą. Miecz Zubarana. Zeloran odetchnął z ulgą, a potem jeszcze raz powtórzył w myślach:

     - Musimy ruszać, by połączyć się z Perunem w okolicach osady! - Dla pewności sprawdził, czy lustra nadal działają. Nie potrafił stworzyć tak potężnej bariery, jaką zbudowali dhugowie wokół osady Peruna, ale mógł za to postawić kilka mniejszych, działających równie skutecznie. Rozstawił je wokół Turanu, by dhugowie nie mogli dowiedzieć się, że Turan zbroi się. Fantomy armii turańskiej rozproszone były na całym zachodzie i południu. Jedne zmierzały do Mazarganu, drugie płynęły do Shannary, a jeszcze inne właśnie rozpoczęły podbój Vuzz. Dezinformacja. To był ulubiony sposób postępowania Razamanaza. Wiele sprzecznych informacji i ani jednej prawdziwej. Siedzący w osadzie Dhugowie nie mogli się ruszyć, by jakąkolwiek z nich sprawdzić, mogli więc tylko polegać na swych parapsychicznych zdolnościach. I to był ich błąd. Wyglądało na to, że udało się ich zwieść, w przeciwnym razie zadaliby Turanowi podobny cios, jaki zadali Wendecji.

     Ale również Zeloran popełnił błąd, a w każdym bądź razie niewłaściwie ocenił sytuację. Nie mógł jej ocenić właściwie. Oczywiście dhugów nie było znowu tak wielu, po drugie, co z pierwszym było ściśle związane, nie regenerowali już swych sił tak łatwo. Najwięcej energii tracili na utrzymanie osłony wokół osady, poza tym wzburzyli morze i zniszczyli Wendecję. Na zadanie kolejnego ciosu potrzebowali też więcej czasu niż kiedyś, czasu, który i dla nich był niezwykle cenny, ale mimo wszystko nie wolno ich było lekceważyć. Wciąż byli groźni. Ale jak groźni?

     - Musimy ruszać - Zeloran zwrócił się do wchodzącego Razamanaza. Te dwa wyrazy tak mocno utkwiły mu w głowie, że teraz już same cisnęły się do ust, zamiast słów powitania.

     - Już mówiłeś - sabor ze zniecierpliwieniem machnął dłonią, rozpierając się w wygodnym fotelu maga. Tron nie był nawet w dziesiątej części tak wygodny. Może to i dobrze, przynajmniej nie zasypiał na naradach i posłuchaniach. - Już wydałem rozkazy, jeśli raczyłbyś jeszcze oświecić mnie dlaczego, poczułbym się dużo lepiej? Przynajmniej będę mógł myśleć, że rozkaz wyszedł ode mnie.

     - Wendecja - zazwyczaj elokwentny mag wciąż jeszcze miał problemy z formułowaniem zdań złożonych, jednak po kilku bełkotliwych próbach udało mu się powrócić do dawnej formy. W niezwykle barwny sposób zdał Razamanazowi relację z wydarzeń w Wendecji. Sabor Turanu ze zdumieniem wysłuchał opowieści, choć nie byłby sobą, gdyby delikatnym gestem nie pokazał na stojącą w eksponowanym miejscu kryształową kulę, kiwając przy tym głową z przesadnym zrozumieniem. Gdy jednak Zeloran skończył, poprzedni stan maga udzielił się władcy.

     - Musimy... ruszać... ! - Oznajmił donośnym głosem, podrywając się z fotela. Potem powtórzył jeszcze z dziesięć razy te dwa słowa (razem z kropkami), chodząc szybkim krokiem dookoła stołu zapełnionego księgami.

     - Jutro. Ruszymy jutro, a teraz najedzmy się i napijmy do syta, kto wie kiedy będziemy mieli kolejną okazję?

     W Wendecji tymczasem przystąpiono do usuwania zniszczeń. Nikt nawet nie myślał o dhugach i tylko załamanemu Alarykowi tym razem chyba rzeczywiście było wszystko jedno. Z utęsknieniem zaczął oczekiwać nadejścia śmierci, jakby tylko ona mogła przynieść wybawienie. Pozostałe myśli skutecznie zagłuszał winem i bez zastrzeżeń akceptował każdą decyzję i każdy rozkaz Warka, który faktycznie kierował całą akcją ratunkową, zaś Sakhil, z braku innego zajęcia, służył mu jak mógł pomocą.

     Zupełnie nieoczekiwanie odnalazł się, zapomniany przez wszystkich, Dakiki, który niemal od razu po wpłynięciu do Wendeckiego portu zawieruszył się gdzieś pośród portowych tawern. Wiele w swym życiu podróżował, ale zawsze źle znosił morskie podróże, szczególnie, gdy na statku nie było kropli wina, więc gdy tylko przycumowali do nadbrzeża ulotnił się, nie czekając na wynik rozmów z królową.

     Ferdoussi nigdy nie trzymał na swych statkach nawet kropli wina, więc Dakiki przez te kilkanaście dni żeglugi cierpiał niewysłowione wprost katusze. Nie dziw więc, że potem chciał, a nawet musiał, jak najszybciej nadrobić braki. Odwiedzał jedną oberżę po drugiej, wypijał kielich za kielichem, garniec za garncem i dzban za dzbanem i w końcu stracił... Kontakt z rzeczywistością! Tak właśnie! A do tego również (i zupełnie) rachubę czasu. A potem... Potem obudził się pośród gruzów portowej tawerny z potwornym bólem głowy. Ból był bardziej niż potworny. Ból był niemiłosierny. Większy niż zwykle. Dakiki czuł się gorzej, niż gdyby oberwał jakimś kamieniem, albo nawet (tu spojrzał wokół) sporym kawałkiem ściany. Pamiętał tylko, że poprzedniej nocy tawerna wyglądała zupełnie inaczej. Była ostatnią, którą pamiętał. Noc i tawerna. Obie były pełne ludzi. No i były jeszcze dwie podstarzałe kurtyzany. Niebrzydkie, jak na kobiety w tym wieku. Tymczasem panie gdzieś się ulotniły, a on nie mógł sobie przypomnieć, w jakim stało się to momencie?

     - Może to one zdzieliły mnie po głowie, chcąc obrabować? - Dakiki szybko sięgnął za pas i odetchnął z ulgą. Sakiewka wciąż była na miejscu, ale gwałtowny ruch niemal ogłuszył go, więc jeszcze dłuższą chwilę posiedział w miejscu, gdzie tak boleśnie dała o sobie znać rzeczywistość. Obmacując tętniącą bólem głowę szukał w pamięci utraconego bezpowrotnie czasu. Nie znalazł. Gdy w końcu zebrał siły na tyle, że udało mu się podnieść z ziemi i wyjść na dwór przez dziurę w murze (choć w zasadzie już był na dworze, bo niebo przecież wyraźnie widział nad głową), zrozumiał, że pod jego nieobecność Wendecję musiał nawiedzić jakiś kataklizm, trzęsienie ziemi, a może jeszcze coś gorszego? Przecierając oczy ze zdumienia ruszył do portu.

     Po drodze próbował dowiedzieć się czegoś od napotkanych ludzi, ci jednak w odpowiedzi, albo bezradnie rozkładali ręce, albo z niedowierzaniem, a niektórzy nawet z obłędem w oczach kręcili głowami. Wiedzieli równie dużo, jak i on. Czyli nic. A może jeszcze mniej.

     Port wcale nie prezentował się lepiej od pozostałych części miasta. Większość statków zatonęła, a te, które, nie wiedzieć czemu (a w każdym razie wbrew logice i prawom fizyki), jeszcze utrzymywały się na wodzie, były w opłakanym stanie. Ich okręt również jeszcze kołysał się pośrodku portowego akwenu, choć wyglądał równie tragicznie jak pozostałe.

     Dakiki długo nawoływał, jednak na statku nie było żywej duszy, ruszył więc na zamek, z przerażeniem rozglądając się wokół. Zaczynał podejrzewać, że przespał lata, a może nawet całe wieki, jak baśniowi rycerze, ale na szczęście w oddali zobaczył maszerujący oddział żołnierzy, na którego czele szedł Sakhil z Ferdoussim i jakimś Wendecjaninem.

     - Dobre i to - pomyślał poeta. Bez entuzjazmu. Entuzjazm również przyprawiał go o ból głowy.

     Od Sakhila Dakiki dowiedział się, co się wydarzyło? Nie wiedział, czy cieszyć się, że minęły tylko dwa dni, czy też opłakiwać upadek miasta? Gdyby głowa go tak bardzo nie bolała z pewnością (i natychmiast), ułożyłby pieśń na cześć dzielnej Wendecji, która runęła, ale wcale nie poddała się. Niestety, myślenie również sprawiało mu ból, potwierdzając ogólnie znaną teorię, że tylko głupota nie boli. Pieśń musiała poczekać.

     Próbując siłą woli i umysłu oddzielić, odłączyć, odizolować, odseparować głowę (i mózg) od reszty ciała powlókł się zbolały za Warkiem i Sakhilem, którzy co dopiero rozesłali posłańców do oddziałów obozujących poza miastem, a teraz wyszli do podgrodzia, by rozeznać się w stratach i skrzyknąć wszystkich, zdolnych do działania ludzi. Pod gruzami budynków wciąż jeszcze uwięzionych było sporo mieszkańców Wendecji, którym trzeba było przyjść z pomocą.

     Ferdoussi tymczasem udał się do portu, gdzie najpierw zajął się własnym okrętem, a potem dołączył do ludzi oczyszczających port z zatopionych łodzi, barek, statków i tego, co z nich pozostało.

     Portowy akwen zupełnie nie nadawał się do żeglugi. Nie można było nawet otworzyć wrót, bo jeden z okrętów zatonął tuż u wyjścia. Dopiero po kilku dniach, przy pomocy nurków, koni, dźwigów i specjalnych podpór przyciągnięto zatopiony wrak do nadbrzeża, gdzie zajęli się nim cieśle i szkutnicy. To samo zrobiono z pozostałymi wrakami, które zatonęły na głównym torze wodnym.

     W obliczu tragedii nawet Alcazar stanął na wysokości zadania, wykazując się nadzwyczajnymi zdolnościami organizacyjnymi. Błyskawicznie zmobilizował ocalałych żołnierzy i mieszczan, a nawet cudzoziemców, ściągnął potrzebny sprzęt, konie, wozy i wszelkie niezbędne materiały i z niezwykłą werwą (i natychmiast) wziął się do roboty. Gdy jeszcze z odległych garnizonów i strażnic nadeszła wendecka armia, którą również natychmiast skierowano do pracy, pośród ruin wkrótce znowu zaczęło kwitnąć życie.

     Wendecjan zresztą wcale nie trzeba było zachęcać. Wszystkim sił dodawał widok nietkniętych wrót. Symbol niezwyciężonej Wendecji.

     Zeloran miał rację, duch Wendecji jeszcze nie zginął, ale Sakhil wiedział więcej. Najgorsze wciąż jeszcze było przed nimi. Najważniejsza walka. Zburzona Wendecja powinna była być dla nich ostrzeżeniem. Teraz nie wolno im zatrzymać się, nie wolno było stanąć w miejscu, nawet na chwilę. Kolejne uderzenie dhugów dobije Wendecję, a potem przyjdzie kolej na Turan i resztę świata. Na szczęście jeden z wyznaczonych celów udało się im osiągnąć i nawet jeśli był to sukces połowiczny, szczególnie w obliczu wendeckiej katastrofy, wciąż jeszcze wszystko było możliwe, Perun przecież wyruszył do osady. Samotnie, ale przecież niósł ze sobą miecz. Miał jednak przed sobą długą i niebezpieczną drogę, a na jej końcu wilki i dhugów... i tylko niedźwiedzia do pomocy! Nawet jeśli nie był to całkiem zwykły niedźwiedź. Nie tak miało być. Sakhil martwił się o Peruna i powodzenie ich misji, i cały znany mu świat, ale Sakhil również nie wiedział wszystkiego. Nie wiedział, że turańska armia była już w drodze, ale nawet gdyby znał wszystkie fakty i tak wciąż bałby się o Peruna. Nie wiedzieć czemu.

     Gdy w końcu naprawiono statek, a Wendecjanie pozbierali się na tyle, by sprawniej organizować proces odbudowy, Sakhil zaczął myśleć o ruszeniu w dalszą drogę. Jeszcze wiele było do zrobienia... gdzie indziej. Tu można tylko było czekać na kolejne uderzenie. Sakhil wcale nie miał zamiaru czekać.

     Wark rozumował dokładnie tak samo. Wendecja była poważnie osłabiona. Jeśli wróg uderzy ponownie klęska będzie nieunikniona i dlatego, zgodnie ze starą zasadą wojenną, walkę należało prowadzić na przedpolu, a jeszcze lepiej na ziemi wroga.

     Wark nie czuł się dobrze w roli administratora, a choć z tego zadania wywiązywał się należycie, jednak przede wszystkim był żołnierzem i jak każdy żołnierz myślał o walce i zwycięstwie, i zemście. W Wendecji było sporo rąk do pracy i to rąk wykwalifikowanych, ale nie było z kim walczyć. Na miejscu mógł pozostać ktoś taki jak Alcazar, który nadspodziewanie dobrze sprawdził się w roli organizatora robót publicznych. Wark był nim mile rozczarowany. Dzisiaj. Wcześniej uważał go za kretyna. Dziś wolałby, żeby wszystko pozostało po staremu, byłby tylko jeden kretyn więcej. Czasu jednak nie można było zawrócić, ale za to można było przeciwnościom wyjść naprzeciw!

     Wspólnie z Sakhilem opracowali plan działania, który postanowili przedstawić Alarykowi.

     - Ja popłynę do Turanu, a potem, w zależności od tego, czy armia już wyruszyła, ruszę z nią, lub też za nią, na północ, na ziemie łowców, by tam spotkać się z Perunem, twym wnukiem. Razem staniemy do walki z dhugami.

     - Ja zaś rzekł Wark - jak najszybciej wyruszę śladem Peruna. Może uda mi się go dogonić - Warka również martwił los, jakby nie było, następcy tronu, ale jeszcze bardziej niepokoił się o miecz Zubarana. Nigdy dotąd nie był przesądny, ale w skrytości ducha zaczynał przyznawać, że w przepowiedniach jednak coś musi być. Coś niewytłumaczalnego, coś, co trudno wyjaśnić słowami, ale ta jedna przecież, pech, że akurat ta, na szczęście nie do końca, wypełniła się. Jeśli rzeczywiście w przepowiedniach było jakieś ziarno prawdy, jakieś prawdopodobieństwo, że czasem jednak niemożliwe spełnia się, Wark był zdecydowany dopilnować, by miecz Zubarana powrócił do Wendecji. Już po wszystkim. Króla Alaryka jednak trudno było im przekonać.

     Po ustąpieniu apatii Alaryk uległ kolejnemu szaleństwu, teraz już tylko i wyłącznie myślał o dziele odbudowy. Czuł się winnym i chciał swe winy odkupić jak najszybciej, w tej materii więc nic się nie zmieniło, ale zarazem potem zaczął marzyć o nowej, jeszcze wspanialszej i jeszcze potężniejszej Wendecji, siebie widząc w roli i aureoli Alaryka Odnowiciela.

     - Potrzebna jest mi każda para rąk, tu na miejscu - Alaryk Odnowiciel z niechęcią wysłuchiwał planów kolidujących z jego wizją, tym bardziej, że już uwierzył, iż kryzys, a nie tragedia, ani tym bardziej kataklizm, czy klęska, która spotkała Wendecję, był tylko kryzysem chwilowym i nawet nie dopuszczał myśli, że może być jeszcze gorzej.

     - Rąk mamy aż nadto Wark tym razem nie miał zamiaru ustąpić ale ty Panie, zdaje się, że zapominasz o bezpośrednich sprawcach naszej klęski. Perun poszedł, by z nimi walczyć. Dla nas!

     - To twój wnuk! - Sakhil cedząc słowa niemal warczał ze złości. - Chociaż jemu powinieneś pomóc, a przecież jest jeszcze twój syn Irvan i reszta twych wnuków. Przyszłość Wendecji to oni! Przyszłość świata! Nie zapominaj o dhugach...!

     - Panie - wtrącił Gullit, dowódca gwardii królewskiej - jeśli to, co usłyszeliśmy od turańskich przyjaciół jest prawdą, najgorsze wciąż jeszcze przed nami. Czy będziemy bezczynnie czekać i patrzeć, jak cały nasz świat wali się w gruzy? Jeśli dojdzie do walki o tak ważny cel... - Wark już nie mógł usiedzieć na miejscu, ani tym bardziej milczeć. Król lekceważył, świadomie czy nie, to było bez znaczenia, problem dhugów.

     - Jeśli dojdzie do walki o tak ważny cel - powtórzył za Gullitem akcentując ostatnie dwa słowa - czy wyobrażasz sobie królu, by mogła się ona odbyć bez naszego udziału? Przed tysiącami lat to właśnie Wendecja poprowadziła ludzi do walki i walnie przyczyniła się do zwycięstwa, dzięki temu przez następne lata była najważniejszym państwem na świecie. Czy przez kolejne wieki mamy pozostać tym, czym jesteśmy obecnie? To nie tylko walka o byt, ale także o podział świata, o nowy porządek i wpływy. Czy mamy stać się nic nie znaczącym państwem, prowincją, czy tego chcesz panie? Czy chcesz, by przyszłe pokolenia mówiły, że... - Wark wcale nie miał zamiaru kończyć myśli. Mogła przecież zabrzmieć jak zniewaga, jak wszystko, ale przecież cisza była wymowniejsza. Ta cisza poza tym dawała szansę Alarykowi i Alaryk z niej skorzystał.

     - Więc dobrze - rzekł zmęczonym głosem. - Przygotuj się do wymarszu. Nie myśl jednak, że dam ci całą armię. Potrzebuję tutaj każdej pary rąk. Dostaniesz najwyżej jeden oddział i ruszysz śladem Peruna. Masz mu pomóc i ochraniać go. To przyszły król Wendecji. Po wszystkim musi do nas powrócić... z mieczem Zubarana. My tymczasem odbudujemy naszą potęgę. Gdy powrócicie będziemy gotowi do walki!