|
Część I
Rozdział 7 - WĄWÓZ ylko Swantocha wiedziała, że Perunowi nie pozostało zbyt wiele czasu, by umknąć złym mocom, a one właśnie zatoczyły krąg, z którego niedługo już się nikt nie wydostanie, a przecież do tego wszystkiego z ciemności, z mroków przeszłości i otchłani kosmosu miał się wkrótce wyłonić demon, bóg dhugów, ten sam, który już kiedyś usiłował zapanować nad światem. To właśnie on i jego dzieci zniszczyli Mu i Atlantydę, a choć on sam zginął, jego potomstwo nadal żyło gdzieś w niedostępnych dla ludzi miejscach. Atlanci twierdzili, że jeśli istniało kiedykolwiek zło w czystej postaci, on właśnie był jego ucieleśnieniem, jeśli istniał Szatan, w porównaniu z tym, czego obawiała się Swantocha, był bezbronnym barankiem. Najprawdopodobniej dostał się do naszego wszechświata już w momencie wielkiego wybuchu, ale na samej ziemi pojawił się stosunkowo niedawno, mniej więcej w tym czasie, gdy na Mu i Atlantydzie zakwitło życie. Z prochu ziemi, jak twierdzili sami dhugowie, stworzył, na wzór i własne podobieństwo, swe dzieci dhugów właśnie, którzy z jego pomocą wpierw zbudowali potężną cywilizację, a zaraz potem zaczęli zagrażać ludziom. Oczywiście we własnym języku dhugowie nazywali się zupełnie inaczej, ale żaden człowiek nie potrafił wymówić tego bardzo długiego zlepku szeleszczących dźwięków, tym bardziej ich nie rozumiał, z całej więc nazwy pozostało tylko, początkowo niewiele znaczące, słowo dhug, słowo, na dźwięk którego w ludziach później zamierały ze strachu serca. Ale do czasu, bo w końcu ludzie zjednoczyli się i po wielu wiekach walk pokonali dhugów, a sam ich stwórca zginął z ręki wendeckiego władcy Zubarana. Niestety, zwycięstwo nie było zupełne, choć wtedy jeszcze nikt sobie z tego nie zdawał sprawy, a ziarno zła, które kiedyś zaszczepił demon wciąż istniało, bo garstka ocalałych z pogromu dhugów ukryła się gdzieś w odległych i niedostępnych miejscach i tam przetrwała tysiąclecia, czekając na odpowiedni moment. I teraz ten właśnie moment nastąpił. Dhugowie potrzebowali jeszcze tylko odpowiedniego miejsca. Przygotowywali się długo i bez pośpiechu. Już przed setkami lat wydarli naturze spory kawał ziemi, skąd mieli zamiar uderzyć i powoli zmienili go w oazę ciepła. Nie spodziewali się jednak, że ziemia ta, bez ich udziału i woli stanie się oazą życia. Najszybciej zamieszkały w niej zwierzęta, potem zaludnili ludzie, ale nie koniec na tym, bo do tego wszystkiego do życia pobudziły się wszelakiego rodzaju duchy i duszki, demony, upiory i zjawy, i moc innych straszydeł kiedyś z tą ziemią nierozerwalnie związanych. Sami ludzie nie stanowili dla dhugów żadnego problemu, tym bardziej tak prymitywni jak łowcy, w każdej chwili można było ich zniszczyć i taki był pierwotny plan, ale któryś z dhugońskich mędrców wpadł na lepszy pomysł. - Możemy ich wykorzystać, dzięki wspólnej wszystkim ludziom cesze - chciwości - z ludźmi rzeczywiście poszło łatwo, gorzej było z całą resztą. Początkowo rzeczywiście wszystko układało się po myśli dhugów i wyglądało na to, że, w końcu, dzięki ich wytrwałości, cierpliwości, oddaniu, wierze, mocy, wiedzy i innym tym podobnie, ale równie szumnie brzmiącym bzdurom, no i może jeszcze wielowiekowym studiom, ich Jedyny Bóg będzie mógł zmartwychwstać. Pod sam koniec, czyli całkiem niedawno, dhugowie byli już tak pewni swego, że bagatelizowali ostrzeżenia i dziwne znaki, napływające dosłownie zewsząd i coraz częściej, a przecież z czasem pojawiły się jeszcze inne, całkiem już realne, konkretne przeszkody, które dhugońscy magowie, w swym zadufaniu, zlekceważyli, zamiast, jakby im pewnie powiedział Weles dmuchać na zimne. Zapatrzeni tylko w jeden cel - w gwiazdy, których energia miała zwrócić życie ich stwórcy, mimo że i w gwiazdach przecież powinni byli dostrzec przestrogę, nie rozglądali się na boki, ani tym bardziej nie spoglądali pod nogi, pod które matka natura miała zamiar rzucić im kilka kłód. A potem, wcale nie tak nagle i ni stąd ni zowąd, okazało się, że problemy będą stwarzać nie tylko siły dążące do zachowania równowagi we wszechświecie, co było do przewidzenia, bo te zawsze we wszystko się mieszały, ale również bóstwa żyjące na tym niewielkim spłachetku ziemi, który dhugowie wydarli naturze, no i do tego wszystkiego jeszcze, jakby tamtego było mało, jeden, wydawałoby się, że niewiele znaczący człowiek. Jednak jeszcze nie było za późno. Dhugowie zaczęli, jeszcze nie rozpaczliwie, szukać wyjścia z sytuacji. Z nadzieją spoglądali też w swe magiczne zwierciadła, ale przyszłość coraz głębszy spowijał mrok. Przepowiednie, z natury przecież niezbyt jasne, gmatwały się coraz bardziej, a na końcach ich splątanych ścieżek coraz częściej pojawiał się ten jeden człowiek. Jeden człowiek! Perun. Oczywiście natychmiast spróbowali go... wyeliminować, ale okazało się, że Peruna bronią siły, których dhugowie dotąd nie znali i których istnienia nawet nie podejrzewali, i to właśnie była szansa, o której wiedziała Swantocha, szansa, którą należało wykorzystać. Gdy zmartwychwstanie demon, w całej swej okazałości i sile, będzie za późno. Ale nie tylko dhugowie popełniali błędy. - Powinnam była wiedzieć! - Szepnęła Swantocha, gdy w końcu zdała sobie sprawę, że dhugowie, już w dzień narodzin Peruna odwiedzili osadę. To właśnie spojrzenie ich wysłannika poczuła wtedy na karku. Powinna się była odwrócić za siebie i spojrzeć w mrok, gdzie dziwne oczy dhuga tak uporczywie przyglądały się chacie i jej samej, ale, jak i wcześniej dhugowie, on również zlekceważyła przeczucia. Nie przypuszczała, że dhugom tak wcześnie uda się odkryć istnienie i znaczenie Peruna, który był przecież jedyną szansą, jedyną nadzieją świata, choć on sam oczywiście tego jeszcze nie wiedział. - I nie powinien był wiedzieć! - Swantocha rozumiała, że dla jednego człowieka był to zbyt wielki ciężar, ciężar odpowiedzialności i brzemię, którego sam jeden nigdy by nie uniósł. - A ona? - Najwyraźniej miała chronić Peruna, ale Zeloran podejrzewał, że reprezentowała również tamte siły, które usiłowały dhugów powstrzymać. Może nawet samą Naturę, Matkę Ziemię? Z powierzonego jej zadania wywiązała się znakomicie, przynajmniej jeśli chodziło o pierwszy okres życia Peruna, ale przecież jej moc była ograniczona, bo związana była tylko i wyłącznie z tamtą ziemią. Po opuszczeniu jej granic Perun miał być zdany wyłącznie na własne siły. - Ale czy rzeczywiście? Przecież miał napotkać na swej drodze wielu ludzi, którzy będą mu pomagać, a bez których zaangażowania absolutnie niczego by nie osiągnął. Nawet jeśli był tym najważniejszym. - A był? Spytał Weles Dakikiego, parskając śmiechem, ale Dakiki, akurat w tej kwestii nie miał zbyt wiele do powiedzenia. W innych zresztą również. - Co ty wiesz! Warknął Weles. Wszak Dobrochna również miała do odegrania w całej tej historii ważną rolę, choć to wcale nie ona zrodziła potwora, ale to, co było jej przeznaczone, było równie przerażające, jeśli nie gorsze. Ja ci to mówię! A przecież była tylko kolejnym człowiekiem zaplątanym w tryby historii i świata. Bez własnej woli. Jak wszyscy pozostali. Mizerne istoty, które dziwnym zrządzeniem losu mogły odmienić całą historię, co ja mówię historię, historia to przeszłość, całą przyszłość ogromnego świata? I to już wkrótce! No cóż, Weles rzeczywiście miał na wszystko trochę szersze spojrzenie, choć patrzył, co należy podkreślić, ze specyficznego miejsca i pod innym niż wszyscy inni kątem, szczególnie wtedy, gdy rozmawiał z Dakikim, czyli po fakcie i mógł się wymądrzać do woli, ale początkowo tylko Swantocha zdawała sobie sprawę, że czas ucieka nieubłaganie, nie czekając na nikogo. A Perun, chociaż już dawno zrozumiał, że będzie musiał odejść i nawet podjął już decyzję o odejściu, wciąż jeszcze siedział w osadzie. Wybierał się w drogę dokładnie tak, jak sójka za morze. Jego ostatni dzień w osadzie był szeregiem ostatnich dni. Trwał i trwał. Niemal w nieskończoność. Łowcy szybko zorientowali się, że Perun ma zamiar opuścić osadę i westchnęli z ulgą, jednym, wielkim, zbiorowym uff. Wielki kamień spadł im z serca, choć jeszcze wtedy nie wiedzieli, że prosto na nogi. Znów mogli zacząć w spokoju czekać na turańskich kupców, znów mogli zacząć pić i znów mogli spokojnie zacząć się kłócić ze swoimi babami. Jedyna rzecz, której spokojnie nie mogli przeboleć, to tajemnica wytopu metalu, którą Perun miał zabrać ze sobą. A przecież niektórzy już widzieli siebie siedzących na górach futer z upolowanych zwierząt. Oczywiście nikt nie miał zamiaru o nic prosić Peruna. Na to byli za dumni. - Mamy swój honor! - Łowcy wypełnieni dumą, niczym rybi pęcherz w każdej chwili gotowy pęknąć, czekali na ruch Peruna. Ale Perunowi wcale się nie spieszyło. Żył dalej, jakby nigdy nic i spokojnie, jakby nigdy nic rozmawiał ze Swantochą z uwagą słuchając jej cennych rad. Tymczasem Łasy jadł, jakby to miał być jego ostatni posiłek w życiu, spał i rósł, a Jarowit w milczeniu stawiał chatę, zaś ojciec martwił się za wszystkich. Sam przed wieloma laty przeszedł ten szlak i dobrze wiedział, jaki jest niebezpieczny. A przecież jemu było łatwiej. Szedł za karawaną kupców, którzy przecierali drogę i odstraszali dziką zwierzynę. Byli w sporej liczbie, a mimo to zdarzało się, że niektórzy ginęli i to w zadziwiających okolicznościach. Dopiero później Jarowit przekonał się, że to puszcza i jej duchy pobierały myto za przepuszczenie ludzi. Kupcy byli tu obcy i nie wiedzieli, w jaki sposób przebłagać leśne duchy. Ale oni i tak wszystko mieli wkalkulowane w cenę, nawet życie towarzyszy i przyjaciół. Byli kupcami i gdyby im się nie opłacało nie przybywaliby do osady. Nikt nie znał powodu wędrówki Jarowita, a on sam już dawno zdecydował, że przeszłość pozostawi za sobą. Niczego nikomu nie miał zamiaru wyjaśniać, chociaż przez chwilę zaświtała mu szalona myśl, by pójść wraz z Perunem, szybko jednak tę myśl porzucił. Tam, dokąd zmierza Perun on nie miał już czego szukać, a tęsknota... Tyle lat przeżył już na tych ziemiach, tutaj był grób jego żony, tu był jego dom i tu żyły jego dzieci. I tu była jego ojczyzna! Jarowit dobrze wiedział, że za tym wszystkim również by tęsknił. Może nawet bardziej. Przeszłość pozostawił za sobą, daleko stąd, a przyszłość była tutaj. - Trzymaj się szlaku kupców - radził Perunowi. - Jeśli oczywiście uda ci się go odnaleźć, jeśli nie, trzymaj się podnóży górskich. W wysokie góry się nie zapuszczaj. Będziesz je miał zawsze po prawej ręce. Najpierw idź na zachód, potem, tak jak góry, skręć na południe. W tym samym kierunku płyną rzeki. Gdy za bardzo się do nich zbliżysz trafisz na bagniska, więc lepiej trzymaj się cały czas gór. Idź między nimi a płynącymi na południe rzekami i uważaj na siebie, będziesz zupełnie sam... - Wcale nie sam, mam przecież Łasego - Perun pieszczotliwie połaskotał za uchem niedźwiedzia. Od dnia próby minęły długie miesiące. On sam przez ten czas niewiele się zmienił, ale zwierz przeszedł prawdziwe przeobrażenie. Był dużo większy, ale i dużo dużo grubszy, mimo to Jarowit nie wyglądał na przekonanego. Powiedział „tak”, ale jego oczy mówiły coś przeciwnego. - Może poczekasz na kupców i ruszysz razem z nimi. Będą mieli konie. Będzie ich wielu. Przynajmniej dzikiej zwierzyny nie będziesz musiał się obawiać - Jarowit wolał nie wspominać o złym lichu, by go nie przywołać, ale przecież to nie licho będzie miało najwięcej do powiedzenia tym razem, tylko zło bardziej realne. Ale cóż, Jarowit nie był jasnowidzem, nie potrafił przewidzieć przyszłości, nawet tej najbliższej. - Ruszam jutro. Już postanowiłem - odpowiedział Perun. - Nie wiadomo kiedy nadejdą kupcy? Czekamy na nich już tak długo... Możemy czekać w nieskończoność! - Na tym skończyło się ich pierwsze pożegnanie. Pierwsze, ale nie ostatnie, ostatecznie Perun jeszcze nie wyruszył w drogę. Na razie wciąż jeszcze się wybierał. Biorąc pod uwagę ich kontakty w ciągu ostatnich lat i tak było czymś niebywałym, że zamienili te kilka zdań. Może gdyby wiedzieli, że już nigdy się nie zobaczą zdobyliby się na coś więcej, żaden jednak o tym nie pomyślał. Ale tak to już najczęściej bywa. Utraconych okazji, szans i chwil nie możemy żałować z góry, tylko po fakcie, gdy jest już za późno. Perun również to doskonale zrozumie, również po fakcie, ale, jak i Weles, niczego przecież już nie będzie mógł zmienić. Zdziwił się jednak raz jeszcze, bo ojciec na pożegnanie, tym razem już ostatnie, dał mu aż dwie rzeczy. - To wyjątkowy łuk - rzekł Jarowit, wręczając go Perunowi. - Zrobiłem go specjalnie dla ciebie. Z cisowego drzewa. Jest twardy, a zarazem bardzo sprężysty. Wymaga dużego wysiłku przy naciąganiu, jednak niesie bardzo daleko. Z bliskiej odległości przebija na wylot niemal każdy cel - takie łuki wyrabiano tylko w Turanie. Jarowit wiedział, że sekret tkwi w samym drzewie. Zewnętrzna część cisu, tuż pod korą, była bardzo twarda, wnętrze zaś miękkie i elastyczne. Należało wyciąć z pnia sporą drzazgę i potem nadać jej odpowiedni kształt, twardszą stroną odwracając na zewnątrz. Jarowit miał taki sam łuk. Można było na nim polegać. Ale to nie łuk najbardziej zdumiał Peruna. Ojciec dał mu coś jeszcze, coś, co przez wszystkie lata ukrywał pod okryciem, na piersiach. Zrobiony z zielonego kamienia wisior. Jedyna pamiątka po jego tajemniczej przeszłości. - Weź to. To nic wielkiego, ale może przyniesie ci szczęście - i to było wszystko. A może tak wiele? Ostatecznie rozmawiali aż dwa razy. Tego dnia Perun jeszcze poszedł pożegnać się z Dobrochną, ale z nią nigdy nie potrafił rozmawiać. Zawsze traktowała go jak matka i tym razem było dokładnie tak samo. Dostał od niej spory zapas jadła i jedną, niesamowicie cenną radę: - Uważaj na siebie - no i pełne rezygnacji spojrzenie, nawet nie smutku, bo wcale nie było im smutno, oboje wiedzieli, że tak będzie lepiej, żadne z nich jednak nie wiedziało, że to dopiero początek kłopotów. Ale wszystkiego chyba nawet Swantocha nie wiedziała. Właśnie jej najwięcej czasu poświęcił Perun, choć w zasadzie to raczej ona jemu, a tej nocy dała mu chyba więcej rad niż ojciec i Dobrochna razem wzięci. Bała się o Peruna, może nawet bardziej niż potrzeba, ale przecież ona jedna miała podstawy, by się bać, bo wiedziała więcej niż ktokolwiek inny. Od tej chwili przecież Perun miał zostać pozbawiony jej opieki, ale wcale nie miał być sam. Przecież był z nim Łasy. Ale cóż, Swantocha pewnie martwiła się na zapas, z jednej strony jak normalny człowiek i babcia o wnuka, z drugiej, jak Dola człowieka, z trzeciej, jak osoba, która wie więcej niż inni, bo zna przyszłość, no a z czwartej... Czy to zresztą ma jakiekolwiek znaczenie? Nikt już nie dowie się, jak to ze Swantochą było naprawdę, w każdym razie nie od niej samej. Następnego dnia znikła z osady, tak po prostu, jakby rozpłynęła się w powietrzu i nikt z łowców jej już nigdy więcej nie zobaczy, ani jej, ani jej czarnej kury, która ponoć była kłobukiem. Ostatnią noc (kolejną ostatnią) Perun spędził zupełnie samotnie. Myślał. Jakby nie było była po temu znakomita okazja. Coś przecież się w jego życiu miało skończyć, a coś zacząć. Przez chwilę chyba poczuł nawet żal. Popatrzył na drzwi swej chaty, które tyle razy przekraczał, popatrzył na izbę, w której spędził tyle, mniej lub bardziej, samotnych nocy, popatrzył na legowisko z futer i poczuł żal. Wiedział, czego będzie mu brakowało najbardziej i westchnął tak głęboko, że aż Łasy popatrzył nań ze zdumieniem, jakby usiłując zajrzeć w głąb jego ciemnych oczu. Chyba rzeczywiście coś w nich znalazł, bo podniósł się i wyszedł, by wrócić dopiero rankiem. Nawet on zdawał sobie sprawę z nastroju tej chwili, a może i on tej nocy chciał być sam? Sam Perun oprzytomniał dopiero po dłuższej chwili. Wziął do ręki naczynia z jadłem i wystawił je za próg. Był w nich miód, który, w zadziwiający sposób, uchował się przed niedźwiedziem i pieczone podpłomyki, był i ser z koziego mleka, który Perun dostał od siostry, była też kasza i kawałek pieczonego królika. - Dolo moja, Dolo, sądzona i nie sądzona - szeptał Perun, patrząc w mrok, który zapadł już nad ich małym światem, mrok, który od jutrzejszego dnia co noc będzie go spowijał, otaczał i chronił. - Proszę cię, chodź do mnie na wieczerzę. Chodźcie i wy, leśne duchy, bo o łaskę was proszę i opiekę! - Perun nie wiedział, kto przyszedł tej nocy na jego zawołanie, jednak nazajutrz naczynia były puste, zaś to, w którym był miód, wyglądało jakby zostało wylizane. Dokładnie taką samą porcję zaniósł pod święte drzewa, gdzie złożył ofiarę ziemi, puszczy, wodzie i wszystkim pozostałym siłom natury, jednak nie omielił się głośno prosić je o cokolwiek. Ale one i tak znały jego myśli. Przyszłość miała pokazać, czy został wysłuchany? Byłoby jednak dziwne, gdyby ziemia wystąpiła przeciwko swemu obrońcy, przecież nawet najbardziej złośliwe duchy musiały jej słuchać. Odchodząc Perun niczego nie miał zamiaru pozostawić łowcom. Zabrał wszystkie swoje skarby - łuk od ojca, włócznię i nóż, i oczywiście wiele strzał, które zrobił własnoręcznie, wszystkie miały metalowe groty. Poza tym wyposażony był jak każdy myśliwy - w kościane i kamienne skrobaczki, długą rzemienną linę i oczywiście spory krzemień, hubkę i wysuszone próchno. Ogień był przecież najważniejszy. Przy nim można było się ogrzać i upiec pieczeń, a płonącą głownią można było odstraszyć groźne zwierzęta, a nawet duchy. Ale to przecież nie było wszystko. W jego worze były rzeczy, które Perunowi wydawały się zupełnie niepotrzebne. Swantocha osobiście je tam włożyła. Pęczek czosnku miał odstraszać wąpierze i wilkołaki, a kawałek magicznej kredy... miał jeszcze szersze zastosowanie. - Gdy zakreślisz nią wokół siebie krąg, żadne zło go nie przekroczy - Perun spojrzał na Swantochę ze zdumieniem, jakby chciał zapytać: - Czy nie przesadzasz? - Jej twarz jednak była bardzo poważna. Wrzucała wszystko, tłumacząc po kolei znaczenie każdej rzeczy. Perun szybko zapomniał do czego służą? Wypełniały jego podróżny wór po brzegi. Był to bardzo ciężki wór, jednak Perun wcale nie miał zamiaru go dźwigać. Przytroczył go Łasuchowi do grzbietu. Łasy nie był z tego zadowolony, ale cóż, konia nie mieli zamiaru ze sobą zabierać. Od czasu wypadku Perun nie przepadał za konnymi przejażdżkami i ta niechęć chyba udzieliła się jego kudłatemu przyjacielowi. Co rusz coś wzniecało popłoch w niewielkim końskim stadzie należącym do łowców. Stado oczywiście roznosiło w drzazgi zagrodę i galopowało oszalałe przez osadę, roznosząc z kolei w puch wszystko, co stało na jego drodze. Wszyscy dobrze wiedzieli, kto był sprawcą zamieszania, a jednak nigdy nikomu nie udało się złapać Łasego na gorącym uczynku. To jeszcze bardziej rozdrażniało łowców. Zastawiali pułapki, ale niedźwiedź wykazywał niespotykany spryt i nigdy w żadną nie wpadł, za to znajdował zadziwiającą przyjemność w ich wynajdywaniu i niszczeniu. - To zabawne! - Perun bawił się równie dobrze. - Nasi mężczyźni są głupsi od zwierząt - twierdziły po cichu kobiety. Na szczęście ich mężczyźni tego nie słyszeli, ale niecierpliwili się coraz bardziej. Niektórzy zaczęli już nawet podejrzewać, że Perun celowo ich drażni, a w rzeczywistości wcale nie ma zamiaru opuszczać osady. W końcu jednak ten dzień nadszedł. Wczesnym rankiem łowców zbudził dziwny hałas. Płonęła perunowa chata. Wszyscy zbiegli się oglądać widowisko. Było na co popatrzeć. Perun ostatecznie był specjalistą od pożarów. Nie było czego ratować, tego byli pewni, Perun niczego nie zostawiłby im darmo, tak jak i oni nigdy niczego mu darmo nie dali, nie licząc obelg i kuksańców. Perun był święcie przekonany, że już nie powróci do osady, dlatego palił za sobą mosty, ale mylił się, nie po raz pierwszy i ostatni zresztą, nie wiedział też, że stanie na czele oddziałów odwiecznego wroga, pośród płomieni, które znów własnoręcznie roznieci. I to już wkrótce. Choć naturalnie czas był pojęciem względnym i niewymiernym, szczególnie w tym dziwnym miejscu, w którym nawet normalne pory roku nie istniały, a jedynym wyznacznikiem upływającego czasu były wydarzenia, do których można się było odwoływać. Coś było PRZED, lub PO. Dotąd czas płynął leniwie, a dni były podobne do siebie. Potem wyznaczały go rzadkie wizyty kupców, jednak już wkrótce wydarzenia miały następować jedne po drugich, gnając jak opętane, jakby usiłowały odrobić stracony czas. Już niedługo łowcy mieli przestać się nudzić. Na razie jednak wszystko powracało do normy. Największy problem łowców, czyli Perun, sam się rozwiązał. Odszedł dobrowolnie. Wszyscy widzieli, jak przeskoczył drewniany płot i zniknął pośród drzew, nikt za to nie zauważył, jak odeszła Swantocha. Upłynęło wiele dni, nim ktokolwiek się zorientował. - Baba chyba rozpłynęła się w powietrzu? - Mówiący to nie wiedzieli, jak bliscy byli prawdy, nie wiedzieli też, że to właśnie Swantosze zawdzięczali ten wieloletni, błogi spokój. Teraz, gdy jej zabrakło, wszystko co złe miało się zwalić na osadę, runąć z szybkością śnieżnej lawiny. Pierwsza w kolejce była lawina wilków. Trwająca tysiąclecia rywalizacja dwóch drapieżnych plemion w końcu musiała doprowadzić do wybuchu nagromadzonej nienawiści, ale Perun wszystko przyspieszył. Rozdmuchał ogień, który tylko się tlił, jednak jeszcze nie płonął. Tym razem jednak wojna była nieunikniona, wilki słały już wici, a na ich czele znów stał Weles, zwany również Wilczym Pasterzem - pół wilk pół człowiek, bestia, która odradzała się, niczym Feniks z popiołów, by siać zło. - Niedobrze! Przybyło ci wrogów oznajmiła Swantocha, gdy Perun zdał jej relację z walki w obronie niedźwiedzicy. - Niedobrze! - Powtórzyła raz jeszcze z zadumą. - Teraz jeszcze do tego wszystkiego będziesz musiał wystrzegać się wilków. To urodzeni mordercy, ale mimo wszystko, mimo tych skłonności, nigdy nie zabijały, nie niszczyły wszystkiego z taką zachłannością, z jaką robią to ludzie... Aż nie pojawił się Weles. To on zawrócił im w głowach. Do konfrontacji pewnie i tak w końcu by doszło, ale ty to niepotrzebnie przyspieszyłeś. Teraz przybyło ci wrogów i w niewłaściwym momencie rozpętałeś wojnę, niewłaściwym dla świata i ludzi. Dla siebie też. Teraz musisz się wystrzegać wilków - Perun nieraz jeszcze miał wspominać jej ostrzeżenia, a przecież wtedy, w tamten dzień, najchętniej zrobiłby odwrotnie. Przecież jego zwycięstwo nad wilkami było wielkie i wspaniałe! A następne mogły być jeszcze większe, wspanialsze, ostateczne, a nawet rozstrzygające... Na szczęście Swantocha zaszczepiła w Perunie tę odrobinę rozsądku, która w odpowiednim momencie potrafiła sprowadzić go na ziemię, w innych chwilach jednak kulas ponad nią ulatywał, wyrastając ponad przeciętność, właśnie dzięki wyobraźni i ambicji, przede wszystkim ambicji, którą mógł obdzielić kilku ludzi. Kto wie, może właśnie ta cecha zadecydowała, że Los jemu powierzył tak odpowiedzialne zadanie? Z innej jednak strony patrząc, ślepy Los trudno jest podejrzewać o rozsądek, tym bardziej o świadome działanie. Więcej wskazuje na to, że jest odwrotnie. Nawet historia zna takie przykłady. - Dlaczego więc Perun? Czy nie było lepszych, godniejszych? - Na to pytanie nikt nigdy nie znajdzie odpowiedzi, nawet on sam. Wędrował na zachód w towarzystwie Łasego, a ptaki, ci leśni plotkarze, rozniosły o nim wieści po całym lesie. O nim i jego zwycięstwie nad Welesem. Oczywiście wszystko wyolbrzymiły, co wcale nie byłoby niemiłe dla Peruna, gdyby tylko mógł zrozumieć, o czym śpiewają? A tylko ptaki mogły się śmiało naigrawać z wilczego plemienia, w ostateczności przecież zawsze mogły wzbić się w powietrze, na pozostałe zwierzęta padł jednak blady strach i to nie tylko z powodu wilków. Zwierzęta, a jeszcze szybciej leśne bóstwa zdały sobie sprawę, że las przepełniła Groza i tylko leśne bóstwa wiedziały, jakiej jest ona natury. A zło wnikało już wszędzie, czaiło się do skoku, jak wilki, którym przewodził Weles. Jednej z ostatnich nocy Swantocha rzuciła w ogień te same zioła, które rzucała już wielokrotnie, usiłując rozwiać mroki przyszłości i szukając odpowiedzi na pytania, których jeszcze nikt nigdy nie zadał. Widziała Peruna i Welesa stojących obok siebie i zastanawiała się, co to może znaczyć? Odpowiedź mogła być tylko jedna: - Przeznaczenie - Swantocha zawsze najwięcej mówiła o przeznaczeniu. Wszystko, co Peruna spotkało, musiało się wydarzyć, bo tak mu było przeznaczone, bo tak chciał Los! A przecież na jego drodze stanąć miały siły, które najwyraźniej nic sobie z Losu nie robiły. One też nim kierowały. Czy jednak niczego Perun wyłącznie sobie nie miał zawdzięczać? Baba tak wiele go nauczyła, ale najważniejsze, że nauczyła go logicznego myślenia i tego, jak wnikać w naturę rzeczy, a tego nawet najwięksi filozofowie nie potrafili (no ci z osady z pewnością), nauczyła go też rozumieć. I Perun zrozumiał. W każdym razie więcej niż wszyscy inni łowcy razem wzięci. Zrozumiał nawet, że wiedza potrafi być bolesna i okrutna, jak prawda, ale jeszcze gorsza jest niewiedza i wątpliwości. Ale co z tego, ludzie i tak nie będą niczym więcej niż tylko barbarzyńcami, nawet jeśli w przyszłości będą wiedzieć więcej, niż wiedzą teraz, nawet jeśli kiedyś wiedzieli więcej. Ostatnia samotna noc Peruna w osadzie zdawała się nie mieć końca, więc gdy w końcu się skończyła, wydało mu się, że to także koniec jego cierpień, ale przecież to był dopiero początek. Przed nim było jeszcze wiele samotnych, długich nocy. Perun nie potrafił zliczyć, ile to już poranków minęło odkąd wyszedł z osady, ostatecznie liczył tylko do dziesięciu, jednak w miarę oddalania się, nie wiedzieć czemu, coraz bardziej tęsknił, za osadą, a nawet za ludźmi, których dotąd nie cierpiał, za rodziną, która ledwo go tolerowała, za bratem, który nienawidził, za ojcem, który wstydził się swych uczuć, za Swantochą i siostrą, które go wychowywały i za chatą, którą spalił, a w której... Za tym tęsknił najbardziej. Szczególnie w takie chłodne poranki jak ten. Samotne przebudzenia były niezwykle bolesne. Perun nie wiedział, co ma z sobą zrobić i jak ostudzić żar, który go rozpalał od wewnątrz, Łasy jednak wydawał się doskonale rozumieć, co się dzieje z Perunem? Patrzył nań tak dziwnie, jakby w tym futrze zupełnie kto inny siedział. Jego małe, przewrotne ślepia zdawały się świecić rozumnym blaskiem, zdawały się rozumieć i wiedzieć wszystko, co Perun mówił. A mówił dużo. Bardzo dużo. Monologi, które wygłaszał podczas bezustannej wędrówki to w górę, to znów w dół, przez strumienie, potoki i rzeki, w poszukiwaniu brodów, przez lasy i gąszcze, wydawały się nie mieć końca. Perun mówił i mówił, Łasy w odpowiedzi jedynie pomrukiwał. W ten sposób omówili prawie wszystko, co było do omówienia, z wyjątkiem jednej sprawy. Był to niezwykle drażliwy temat. W takich chwilach Perun czuł dziwny wstyd i zamykał się w sobie na dłuższy czas. Potem znów zaczynał mówić. Każdy dzień wydawał się być podobny do innego. A w zasadzie był taki sam. Dokładnie. Ogólnie było nudno. Żadnych wielkich przygód. Sam na sam z własnymi myślami. W końcu Perun sam sobie zaczął wydawać się nudny. Nawet polowanie, czy pościg za zwierzyną zaczynało nużyć, niestety jeść musieli. Jedli. Polowali. Spali. Szli naprzód. Na płomienie i ogniki błądzące po lesie przyrzekł Swantosze nie zwracać uwagi, ale gdy pewnej nocy dostrzegł przy własnym ognisku dziwną postać grzejącą swoje chude kończyny, ucieszył się. - Nareszcie coś się dzieje! - Jednak mruknięcie Łasego zabrzmiało ostrzegawczo. - Tfu! - Perun przezornie splunął. - Na psa urok! - Najprostsze, a zarazem jedno ze skuteczniejszych zaklęć tym razem zadziałało - Perun wiedział, czego należy się spodziewać, ale i tak wzdrygnął się z obrzydzeniem widząc, w co zamienił się chudzielec. Swym wyglądem przypominał kudłatego, dzikiego psa, jednak olbrzymie kły, które stwór wyszczerzył na Peruna nadawały mu upiornego wyglądu. Perun chwycił płonącą głownię i cisnął nią w stwora. - Tfu! A poszedł ty! - Dopiero po którejś z kolei leśny demon odszedł ni to powarkując, ni miotając groźby pod adresem człowieka. Splunięcie pozbawiło go mocy i na powrót zamieniło w zwierzę. Groźny był dlatego, że przyczajał się na swe ofiary pod ludzką postacią. Zdobywał ich zaufanie, a potem, gdy już niby to obaj zapadali w sen, rozszarpywał im gardła i wyjadał wnętrzności. Perun miał szczęście, że Łasy był przy nim, ale tej nocy i tak miał problemy z zaśnięciem. - Zło czai się wszędzie - przypomniał sobie słowa ojca. Dokładnie to samo powtarzała Swantocha. Wiele razy. - Zło jest wszędzie wokół nas. Nie budź go! - Perun miał wyjątkowe szczęście, albo też Zły wcale nie miał zamiaru go zabijać. Dotąd samotny myśliwy nie miał zbyt wielkich szans w puszczy. Szybko sam stawał się ofiarą i jeśli nawet nie zginął w pazurach leśnych zwierząt to dopadały go duchy puszczy. No chyba że był wyjątkowym szczęściarzem. A Perun musiał znajdować się pod czyjąś opieką, bo tylko tym można wytłumaczyć jego wyjątkowe szczęście i wyjątkowo długie życie na łonie natury. - Najwyraźniej chroniła go nie tylko puszcza, ale i jej duchy, a może nawet zjednoczone siły Dobra, jeśli oczywiście coś takiego istnieje, a nie wyjątkowe szczęście. Wyjątkowego szczęścia po prostu nie ma. Nie w puszczy - Zeloran miał rację. W puszczy nawet tak pozornie niegroźne duchy jak rusałki, delikatne, płochliwe i zwiewne, niczym pajęczyna, z której powstały, w mig znajdują ofiarę. Perun już dawno zostałby przez nie załaskotany na śmierć lub najzwyczajniej zaduszony, nie wspominając oczywiście o trywialnym rozszarpaniu gardła, gdyby nie Los, Opatrzność, Przeznaczenie i zadanie do wypełnienia. Na to przecież był skazany. - Hej Łasy! Ładny z ciebie obrońca! Czemu mnie nie obudziłeś?! - Wrzasnął Perun, nadal mając przed oczami obraz wielkich kłów Złego. Usnął dopiero nad ranem, gdy już pierwsze promienie słoneczne zaczęły przedzierać się przez liście drzew. Teraz zerwał się z legowiska, by czym prędzej opuścić nawiedzane miejsce. Pierwszy posiłek zjadł dopiero grubo po południu, gdy już wydostał się z lasu na podmokłe łąki. Góry już zaczynały się obniżać. Najwyższe zostały daleko z tyłu, był jednak słoneczny dzień i ich ośnieżone szczyty wciąż jeszcze było wyraźnie widać. Perun kończył właśnie ogryzać królika, który wyskoczył mu spod nóg, gdy opuszczał bezpieczną ścianę lasu, przerażony, jak i Perun w pierwszej chwili, ale to królika moment zawahania kosztował tchórzliwe życie. I wtedy, między kęsami, z oddali, doszedł go głos, który zmroził mu krew w żyłach. Szybko przydusił ogień worem, w którym Łasy dźwigał cały ich dobytek, chwycił krzepko włócznię, łuk i kołczan ze strzałami przerzucił przez ramię i szparko ruszył w drogę. - Wilki! - Nasłuchiwał co chwilę, ale więcej tego dnia już ich nie usłyszał. - Czyżby były na naszym tropie? - Perun przezornie zmienił kierunek i wrócił do lasu. Wiedział, że w najgorszym przypadku schronić się może na drzewie. Na otwartym terenie nie miał najmniejszych szans. Przez jakiś czas, by zatrzeć ślady, szedł korytem niewielkiego strumienia, choć zapach wilki i tak pewnie by wyczuły. Jeśli rzeczywiście były na jego tropie, już go nie zgubią. Gdy tylko nadarzyła się okazja Perun wytarzał się w jakichś śmierdzących ziołach i natarł nimi niedźwiedzia, chociaż Łasemu zabieg ten nie przypadł specjalnie do gustu. Bronił się i stawał na tylne łapy, ale o dziwo nie uciekł i nie wydał ani głosu, jakby mimo wszystko wiedział co się święci. - Czy pamiętał? Co czuł? - Gdyby Perun spojrzał na Łasego w chwili, gdy ozwały się wilki wiedziałby, znalazłby odpowiedź. W ślepiach Łasego pojawiły się złowieszcze błyski, a z gardła wydobył się morderczy pomruk, mówiący za siebie. Na szczęście wilki nie wiedziały jeszcze, że Peruna nie ma w osadzie, choć ich drużyny otaczały ją coraz ciaśniejszym pierścieniem. Weles już wkrótce zamierzał ją zaatakować, tymczasem jednak przekazano mu wieść, że do osady zmierza oddział kupców z Turanu. To właśnie ich śladem podążał wilczy zwiad i to jego przesłanie usłyszał Perun. Dla Welesa nie była to pomyślna wiadomość. Należało działać szybko i zaatakować zbliżających się ludzi, nim wzmocnią osadę łowców. Oczywiście, można było poczekać, aż odejdą, ale Weles nigdy nie grzeszył cierpliwością. Natychmiast wysłał im na spotkanie duży oddział swych wojów. Cel mieli osiągnąć za kilka dni. Perun zaś znów zmienił kierunek i ruszył ponownie na zachód, nie niepokojony przez nikogo. Nawet wiecznie rozgadane ptaki przycichły jakoś, a większy zwierz przemykał bezgłośnie, czasem tylko zatrzymując się na krótką chwilę, patrzył z niedowierzaniem na dziwną parę przedzierającą się przez gęstwinę. Oczy olbrzymich jeleni, łosi i turów, nie wspominając o pomniejszej zwierzynie, oprócz zaciekawienia, zdawały się być przepełnione lękiem i czcią. Dzik wiodący liczną rodziną innym razem niechybnie zaatakowałby Peruna, ale teraz, cicho pokwikując, powiódł swoją gromadkę w tylko jemu znane, ustronne miejsce. Las, zawsze pełen głosów, gwizdów, pohukiwań i szelestów teraz zamarł w oczekiwaniu. Ten niepokój wyraźnie udzielił się Łasemu i teraz on narzucał tempo marszu. A gdy już wydawało się, że umknęli pogoni, po dobrych kilku dniach znów ozwały się wilcze nawoływania i chociaż zachowywali niezwykłą czujność, zaskoczyły ich obu. A cisza zwielokrotniła jego siłę. Wilki były przed nimi, ale to już nie był pojedynczy zew, teraz co rusz odzywały się głosy. Jednemu wyciu odpowiadało kilka naraz. Wilki nawoływały się, przekazywały wieści, rozkazy i polecenia. I wyraźnie oddalały się. - Na zachód! - Najwidoczniej na coś miały zamiar zarzucić sieć, ale aż taka mobilizacja wilczych kohort była zadziwiająca. Tą zwierzyną mógł być tylko człowiek... Ale te rejony przecież kontrolowali łowcy, a ci byli w osadzie? Olśnienie eksplodowało w mózgu Peruna. - To muszą być kupcy z Turanu! - Na ich przybycie osada przygotowywała się od dawna. Perun wędrował wiele dni, za daleko więc było, by udać się po pomoc. - Muszę ich ostrzec! - Wilki jednak sporo wyprzedzały Peruna, choć jeszcze nie tak dawno były daleko na wschodzie, przechodząc obok osady, która również była zagrożona. - Jeśli wcześniej... Nie!? - Tej myśli Perun nie chciał do siebie dopuścić. - Osada! - Perun najchętniej zawróciłby, by ostrzec łowców. - Gdybym w porę mógł uprzedzić kupców, mogliby to zrobić oni! - Stanął w miejscu niczym porażony, nie wiedząc, co zrobić? To była w jakiejś mierze jego wina. Ale z drugiej strony Swantocha tę wojnę przepowiedziała, bo jeśli już pojawił się Wilczy Pasterz jej wybuch był tylko kwestią czasu; z trzeciej, Swantocha twierdziła, że osada przetrwa wilczą nawałnicę, a jej Los, jak i jego własny zresztą, miał się wypełnić później, w walce dużo ważniejszej... Perun jednak nadal był w rozterce i wciąż szukał odpowiedzi na pytanie, co ma zrobić? W końcu przecież, z czwartej strony, ta sama Swantocha niemal zmusiła go do odejścia z osady, by go ocalić. Miał ważniejsze zadanie do wykonania, jakiekolwiek by ono nie było... - Zadanie! - Gdyby Swantocha mi powiedziała... chociaż... - ale ona, mówiąc tak wiele, nie mówiła niczego konkretnego, ani jednoznacznego. Jak zresztą wszyscy wróżbici. - Musisz odejść Perunie, by powrócić. Tu może spotkać cię śmierć. Pamiętaj o swoim Przeznaczeniu. Wilki to nie jest najgorsze, co może cię spotkać i co czeka ludzi... Choć nie można ich lekceważyć - Perun aż prychnął na wspomnienie tych słów. Znów zobaczył bestię osuwającą się po włóczni w stronę jego gardła. Kłapiącą paszczą pełną zębów. A tych bestii mogą być setki, a może i tysiące... - Osada przetrwa - powiedziała Swantocha, a on nie miał powodu, by jej nie wierzyć, z drugiej jednak strony... Kolejne wycie wyrwało go z zamyślenia. Już zdecydował. Krzepko ujął włócznię i ruszył do przodu, niczym ranny łoś. Za wszelką cenę należało uprzedzić kupców, a tym może uda się ostrzec osadę. - Jeśli... jeśli jest jeszcze co ostrzegać! - Perun znów stanął, niczym spięty koń. Teraz dopiero ponaglania Swantochy wydały mu się zrozumiałe. Ona nie tylko przeczuwała, ona wiedziała, że gdyby został dłużej, nawet jeśliby przeżył, miałby nikłe szanse na wydostanie się z okrążenia. Walka mogła trwać w nieskończoność, a czas naglił... - Trzeba ostrzec kupców! Niestety, nie udało mu się tego zrobić w porę. Biegnąc, zderzył się z jakimś wilczym maruderem, czy może z kimś z tylnej straży, na szczęście, nim wstał, już było po wszystkim. Łasy błyskawicznie zaczął spłacać dług. Jedną łapą przydusił wilka do ziemi, a drugą metodycznie darł go na strzępy, choć już przedtem jednym kłapnięciem paszczy pozbawił go życia. Jeszcze oszołomionemu zderzeniem Perunowi jednak ta gorliwości nie wydała się zbędna. Już raz przekonał się, że wilka trudno jest pozbawić życia. Duch, który w nim siedzi wydaje się być wprost niezniszczalny, a w jego sile jest coś nieziemskiego, nadprzyrodzonego, co czyni z wilka zaciętego wojownika i bezlitosnego mordercę, znajdującego przyjemność nie tylko w samych łowach, ale przede wszystkim w zabijaniu. Kto wie, czy właśnie nie ta siła wyróżniała wilki spośród innych zwierząt i czyniła je podobnym ludziom? Przecież i wilki, jak ludzie, miały swych przywódców, i wilki, jak ludzie, walczyły o władzę, i wilki, jak ludzie, miały swego boga. To Księżyc dawał im siłę, to jego światło miało na nie wpływ. To pod jego też wpływem ludzie nieraz zamieniali się w wilkołaki. Jak Weles! - Światło Księżyca! - Ta myśl utkwiła Perunowi gdzieś głęboko w mózgu, a chociaż teraz jeszcze nie wiedział, z jakiej przyczyny, czuł, że myśl ta kiedyś mu się przyda, rozwinie i wyjaśni... A może, jak to było innymi razy, pamiętał coś z poprzedniego życia, co już kiedyś się wydarzyło, co zatoczyło koło. - Światło Księżyca... Od dłuższego czasu Perun biegł, a bitewny zgiełk było słychać coraz wyraźniej. Po raz kolejny Swantocha miała rację. Wilków nie wolno było nikomu lekceważyć. To, co dostrzegł pośród rzednących liści potwierdziło jego najgorsze wyobrażenia. Wstrząśnięty czym prędzej wdrapał się na stojący w pobliżu olbrzymi dąb, a i Łasy, o dziwo, uczynił to samo, choć najwyraźniej rwał się do walki, mając jeszcze w nozdrzach zapach krwi. W jego małych oczkach wciąż płonęły ognie szaleństwa i wciąż jeszcze była w nich furia i nienawiść, która niekiedy i człowieka ogarnia, czyniąc z niego bezlitosne narzędzie walki, niosące śmierć, zamieniając w berserkera. A stamtąd jest już tylko krok do szaleństwa. - Ale co Perun mógł wtedy o tym wiedzieć?! - Czasem przychodzi ono dopiero po skończonej walce, choć przecież zawsze jest tuż obok, jak zapamiętanie, pośród porąbanych członków i pootwieranych czerepów, z których wylewa się galaretowata, szara masa, która kiedyś była marzeniami i miłością, pośród spalonych, cuchnących zwłok i mórz sczerniałej krwi. Ale i w czasie walki może ono człowieka dopaść, odbierając mu rozum na zawsze, najczęściej jednak rozum zostaje tylko „wyłączony”, a samo ciało, niczym automat wykonuje całe serie wyćwiczonych ruchów i tam już nie ma niczego zbędnego. Jest tylko śmierć. Perunowi, nawet w wiele lat później, trudno było powiedzieć, czy to wszystko zobaczył wtedy w wąwozie, czy zadziałała jego wyobraźnia, czy też ta sama pamięć, którą miano określać w przyszłości jako dejavu? Jedna część jego umysłu poddała się wyobraźni, inna rejestrowała wydarzenia rozgrywające się naprawdę. Ten sam płomień walki ogarnął zarówno ludzi, jak i wilki, choć sama walka już się w zasadzie kończyła. Było tylko dorzynanie pozostałych przy życiu ludzi. Wilki odniosły zwycięstwo tylko dzięki liczebnej przewadze, ale drogo je okupiły. Ludzie nie dali się zaskoczyć. Pierwsza wilcza szarża została zatrzymana chmarą furkoczących strzał. Wał trupów leżał na obu krańcach leśnego wąwozu, w którym wilki dokonały zasadzki. Strzały jednak szybko się ludziom skończyły, a droga ucieczki była zamknięta, zaś na górę niemożliwym było się wdrapać. Właśnie stamtąd wilcze dowództwo poprowadziło decydujące uderzenie. Ludzie zamknięci w wąwozie nie mogli uciec, ale też trudno było im dobrać się do skóry, bo ze swych niewielkich wozów i końskich ciał uczynili prowizoryczną, acz skuteczną, barykadę. Wilki więc wdarły się do wnętrza, po prostu skacząc ludziom na głowy ze ścian wąwozu. Doszło do walki wręcz. Oszalałe ze strachu konie okazały się zupełnie nieprzydatne. Większość z nich pozrzucała jeźdźców na ziemię już w pierwszej chwili, teraz zaś stawały dęba, usiłując strząsnąć wiszące im u gardeł, niczym kiście winogron, wilki. Niektóre rzucały się na ziemię usiłując przygnieść napastnika, który wpił im się w brzuch. Kilka, ostatkiem sił, trzymało się jeszcze na nogach, a z pootwieranych brzuchów wisiały im girlandy wnętrzności. Bitwa była praktycznie skończona, gdy Perun wdrapywał się na drzewo, jednak wilki tak były pijane zapachem krwi i zajęte dobijaniem rannych, że nie zauważyły, ani nie wyczuły Peruna. Ponad dwie setki zwycięzców uwijały się pośród leżących ciał, rozszarpując na strzępy resztki tego, w czym choćby tliła się iskierka życia. Trudno było zliczyć, ilu ludzi padło w walce? Oceniając po liczbie koni mogło ich być ze cztery dziesiątki. Niemal dokładnie tylu ciał później Perun się doliczył. Wilczych trupów mogło być nawet dziesięć razy tyle, ale i tak część, która pozostała, stanowiła sporą armię, jednak do zaatakowania osady nadal było ich za mało. Perun pocieszał się tą myślą, wciąż jednak nie wiedział, czy jest już po fakcie, czy też nie? Po chwili doszedł do wniosku, że osada wciąż ma się dobrze. Nie doceniał jednak Welesa. Nie wiedział, jaką ten dysponuje siłą i mylnie sadził, że po takiej walce wilczych oddziałów nie stać na kolejną. Nie zmieniało to jednak postaci rzeczy, teraz, czy w przyszłości, czekała osadę trudna przeprawa! Perun nie mógł ostrzec łowców, wilki kontrolowały cały teren. - No cóż... Osada będzie musiała radzić sobie bez mojej pomocy - przyczajony w gałęziach olbrzymiego dębu Perun nie miał odwagi nawet drgnąć. Patrzył, jak wilki odprawiają na pobojowisku coś na kształt pijanego tańca zwycięstwa, a ich śpiewy i groza tego, co widział, po raz kolejny zmroziły mu krew w żyłach. Dreszcze i mdłości były tylko zewnętrznymi objawami tego, co się działo w jego wnętrzu, a przecież widok krwi nie był mu obcy. Łowcy potrafili wybić całe stada, potrafili zagnać setki zwierząt w pułapkę bez wyjścia, a oszalałe ze strachu zwierzęta same skakały w przepaść, wiedząc, że nic ich nie uratuje. Olbrzymie stada reniferów, dzikich koni, czy żubrów nie usiłowały się bronić. Ich krew miała ten sam kolor, co krew ludzka, ale widok tysięcy obdartych ze skóry ciał i tysięcy parujących jeszcze skór, po które przybywali potem turańscy kupcy, nie wstrząsnęły Perunem tak mocno, jak teraz uczynił to widok rzezi kilkudziesięciu ludzi. Bitewny zgiełk i sława zwycięstw, zwycięzcy i pokonani. To wszystko nagle go przeraziło. Jego wyobraźnia podsuwała mu obrazy siebie, nie tylko zadającego te wszystkie okropne rany, ale i siebie samego okaleczonego, rozdzieranego na strzępy, siebie z otwartymi włócznią wnętrznościami, siebie z przegryzionym gardłem i siebie zalanego krwią. To on, tam w dole, umierał czterdzieści razy, to jego rozszarpywały wilki, to jemu skakały do gardła, jego zwłoki włóczyły po całym wąwozie, kłócąc się, walcząc o każdy kawałek mięsa i kości, którymi stało się jego ciało. W ten dzień strach zagnieździł się gdzieś na dnie jego duszy, strach przed własną słabością, przed własnym przeznaczeniem. Wielkie czyny, czymkolwiek by nie były, zdawały się go przerastać. Zobaczył swoje mizerne ciało stojące pośród trupów pociętych mieczami, porąbanych toporami, pokłutych oszczepami, poprzeszywanych strzałami i zatrząsł się z przerażenia i oburzenia. Los okrutnie z niego zadrwił, dając tak niewielkiemu ciału wielkie, ważne zadanie do wykonania. - Obrona świata! Jak miał tego dokonać, on kuternoga, kulas... zupełnie sam? - Czyżby łowcy mieli rację, że podmieniła go mamuna? Ruch w wilczej armii przywołał go do rzeczywistości. Wilcze plemię, drużyna po drużynie, wycofywało się z pobojowiska, oznajmiając krótkim wyciem swoje odejście. Przodownicy zastępów musieli tylko w kilku przypadkach ponaglać swych podwładnych. Karność bestii była zdumiewająca. Wkrótce nie pozostał w wąwozie żaden żywy wilk, nie licząc kilku najwyraźniej wyznaczonych do tego zadania. Dobijały one tych własnych pobratymców, którzy nie mogli się ruszyć z pobojowiska samodzielnie, a choć pisana była im śmierć, nawet nie usiłowały się skarżyć. Śmierć przyjmowały z dumą i godnością. - Tak potrafią umierać tylko prawdziwi wojownicy - pomyślał Perun po raz kolejny wracając myślami do osady. Czekała ją ciężka przeprawa, a nikt z łowców nie był wojownikiem. - Jak się zachowają, gdy przyjdzie im zabijać i umierać, walczyć o życie? Na szczęście to tylko zwierzęta, ale czy na pewno? Czy nie jest to raczej armia demonów? - I znów Perun wspomniał słowa Swantochy: - Wilki to nie jest jeszcze to najgorsze, co może nas spotkać! - Ale co gorszego mogło ich jeszcze spotkać, oprócz śmierci? - Nie potrafił sobie tego wyobrazić. Wilki w tym czasie odeszły na zachód, przechodząc pod wielkim dębem, zamykającym jeden z wylotów leśnego jaru, nad którym znów zapanowała cisza. Perun nie miał nawet odwagi oddychać, gdy wilki niespiesznie przemaszerowały, drużyna po drużynie, pod jego kryjówką. Gęste liście ukryły przed wzrokiem wilków Łasego i Peruna, tę dziwną parę, od której wszystko się zaczęło. Perun na szczęście pozostał na drzewie, bo wilki wysłały po tropach ludzi mały oddział, zwiad, który miał sprawdzić, czy nikt z wrogów nie pozostał z tyłu? Zwiad powrócił dopiero następnego ranka, przeczesując teren wzdłuż i wszerz w poszukiwaniu maruderów i, idąc w ślad za główną grupą, wyraźnie zadowolony z tego, co zastał w parowie, przemaszerował dumnym krokiem pod dębem. Perun jeszcze spał, ale Łasuch z nienawiścią w ślepiach bacznie obserwował przebiegające w dole wilki. Najchętniej spadłby im na karki i rozprawił się z kilkoma, bo zapach krwi również jego odurzył, ale, na szczęście nie pozbawił rozsądku. Łasy pozostał na drzewie, jeszcze długo obserwując jar i dopiero gdy uznał, że nikt już ich nie zaskoczy trącił nosem śpiącego obok człowieka. Perun nękany koszmarami, zerwał się, niczym oparzony i dopiero w locie zdał sobie sprawę, gdzie spędził noc. Łamiąc gałęzie, zagarniając liście i klnąc na czym świat stoi błyskawicznie osiągnął niezbyt akurat upragniony, stały i niezwykle twardy grunt. To była Matka Ziemia. Widok Łasego, który z największą ostrożnością gramolił się z drzewa jeszcze bardziej rozsierdził Peruna. Do tego wszystkiego jego rzeczy pozostały na drzewie, nie licząc włóczni, która właśnie spadła prosto na jego głowę. Ból był może mniejszy, ale wściekłość nie. Perun spojrzał w górę. Wór zabawnie dyndał prawie na samym czubku drzewa, jakby się zeń naigrawając, a łuk zawisł ciut niżej, jednak wciąż był poza zasięgiem ręki. Perun spróbował strącić swe rzeczy włócznią, ale i ona po kilku niecelnych rzutach uwięzła pośród gałęzi. Nie pozostało mu więc nic innego, jak ponownie wdrapać się na drzewo. Właśnie zaczął się do tego przymierzać, gdy nagle włócznia spadła, a on sam oberwał workiem, ale jakby tego było mało, spadający łuk przewiesił się Łasemu przez kark i niedźwiedź rozpoczął z nim przedziwną walkę, usiłując zrzucić napastnika. Pewnie Perun parsknąłby śmiechem, gdyby nie gwizd, który ozwał się w konarach drzewa, a potem śmiech i gwizd ponownie. Nawet Łasy zaprzestał szamotania, a Perunowi przez chwilę zdawało się, że pośród liści, gdzieś bardzo wysoko, łysnęły mu jakieś zęby w uśmiechu i ślepia chichoczącego Borowego, ale już zaraz gwizd było słychać skądinąd. Pewnym jednak było, że to właśnie Borowy zabawiał się ich kosztem. - Czyżby razem spędzili noc na tym samym drzewie? - Perun z lękiem obszedł dookoła olbrzymi pień dębu, zastanawiając się, czy drzewo nie jest jednym z tych świętych drzew, które podobno były żywymi istotami, strażnikami lasu i stworzeń w nim żyjących? To wyjaśniałoby, dlaczego wilki nie zwietrzyły ani człowieka, ani niedźwiedzia na nim ukrytych. Dąb wziął ich pod swoją opiekę, roztaczając wokół niewidzialną zasłonę. Maleńki strumień, którego przedtem Perun nie zauważył, wypływał spod drzewa, odsłaniając część jego potężnych korzeni wrośniętych w Matkę Ziemię. Perun natychmiast osunął się na kolana i pokłonił bóstwu, dziękując za ochronę i zarazem przepraszając za zniewagę, której się dopuścił wchodząc nań i łamiąc gałęzie... i do tego jeszcze rzucając włócznią. Potem sięgnął po zapasy schowane w worze i zaniósł je pod drzewo. Łasy zniósł to wszystko dzielnie, gdy jednak zobaczył, że Perun wyjmuje z wora także dzban miodu i stawia obok, nie wytrzymał i odszedł w głąb lasu. Ale Perunowi i tego było mało. Zszedł do jaru, w którym poprzedniego dnia dwa plemiona stoczyły zaciętą bitwę i obszukał sakwy kupców. Wszystkie ozdoby, broń i wiele innych rzeczy, do których przy innych okazjach śmiałyby mu się oczy, zniósł do stóp dębu i zrzucił na olbrzymi stos. Potem po raz ostatni złożył pokłon i odszedł wzdłuż strumienia, który spływał w dół, w odnogę jaru, której dotąd nie widział, jakby tuż przed chwilą dopiero powstała, jakby ziemia co dopiero się przed nim rozstąpiła. Gdyby odwrócił się choć na chwilę, byłby zobaczył, jak cała góra darów zapadła się nagle pod ziemię, a może to olbrzymie drzewo zrobiło krok do przodu, przykrywając to, co miało być własnością mieszkańców osady? Po chwili wszystko znów zamarło w bezruchu, a drzewo stało na wzgórku, jak niemy strażnik skarbu i świadek przerażających wydarzeń. Perun jakiś czas szedł wzdłuż strumienia, nie mając nawet odwagi odwrócić się, a co dopiero raz jeszcze powrócić na plac boju, choć wcześniej rzeczywiście nosił się z takim zamiarem. Słysząc ruch na wzgórzu, odgadł, co się tam stało? Gdy w końcu znalazł się wystarczająco daleko usiadł nad strumieniem i obmył się z krwi, ludzkiej i zwierzęcej, którą był cały umazany. Wciąż była tego samego koloru. - Ale czy kiedykolwiek było inaczej? - Jego brzuch cały czas wygrywał melodię zgłodniałych, ale Perun wiedział, że tego dnia już niczego nie przełknie. Zbyt wyraźnie miał jeszcze w pamięci widok pobojowiska, a nawet widział poszczególne fragmenty bitwy, w uszach zaś wciąż jeszcze mu brzmiały szczęk broni i odgłosy walki. Gdyby wiedział, że ten obraz i głosy miały przetrwać tysiąclecia, nie zostałby tu ani chwili dłużej. Lód miał raz jeszcze przykryć tę ziemię i raz jeszcze odsłonić, a z korzeni ziemi miało odrodzić się drzewo strażnik, tym samym jarem noc po nocy miały maszerować hordy wilków i pomordowani kupcy, by wciąż od nowa toczyć bój. Jego odgłosy jeszcze niejednego wędrowca miały przyprawić o drżenie serca, a tego, kto w miejscu tym zabije człowieka lub zwierzę niechybnie czeka śmierć. Znajdywano go potem z rozszarpanym gardłem, choć nigdy nie odnaleziono zwierzęcia, które mogło to zrobić, a ślady nie przypominały niczego znanego. Ponoć tylko strudzony wędrowiec, który uśnie w cieniu wielkiego drzewa może liczyć na jego opiekę, a może nawet usłyszy pośród szumu liści jakiś głos śpiewający pieśń o śmiertelnym boju i skarbach ukrytych pod ziemią. Nikt jednak nigdy w tym miejscu niczego nie znalazł, nie licząc pustego, glinianego garnka, ale głosy można usłyszeć nocą po dziś dzień. Doświadczył tego pewien leśniczy, niedowiarek, który chciał udowodnić okolicznym mieszkańcom, iż wszystko w co dotąd wierzyli to tylko zabobony. Niezwykle odważny, choć wcale nie najmądrzejszy leśniczy dzielnie spędził w tym samym jarze całą noc, ale po wszystkim okazało się, że całkowicie postradał zmysły. Choć z drugiej strony może wcale nie postradał...? W każdym bądź razie od tamtej właśnie nocy już zawsze miał bełkotać o jakiejś bitwie duchów, szczęku oręża i przerażających głosach, a o pójściu do lasu oczywiście już nigdy więcej nawet nie chciał słyszeć. |