Część II

Rozdział 15 - MORZE

    - ystarczy tylko zwyciężyć. Tylko! - Powtarzał sobie Perun każdego ranka, choć czasem dodawał jeszcze jedno słowo „aż”. Każdego ranka i każdego wieczora. Morze lekko kołysało, więc i jego uczucia i myśli poddały się okolicznościom zewnętrznym, huśtało i huśtało, to w górę, to w dół, a nawet w lewo lub prawo. Perun raz był pewien swego zwycięstwa, to znowu obawiał się, że zadanie przerasta jego siły, choć już w Turanie znalazł odpowiedź na pytania, których nigdy nie udzieliła mu Swantocha. Tu w Turanie. Tam. W Turanie. A dalej powinno być jeszcze lepiej. Tylko lepiej. Ale czy na pewno?

     - Dlaczego nie powiedziała mi wszystkiego? - Pytał samego siebie Perun, po raz nie wiadomo który patrząc na oddalający się brzeg. Wiedział jedno. Wciąż było więcej niewiadomych niż pewników. To pewnik. Znajdował odpowiedzi na jedno pytanie, ale pytań wciąż przybywało. Teoria drzewa. Czasem nawet miał dziwne przeczucie, że Swantocha celowo nie powiedziała mu wszystkiego, choć przecież powiedziała mu i nauczyła tak wiele, zmuszając do patrzenia na świat, jak jeszcze dotąd nikt z jego rodaków nie patrzył. Ale czy ta wiedza na coś mu się przydała? Wcale przecież lepiej tego świata nie rozumiał. Czasem zaś, choć zdawał sobie sprawę, że ta myśl, sama w sobie, jest obraźliwa, że pozwalając jej zakwitnąć, robi Swantosze krzywdę, podejrzewał, że baba celowo coś przed nim chciała ukryć. Nie potrafił sobie wyobrazić, co to może być? Czy coś związanego z jego celem, jego zadaniem, czy może z przyszłością? A może z jednym i drugim i trzecim jednocześnie? Przecież dotąd zawsze starała się go chronić i ostrzegała przed niebezpieczeństwami, które mogą mu zagrażać. Przede wszystkim jemu. O innych niebezpieczeństwach oczywiście mówiła również, czasem aż do znudzenia.

     - Więc dlaczego nie chciała mu powiedzieć wszystkiego, do końca? - Perun szybko odpędzał od siebie te myśli z poczuciem winy i ze złością. A przecież był już bardzo bliski prawdy, niemal ocierał się o nią. Z drugiej jednak strony kochał Swantochę i wolał nie dochodzić do żadnych wniosków, a odpowiedzi...

     - Musi po prostu przeć naprzód, wciąż dalej i dalej, by je uzyskać, obojętnie jak straszne by nie były! Oczywiście zaraz potem zawsze lekceważąco machał ręką, ale i tak zaczynał bać się przyszłości. Innym zaś razem machał na wszystko ręką, równie lekceważąco, i powtarzał sobie, że co będzie, to będzie i tak, bez względu na to, co zrobi, a tym bardziej, że w tej chwili niczego nie mógł zmienić. Był na statku i wpatrywał się w morze. Z uporem maniaka. Odpowiedzi w nim nie znalazł, ale przyznawał, że było fascynujące.

     Statek, którym płynęli, był wielokrotnie większy od łajby, którą dostali się do Turanu. Słowa łajba Perun nauczył się od marynarzy, chociaż jeszcze niedawno łajba ta wydawała mu się łabędziem. Do Turanu płynęli wzdłuż brzegów, ale i tak mieli szczęście, że trafili na dobrą pogodę. Teraz, gdy znaleźli się na otwartym morzu, fale zaczęły swój taniec. Perun nie potrafił sobie wyobrazić, jak zachowywałaby się tamta łajba na takiej fali, gdy nawet ogromny statek z trudem parł naprzód. Zaraz też wyobraził sobie, że to morze chce ich powstrzymać.

     Sakhil, syn pustyni i stepów, zawsze więcej czasu spędzający w siodle, niż na własnych nogach, znał morze równie dobrze jak ich kapitan, Ferdoussi i śmiał się ze zdumienia i oszołomienia Peruna.

     - To jeszcze nic. To dopiero początek. Morze jeszcze nie pokazało swej prawdziwej potęgi. Powinieneś to zobaczyć i przeżyć. Morze to nieujeżdżony koń. Morze to całe stado koni. Wszystkie konie świata!

     Sakhil chyba wypowiedział te słowa w niewłaściwym momencie. Perun już wkrótce odczuł to na własnej skórze, a raczej na własnych wnętrznościach, bo te chyba, dosłownie, wywróciły mu się na lewą stronę. A nawet gorzej.

     Przez kilka następnych dni nie miał siły ruszyć nawet małym palcem, nie mówiąc już o innych częściach ciała, a tym bardziej o podziwianiu wspaniałego morza, zaś barwy, o których jeszcze nie tak dawno myślał z zachwytem, tak jakoś nagle zszarzały, a nawet zzieleniały, a w zasadzie stały się mieszaniną wszystkich kolorów i potraw, które Perun zaczął z pasją oddawać morzu. Stado oszalałych, dzikich, nie ujeżdżonych, nieujarzmionych, najogromniejszych, nie osiodłanych bestii. Morze. Niebawem i Sakhil przestał się śmiać.

     Ale najpierw usłyszeli potężny grzmot (Perun nie słyszał i nie widział niczego, bo wychylony za burtę wciąż wymiotował i nic poza własnymi wnętrznościami go nie obchodziło), a po chwili ujrzeli olbrzymie chmury, gnane wichrem i coś, co przysłoniło cały horyzont, a co chmurą nie było z pewnością. Wkrótce lunął deszcz i pociemniało tak, że nawet Ferdoussi stracił orientację.

     Przez trzy, czy cztery dni trudno było odróżnić, czy to dzień jest nocą, czy też odwrotnie, a nawet czy woda nie zamieniła się miejscem z niebem. Deszcz nie był już deszczem, ale potopem. Lało z góry, z boku, z dołu i z każdej strony.

     Zeloran z pewnością twierdziłby, że to złe moce sprzysięgły się przeciwko nim, usiłując ich zatrzymać i zatopić, tym na statku jednak było zupełnie obojętne, czy to morze, czy może nawet zjednoczone siły zła przeciw nim powstały.

     Gwałtowność sztormu zaskoczyła nawet tak doświadczonego wilka morskiego, jakim był Ferdoussi. Ledwo co zdążył wydać rozkaz poluzowania żagli na obu masztach okrętu, gdy huragan zaatakował. Kilku marynarzy, którzy akurat wdrapali się na reje, by wykonać jego rozkazy, zostało zdmuchniętych do wody, niczym zeschłe liście z drzewa, a maszty, jak olbrzymie spłoszone ptaki, w tej samej chwili odfrunęły za nimi w mroczną dal na skrzydłach żagli.

     Sakhil już przestał się śmiać. Słyszał jak marynarze przekrzykując nawałnicę, wołają, iż to demony ich zaatakowały, a nie przyroda. Niektórzy przysięgali nawet na swe oczy i na życie własnych dzieci, że widzieli nie chmury, a olbrzymiego smoka, który rzucił się na ich statek, by rozszarpać go na strzępy.

     Gdy wiatr zaatakował Perun akurat po raz kolejny wymiotował za burtę. Statek nagle wierzgnął niczym szalony koń, wyrzucając go z siodła, ale, chyba jedynie cudem, Perun nie wpadł w morską kipiel. Miał szczęście, że jedna ze stóp zaplątała mu się w leżącą na pokładzie linę. To szczęście jednak było wątpliwej marki, bowiem Perun zawisł głową w dół tuż nad wzburzoną kipielą, a morze w każdej chwili mogło wyciągnąć po niego swe macki. Wiatr wzmagał się coraz bardziej, statkiem rzucało na wszystkie strony niczym zabawką, a on obijał się o burtę coraz mocniej i mocniej, aż w końcu stracił przytomność. Gdy ją znowu odzyskał sytuacja wcale nie przedstawiała się lepiej. Było nawet gorzej, waliły pioruny, lało, dmuchało, wyło i huczało. Sztorm rozhulał się na całego.

     Wyglądało na to, że cały świat stanął na głowie, a może tylko odwrócił się do góry nogami, co dla Peruna akurat nie miało żadnego znaczenia, bo przecież wciąż wisiał za burtą, też do góry nogami, ale przecież zawsze mogło być jeszcze gorzej, choć rzeczywiście trudno sobie taką sytuację wyobrazić. Perun miał cichą nadzieję, że nic się już nie zmieni. Nawet zaczął się do całej sytuacji przyzwyczajać i gotów był ścierpieć niemiłosierne kołysanie, ostatecznie miał szczęście, że nie wpadł do morza, gdy w pewnym momencie poczuł, że lina oplątująca jego nogę jakby lekko się rozluźniła, a on sam osunął niżej. I znowu. Co huśtnięcie.

     Najpierw zesztywniał z przerażenia, wciąż huśtając się oczywiście, co było wyczynem nie lada, potem zrobił coś pozornie tylko absurdalnego. Zaczął się huśtać jeszcze bardziej. Bardziej i bardziej. Już prawie sięgał palcami do krawędzi burty, gdy lina puściła, jednak jeszcze nie zaczął żegnać się z życiem, wszystko przecież trwało tylko mgnienie oka, już leciał w dół, ale, w tym samym mgnieniu oka, jego dłoń ktoś pochwycił. Niewiarygodne. Perun też tak pomyślał, mgnienie oka później oczywiście.

     - Nie puszczaj! - Wrzasnął, przekrzykując huk morza, wiatru i jęki obolałego okrętu, a potem, w kolejnym mgnieniu oka, bo strach dodał mu sił, wdrapał się, ostatkiem już sił, na pokład.

     To, że Sakhil we właściwym momencie znalazł się w tym właśnie miejscu mogło być całkowitym przypadkiem, mogło również być zrządzeniem losu, czy przeznaczeniem, mogło też być przysłowiowym szczęściem, a może tym właśnie szczęściem Peruna, dzięki któremu wychodził on cało z każdej opresji. A może był to kolejny dowód na to, że Peruna ochraniają jakieś siły? Oczywiście w takiej chwili nikt się nad podobnymi głupstwami nie miał czasu zastanawiać. Przecież wciąż jeszcze walczyli o życie, ale Sakhilowi, przez jedną nanosekundę, coś takiego jednak w głowie zaświtało. Już za chwilę oczywiście zapomniał, ale potem przecież myśl ta miała wielokrotnie powracać.

     Najpierw jednak i to bez chwili zastanowienia, obijając się o resztki rej, masztu, jakieś skrzynie i beczki, liny, majtków i rycerzy, wsunęli się przez najbliższy luk pod pokład, ale tam szybko i jednomyślnie stwierdzili, że nie był to najlepszy pomysł. Pod pokładem było jeszcze więcej obcych ciał, dużych i ciężkich, twardych, ostrych i tępych, które mogły zabić, przygnieść, wbić się, zmiażdżyć, czy ogłuszyć, nie wspominając już o wodzie, która wszystkimi możliwymi otworami lała się do środka, próbując ich zatopić.

     Pierwsze uderzenie cyklonu było rzeczywiście straszne, a jednak statek nie poddał się, choć ludzie już dawno stracili wiarę w ocalenie. Ferdoussi po wszystkim powiedział Perunowi, że statek nie poddał się dlatego, bo statki również mają dusze i również walczą, nie chcąc ginąć na dnie morza.

     Ich statek był tej tezy wyraźnym dowodem. Choć do połowy zatopiony, ogołocony z masztów i żagli, z uszkodzonym sterem, jednak wciąż utrzymywał się na wodzie. Gdy nastąpiła cisza, równie nagle, jak przedtem nagle rozszalał się żywioł, ludzie byli zbyt wycieńczeni, by zająć się czymkolwiek. Opadli na pokład tam, gdzie kto stał i tylko Ferdoussi usiłował ich podnieść.

     - To jeszcze nie koniec! - Większości było to obojętne, dla nich koniec już nastąpił. Na szczęście jednak paru, co bardziej doświadczonych marynarzy posłuchało kapitana i stanęło u pomp. Cisza trwała i trwała. Bez końca. A gdy wszyscy zaczęli mieć już nadzieję, że kapitan mylił się, on sam zresztą też, ktoś, wskazując palcem na północ, wrzasnął przerażony. Z szybkością spłoszonego konia zbliżała się do nich wielka góra wody.

     Ferdoussi chwycił za ster i wespół z kilkoma marynarzami zaczął kierować dziób okrętu w stronę ogromniejącej fali. Udało mu się to w ostatniej chwili, zaraz potem góra przewróciła się na nich. Teraz dopiero nastąpił prawdziwy koniec świata. Wiosło sterowe złamało się w tej samej chwili, a pomocnicy Ferdoussiego polecieli za burtę, niczym wystrzeleni z katapulty. On sam ocalał tylko dlatego, że wcześniej przywiązał się do stoidła, na którym umocowane było wiosło, ale i tak niewiele później pamiętał, oślepiony i ogłuszony. Nie wiedział, czy fala była jedna, czy też były setki fal, czy wszystko trwało tylko chwilę, czy może całą wieczność? Uderzenie było potworne, huk jeszcze większy, a ciemność absolutna. W jednej tysięcznej chwili załoga statku został zdziesiątkowana, a świta Sakhila skurczyła się o połowę. Dumni wysłannicy Turanu utracili sporą część swej dumy, tak jakby zmyła ją woda, a blask, którym wcześniej promieniowali, zszarzał do tego stopnia, że bardziej przypominali piratów, niż dumnych posłów. Mieli szczęście, że ocalały ich listy uwierzytelniające, chociaż i tak ci, którzy przeżyli nie byli już tymi samymi ludźmi.

     Sakhil później stwierdził, że w jednej i tej samej chwili umarli i narodzili się na nowo. Przeżyli własną śmierć, więc nic już nie mogło być dla nich straszne. Nawet jego własny strach był... Nie. Już go nie było. Przeżycie sprzed lat już przestało się liczyć. Wtedy tylko bał się, nie myśląc wcale o śmierci, a tego dnia już przecież pożegnał się z życiem, nie mając żadnej nadziei. Teraz czuł, że już nic nigdy go nie wzruszy. Mógł nawet samej śmierci napluć w twarz i to z uśmiechem na ustach. Bezczelnym uśmiechem. Śmierć to dostrzegła.

     O uczuciach ludzi łatwo się mówi, trudniej wyobrazić sobie, a tym bardziej powiedzieć, co mógł czuć ich okręt? Jeśli przyjąć tezę Ferdoussiego, że statki mają dusze jak ludzie, coś musiał czuć, choć pewnie, tak jak jego kapitan, jeszcze długo po wszystkim był ogłuszony i oślepiony. Musiał być, sądząc po stanie w jakim się znajdował. To, co z niego pozostało okrętu wcale już nie przypominało, bardziej wyglądało na tratwę ratunkową, ale jeszcze mniej niż ona nadawało się do żeglugi, nie wspominając o dumnym wpłynięciu do wendeckiego portu. A jednak to coś wciąż utrzymywało się na wodzie! Ferdoussi był dumny ze swego statku, choć rzeczywiście w tej chwili niewiele z niego pozostało.

     W obecnej sytuacji mieli aż dwa wyjścia - mogli przybić do którejś z pobliskich wysp i dokonać naprawy tego, co da się naprawić i potem kontynuować żeglugę, albo też w najbliższym z portów przesiąść się na coś bardziej do żeglugi zdolnego.

     Kapitan błyskawicznie dokonał pomiarów ich położenia i okazało się, że najbliżej była Dheira, wyspa, na której przed wiekami schronili się ocaleli z pogromu Atlanci.

     Według dheirańskich legend z Atlantydy ocalał tylko jeden statek. Garstce uciekinierów nigdy nie udało się odbudować dawnej potęgi, ale i tak przez następne stulecia dominowali na okolicznych wyspach. Może gdyby mieli więcej czasu osiągnęliby więcej. Nie zdążyli. Wybuch wulkanu zmiótł z powierzchni ziemi pół wyspy i resztki kultury Atlantów.

     Obecni mieszkańcy Dheiry niczym już swych potomków nie przypominali, jednak wciąż kultywowali dawne tradycje i zwyczaje, a nawet studiowali nauki, które sami zwali wiedzą tajemną. Zeloran, na wspomnienie wiedzy Dheirańczyków, zazwyczaj uśmiechał się dwuznacznie, co większość brała za lekceważenie, większość jednak nie wiedziała, że Zeloran pochodził z Dheiry, gdzie właśnie rozpoczął swe studia nad wiedzą tajemną. Większość również nie wiedziała, że był bratem władcy. Zeloran, nie wiedzieć czemu, utrzymywał to w tajemnicy aż do śmierci.

     Tymczasem jednak wcale nie myślał o własnej śmierci, bał się za to o innych. Nie mógł płynąć do Wendecji, nie mógł nawet śledzić statku osobiście, bowiem miał jeszcze szereg innych spraw na głowie, jednak zadanie to znakomicie wypełniały zań, wycelowane w statek, magiczne zwierciadła. Dodatkowo, jednym prostym zaklęciem, Zeloran sporządził coś w rodzaju alarmu, który powinien był reagować na większość niebezpieczeństw pochodzenia naturalnego. Alarm ten miał zawiadamiać go o zbliżającym się niebezpieczeństwie głosem koguta. Magowi wydawało się to zabawnym pomysłem, choć oczywiście (i poza tym) wcale nie było mu do śmiechu, ale prawda była taka, że nawet on potrzebował tej odrobiny otuchy i odprężenia.

     Był jeszcze jeden, jak je zwał Zeloran, brzęczyk, ten „uczulony” był wyłącznie na dhugów. O niebezpieczeństwie powiadamiać miał rykiem lwa. Tamtego dnia odezwały się oba równocześnie.

     Ferdoussi oczywiście nie wiedział, że to moc maga pozwoliła mu ustawić okręt w odpowiedniej pozycji, ale i jej by przecież nie starczyło, a statek zginąłby w odmętach, gdyby Zeloran wcześniej przezornie nie roztoczył wokół niego czegoś na kształt magicznej osłony. Jego ochronna tarcza i tak pękła pod naporem naszpikowanej magią fali, ale przyjęła na siebie pierwsze uderzenie. Pierwsze i następne.

     Turańczycy zalani ścianą już całkiem realnej wody nawet tego nie zauważyli. Nie wiedzieli też, że to, co na nich spadło było tylko cieniem wielkiej góry, którą widzieli wcześniej (choć tylko przez chwilę). Myśleli, że wyłącznie szczęściu zawdzięczali ocalenie, ale przecież aż takie szczęście nie istnieje. Byłby to nadmiar szczęścia, byłoby to szczęście absolutne, a takiego nie ma. Tym razem szczęściu wydatnie pomógł Zeloran, ale oni tego nie wiedzieli i nie mieli wiedzieć, bo nigdy więcej żaden z nich z Zeloranem nie miał się spotkać. Mieli więcej szczęścia niż on. Mieli szczęście w nieszczęściu. A może mieli szczęście, że był z nimi Perun? Zeloran go nie będzie miał. Również na szczęście Turańczycy nie zboczyli zbytnio z drogi.

     Dheira była przyjacielską wyspą, na której zawsze wszyscy mogli liczyć na pomoc, bez względu na to kim byli. Czy jej mieszkańcy byli potomkami Atlantów, czy też nie, to też już nie miało znaczenia, dawnej potęgi i tak nie udało się im odbudować, ale gdy dowiedzieli się, że siła, która przed wiekami wykopała pod Atlantydą wielki i wcale nie przysłowiowy dołek, po raz kolejny szykuje się do rozprawy, potraktowali sprawę niezwykle serio, a nawet osobiście. Przestraszyli się zaś nie na żarty, gdy usłyszeli o potężnej fali. Natychmiast też uznali, że to wybuch jakiegoś wulkanu musiał ją wywołać. Czasem rzeczywiście tak się działo, tym razem jednak, przeczuleni na punkcie wulkanów, potomkowie legendarnych Atlantów mylili się. Prawdę powiedziawszy mieli pełne prawo być przeczuleni. I to nie chodzi już nawet o ten jeden raz, legendarny, jak sami Atlanci. Bardziej martwili się dawną przepowiednią, według której ich wyspę miał zniszczyć wybuch wulkanu. Martwili się tak już od tysięcy lat, z nadzieją na kolejne tysiące, nie wiedzieli jednak, że wkrótce przepowiednia się wypełni. W końcu. Tym razem Los miał zamiar zrobić wszystko dokładnie.

     - To złe moce chcą zniszczyć nasz świat - Dheirańczycy powtarzali tak od tysiącleci, ale wcale nie opuszczali swej wyspy, nie byli przecież szczurami, uciekającymi z tonącego okrętu, więcej nawet, zachowywali się tak, jakby każdy z nich był kapitanem, który z okrętu schodzi ostatni. To trochę drażniło, szczególnie tych, którzy dopiero niedawno wypadli sroce o imieniu Historia spod ogona. No ale cóż, fakt faktem, jedynie korzenie Wendecji sięgały równie głęboko.

     Gdy tylko resztki tego, co jeszcze niedawno było dumnym turańskim okrętem, wpłynęły do portu i w końcu ociężale przybiły do kamiennego nabrzeża Sakhil, nie czekając na oficjalne wezwanie, wyskoczył na brzeg i udał się do dowódcy portu, któremu pokrótce zdał relację z niedawnych wydarzeń. Kapitan wysłuchał go próbując zachować spokój, ale od razu widać było, że wieści wywarły na nim piorunujące wrażenie. Bez zbędnych ceregieli, zwanych również ceremoniałem, poprowadził przybyszów do pałacu. Tam Sakhil opowiedział wszystko raz jeszcze, choć oczywiście używał bardziej oględnych słów.

     - Mówisz przybyszu, że dhugowie znów usiłują sięgnąć po władzę? - Dheirańczyk, który ich przyjął, był chyba, jak na mężczyznę przystało, nazbyt bogato odziany. Krzykliwe zestawienie barw drażniło, a ozdoby, którymi się obwiesił, również w nadmiarze, w Turanie uchodziły li tylko u kurtyzan. Sakhil oczywiście nie miał nic przeciw kurtyzanom, wręcz przeciwnie, ale, jak zresztą większość mężczyzn, czuł niewytłumaczalną niechęć do, delikatnie mówiąc, zniewieściałych osobników własnej płci.

     W pierwszym starciu jednak to właśnie on nie potrafił wytrzymać badawczego spojrzenia rozmówcy. Spuścił wzrok czując się dziwnie niezręcznie, a nawet głupio. Na szczęście Dheirańczyk wpatrywał się w Sakhila tylko przez chwilę. Wypowiadał jedno zdanie, a potem w milczeniu przechadzał się z kąta w kąt, jakby ten krótki spacer miał mu pomóc w przetrawieniu każdego usłyszanego słowo. Turańczycy śledzili z uwagą każdy jego krok.

     - Może dlatego nasz wulkan teraz się odezwał? - Mężczyzna wskazał za okno, a potem znowu rozpoczął spacer. Turańczycy już wcześniej dostrzegli pióropusz czarnego dymu, nie wiedzieli jednak, że to właśnie teraz, w tej samej chwili, gdy ich zaatakowało morze, jedyny na Dheirze wulkan ponownie się odezwał.

     Cały archipelag, do którego należała Dheira, był rejonem nieustannych erupcji wulkanicznych, ale ten na głównej wyspie już dawno wydawał się być wulkanem wygasłym, a obawy Dheirańczyków płonne.

     - Z jednej strony to nas przeraża, z drugiej wcale nie dziwi, a przy tym też wiele tłumaczy - w pierwszej chwili turańscy posłowie wystraszyli się tego głosu, zabrzmiał dziwnie głucho, a zarazem niezwykle donośnie, jakby pochodził zza światów. A w tej ciszy zabrzmiał jak wyrocznia.

     - Czyżby rzeczywiście nasz czas nadszedł? - W ciemnym kącie komnaty, za niewielką ławą, siedział ktoś jeszcze. W pierwszej chwili mylnie uznali, że władcą jest mężczyzna, który ich przyjął u drzwi i z przesadną wyższością tak szczegółowo o wszystko wypytywał, ale gdy tylko uważniej przyjrzeli się drugiemu Dheirańczykowi, zrozumieli swój błąd.

     Mimo skromnych, a w porównaniu ze strojem pierwszego rozmówcy, wręcz ubogich szat, dostojeństwo (na tyle na ile wiedzieli czym ono jest), od niego wprost biło. Gdy wstał od stołu okazało się, że posturą góruje nawet nad potężnym Sakhilem.

     - Spójrzcie. Góra przemówiła. Czyżby zbliżał się nasz koniec? - Władca Dheiry majestatycznym krokiem podszedł do okna i wskazał na dymiący stożek. - Znacie przepowiednię? Któż jej nie zna? Może nastąpi to już wkrótce, jeśli wszystko, jak utrzymujecie, dzieje się za sprawą dhugów? Cóż, nie jesteśmy militarną potęgą, nie mamy nawet armii, ale spróbujemy wam pomóc. Niech to będzie nasz skromny wkład w walce z nimi - król Goran w milczeniu spojrzał na dymiący czubek góry, a potem ściszonym głosem wydał jakieś polecenia. Marszałek dworu tanecznym krokiem niezwłocznie wyszedł z komnaty, by przekazać je dalej.

     - Dostaniecie od nas statek. Po przejściu tajfunu i nasze statki nie są w najlepszym stanie, choć z pewnością ucierpiały mniej niż wasz. Gdy zakończymy przygotowania popłyniecie do Wendecji, a w tym czasie nasi cieśle naprawią wasz okręt. Mamy nadzieję, że będzie gotowy do waszego powrotu. Byłoby dobrze, gdyby wasz kapitan pozostał z nami, by odpowiednio nadzorować roboty.

     Ferdoussi jednak wcale nie chciał pozostać na Dheirze.

     - Dheirańscy cieśle dobrze znają się na swojej robocie. Myślę, że możemy im zaufać - kapitanowi żal było pozostawiać statek, ale chyba jeszcze bardziej żal było mu rozstawać się z przyjaciółmi. Sprawdzę wszystko w drodze powrotnej.

     - Mamy nadzieję, że będziesz zadowolony z naszych rzemieślników, kapitanie. Osobiście ich dopilnuję... Ale zapomnijmy na razie o troskach. Po ostatnich, że tak powiem, przygodach musicie być bardzo zmęczeni, dlatego dobrze by było, gdybyście, a wiem przecież, że czas goni - Dheirańczyk zwrócił się w stronę Sakhila nim wypłyniecie, odpoczęli, dzień czy dwa nawet. Zresztą statku wcześniej nie uda się nam przygotować. Sakhil rozumiał to doskonale, dlatego też nie usiłował, nawet dla zasady, oponować, no a poza tym czuł, że łyk wyśmienitego dheirańskiego wina powinien im wszystkim dobrze zrobić.

     Te kilka dni również dla Peruna okazały się niezwykle cenne. Najpierw choroba, a potem sztorm mocno dały mu się we znaki. W Turanie niewiele miał wolnego czasu, tu jednak już po paru dniach odpoczynku wyglądał i czuł się dużo lepiej. To samo dotyczyło Sakhila i pozostałych Turańczyków. Dheirańskie wino chyba musiało mieć jakieś lecznicze właściwości. Sama Dheira zresztą również szybko powracała do normalnego życia.

     W przeddzień wypłynięcia do Wendecji wybrali się wraz z królem na wycieczkę do stóp wulkanu. Większość drogi przebyli rydwanem zaprzężonym w cztery konie, którym nad podziw sprawnie powoził sam Goran. Cały czas kontynuowali rozmowę rozpoczętą poprzedniego dnia.

     - Mamy doświadczenie - oznajmił ironicznie dheirański król, nawiązując do sprawnie postępujących prac naprawczych. Jak zwykle używał trzeciej osoby, tak że Perun nie bardzo wiedział kiedy król mówi tylko i wyłącznie o sobie. Perun nie wiedział jeszcze, że wszyscy Dheirańczycy mówią w ten sam sposób, a król nie był jedynym, który myślał o sobie - Naród to ja. Choć gdyby go spytać, pewnie wcale nie użyłby tych słów. Prędzej pewnie rzekłby, iż jest częścią narodu, jednej, wielkiej zbiorowości i pewnie też nie był jedynym, który to powiedział, ale z całą pewnością on właśnie był tym pierwszym.

     - To nie był pierwszy wstrząs i z pewnością nie ostatni, który przeżyliśmy. Taką w każdym razie mamy nadzieję. Dhugowie kiedyś dysponowali siłą mogącą zniszczyć naszą wysepkę w mgnieniu oka. Nie chcielibyśmy jednak, by stało się to za naszego życia... jeśli ma już tak się stać.

     - Przepowiednia - szepnął domyślnie Perun, a stary król spojrzał nań z zaciekawieniem.

     - Czy wiecie, że przepowiednie przewidziały także wasze przybycie? - Goran zamyślił się na chwilę, jakby w pamięci szukając odpowiednich słów, a potem zacytował słowa przepowiedni:

     „Na burzy skrzydłach z północy,

     przybędzie wysłannik przeznaczenia,

     by do walki stanąć bez drżenia

     przeciw zła odwiecznej mocy.

     Gdy ostatni raz przemówi góra...”

     - To było jakoś tak, jeśli dobrze pamiętamy? - Król przerwał wpół zdania, jakby już nie pamiętał następnych słów, ale przecież znał je doskonale. Wszyscy Dheirańczycy je dobrze znali. Sakhil znał je również.

     - Gdy ostatni raz przemówi góra, zginie Dheira, czy tak panie? Przepowiednie jednak nie zawsze mają rację. To nie musi przecież być ten raz... - Goran spojrzał na Turańczyka rozkładając bezradnie ręce.

     - Chcielibyśmy, żeby tak było - odpowiedział i znowu spojrzał na Peruna, kręcąc głową z niedowierzaniem. - Może to właśnie o tobie mowa, młodzieńcze. Kto by pomyślał, że właśnie ciebie los wybrał... Nie obraź się chłopcze...

     - Czy myślisz panie, że i ja o tym nie myślałem? Brzemię, które Los złożył na moje barki jest bardzo trudne do udźwignięcia. Czasem myślę, że Los pomylił się, że ktoś pomylił się, sam nie wiem kto?

     - Może Los dając ci wątłe ciało czym innym cię w zamian obdarował, o czym nawet sam jeszcze nie wiesz - król Goran zadumał się na chwilę, znów z zaciekawieniem mierząc wzrokiem Peruna.

     - Jest w naszym skarbcu coś, co ponoć nasi przodkowie przywieźli z Atlantydy. Może przyda ci się ten dar, a przynajmniej może da ci jakąś przewagę. To tarcza. Niby nic wielkiego, jednak ma magiczną moc. Chroni przed ciosami, a ponoć nawet czyni jej posiadacza niewidzialnym w oczach wrogów.

     - Mam już obrońcę - Perun wskazał na Łasego, który dopiero w dzień przybycia na Dheirę wychylił nos spod pokładu. Niemal od razu po wypłynięciu w morze zaszył się w jakiejś ładowni i zapadł w zaiste kamienny sen. Tak przetrwał podróż, nie wiedząc nawet, że wszyscy cudem wywinęli się śmierci.

     Wieczorem, gdy już powrócili z niewielkiej wyprawy, Perun w końcu zobaczył tarczę i wtedy oczy zaświeciły mu się ze zdumienia i zachwytu. Było widać, że nie potrafi odmówić.

     Tarcza nie była wcale duża, ale ponoć zrobiono ją z tego samego materiału, co wendecki miecz. Lico ozdobione miała przedziwnymi, złoconymi znakami, których już nikt, jak twierdził król, nie potrafił odczytać, ale to właśnie w nich kryła się cała jej siła magiczna. Tarcza wydawała się lekka jak piórko i miała niezwykle poręczny uchwyt, który doskonale pasował do niewielkich dłoni Peruna.

     - Jest wspaniała - szepnął Perun. - Nie wiem, czy wolno mi ją przyjąć?

     - Jest już twoja - powiedział król, a potem, by wybawić Peruna z zakłopotania zręcznie zmienił temat. - A co do twojego obrońcy... Nie ma na Dheirze takiej zwierzyny. Toż prawdziwy potwór, ale chyba tylko z wyglądu? Czy ośmieliłbyś się Sakhilu stanąć z nim do walki?

     - Ten potwór tylko wygląda, że jest łagodny niczym baranek, ale wolę omijać go z daleka. Na własne oczy widziałem ślady po jego harcach. Strach byłoby nań ruszyć nawet w paru zbrojnych. Niech Perun z nim się zabawia - Sakhil zaśmiał się, a potem konspiracyjnie dodał. - Gdy Perun był z wizytą u Zelorana Razamanaz wystawił przeciw Łasemu lwa i tygrysa, ale te nie chciały z nim walczyć, tylko potulnie ułożyły się u jego stóp, co wszystkich wprawiło w zdumienie. To były najgroźniejsze bestie.

     - Jedynymi jego wrogami są wilki - oznajmił Perun znów wstrząsając się z oburzenia na tamto wspomnienie. - Zabiły mu matkę.

     - Wilki? - Władca Dheiry nie wiedział, że dokładnie to samo pytanie zadał już Razamanaz.

     - Szkoda, że nie mamy wilków - dodał po niedoszłej walce Razamanaz. Oburzenie Peruna nie wywarło na turańskim władcy najmniejszego wrażenia, dopiero gdy Łasy obrzucił go pełnym pogardy spojrzeniem, jakby wszystko doskonale rozumiał, sabor poczuł się naprawdę nieswojo i aż do ich wypłynięcia wstydził się spojrzeć niedźwiedziowi w ślepia.

     - To źle o nas świadczy - powiedział po wszystkim Zeloran. - Czy naprawdę jesteśmy takimi krwiożerczymi bestiami? Może to my powinniśmy wyginąć. Poddać się bez walki?

     - Nie możemy się poddać bez walki. Musimy walczyć! Sakhilowi znów stanął przed oczami widok mazargańskiej jaskini.

     - Musimy walczyć - powtórzył Zeloran. - Na prawdziwy pokój jest jeszcze za wcześnie. Może kiedyś nie będziemy musieli już tego robić, ale jeśli dobrze znam ludzi, nigdy to nie nastąpi. Jesteśmy gorsi od tych zwierząt!

     - Myślę - rzekł Goran, usłyszawszy, co Zeloran miał do powiedzenia - że to wszystko jest jeszcze przed nami. Teraz jednak rzeczywiście musimy walczyć.

     - Musimy walczyć - powtórzył raz jeszcze Sakhil, ale równocześnie poczuł się winnym. Nie po raz pierwszy zresztą, ale po raz pierwszy tak dogłębnie. Był żołnierzem. Wypełniał rozkazy. Szedł na wojnę bez zastanowienia i zabijał bez zastanowienia, nie myśląc nawet, czy występuje w słusznej sprawie? Potem na jego rozkaz zabijali inni. Czy pierwszy raz będę walczył w słusznej sprawie, w obronie dobra, przeciw złu, pomyślał Sakhil, jednak głośno rzekł, chyba bardziej usiłując samego siebie przekonać:

     - Nie jesteśmy idealni, jednak teraz nie mamy wyboru. A Los...

     - A nie odnosisz czasem wrażenia, mój generale - król najwyraźniej domyślał się, co Sakhil ma zamiar powiedzieć - że Los bawi się z nami, że jesteśmy igraszką w jego rękach?

     - W takim razie z Losem również przyjdzie nam się zmagać, walcząc o nasz świat. A komu mamy dziękować, że nas do tej walki wyznaczono? - Spytał milczący do tej pory Perun. - Też Losowi?

     - Stawiając w ten sposób pytania nigdy do niczego nie dojdziemy - odparł król, doskonale rozumiejąc intencje Peruna. - Komu mamy dziękować? Wydaje mi się, że nie ma to żadnego znaczenia. Ważniejsze jest to, że mamy zadanie do wykonania, wy macie zadanie i jeśli uda się wam osiągnąć cel, to wobec was ktoś, może nawet cały świat, będzie miał dług wdzięczności. Mimo że się o to nie prosiłeś, młodzieńcze...

     - Za wcześnie jeszcze mówić o długu wdzięczności i zobowiązaniach. Nie osiągnęliśmy jeszcze nawet połowy drogi, a najtrudniejsze wciąż przed nami, nawet jeśli Wendecja przystanie na nasze propozycje.

     - Połowa drogi - zadziwiasz nas, mój chłopcze - Dheirańczyk parsknął śmiechem. - Trochę skromności. Prawdę powiedziawszy zrobiliście dopiero pierwszy krok, a tak po prawdzie znajdujecie się w punkcie wyjścia. Przecież dopiero niedawno zorientowaliście się, o co w tym wszystkim chodzi? Ta burza powinna cię pobudzić do myślenia. Nas przeraziła. Ślepy Los wyznaczył ci pewną rolę w tej historii, ale może też celowo zostałeś, że tak powiemy, niedoinformowany, inaczej bowiem nie ośmieliłbyś się wyściubić nosa ze swego zadupia. Wciąż nie zdajesz sobie sprawy z potęgi przeciwnika. Zaczynamy się właśnie zastanawiać, nie obraź się tylko, czy nie jesteś za głupi do tego wszystkiego.

     - Może jestem głupi, ale to tobie mądrość najprawdopodobniej odebrała odwagę - Perun, mimo iż zdawał sobie sprawę z teoretyczności tych rozważań, poczuł się urażony. - A poza tym - dodał - ja nie prosiłem się o ten zaszczyt.

     - To już dawno zauważyłem. Jeśli masz wyobraźnię, a lepiej żebyś ją miał, to zacznij się już bać... Przynajmniej będziesz ostrożniejszy. Zresztą dotyczy to nas wszystkich bez wyjątku. Uciekinierzy z Atlantydy przybyli na Dheirę i oprócz legend i tej tarczy niewiele po nich zostało. Trochę wiedzy tajemnej i przepowiednie. Jeśli prawdą jest to, co one mówią, nas czeka zagłada. Może to przekleństwo Atlantydy. Jesteśmy za starzy, by pójść i walczyć, a może, jak twierdzisz, mamy za mało wyobraźni, a poza tym Los nam nie wyznaczył żadnego zadania, może tylko mamy być ofiarami. Czekaliśmy tak długo, nie bez lęku, bo wasze pojawienie ma być równocześnie sygnałem, że koniec nasz jest już bliski. Jesteśmy już starzy. Płynie w nas krew Atlantów i jak oni jesteśmy skazani na zagładę. Mieliśmy wystarczająco dużo czasu, by się z tym pogodzić. Nasz czas się kończy. Może nadchodzi czas nowych ludzi i nowych społeczeństw, a może to już koniec wszystkiego. Koniec świata ludzi...

     - Twoja wiedza, panie - wtrącił Sakhil, który już wcześniej podjął decyzję, iż wojna ta będzie ostatnią wojną w jego życiu, jeśli oczywiście ją przeżyje - powinna skłaniać cię do bardziej optymistycznych myśli. Zbyt czarno wszystko widzisz.

     - Optymizm to cecha młodości, ale masz rację, chyba martwimy się na zapas. To wina ostatniego trzęsienia ziemi i przepowiedni. Zatruły nam one życie, skazując setki pokoleń na czekanie. Dziwisz się, że się martwimy? Jesteśmy królem tej wyspy. To nasza ojczyzna, nasza ziemia i nasi poddani, tam w dole. Jak i my, żyją w cieniu tego przeklętego wulkanu i jak my chyba zawsze żywili nadzieję, że przepowiednie kłamią.

     - To on nam zagraża - powiedział król, gdy stanęli poprzedniego dnia u stóp wulkanu, wskazując na szczyt.

     - A teraz spójrzcie w dół - pod nimi rozpościerała się cała wyspa. - Czyż nie jest piękna?

     Wszyscy spojrzeli w dół, za jego dłonią. Widzieli port, miasto i zamek, i zielone winnice pokrywające wzgórza. Ciągnęły się wzdłuż drogi pnącej się od miasta do stóp wulkanu i dalej, w dół, aż do osady, po drugiej strony wyspy.

     - Czy tak wygląda raj? - Pomyśleli równocześnie Perun i Sakhil. Każdemu przed oczami stanął widok własnej ojczyzny, tylko Ferdoussi spoglądał dalej, na morze. Jak okiem sięgnął, zamykało horyzont, łącząc się z niebem na krańcach świata. Dla niego rajem było morze i wiatr w żaglach, przystań i ryby, smak soli w ustach i legendarne syreny, których przez całe życie szukał, dotąd bezskutecznie.

     - Wino to nasza specjalność - kontynuował król, przyznając się równocześnie do własnej pasji. - Nasze piwnice są pełne wina. Po powrocie koniecznie musicie spróbować. Niektóre sami zrobiliśmy.

     Wieczorem wszyscy razem zeszli do królewskich piwnic i próbowali po kolei wina z każdej beczki. Perun nie rozstawał się z tarczą, którą ofiarował mu król, co chwilę przymierzając ją do ręki. Zastanawiał się, w jaki sposób objawi się jej magiczna siła i czy już działa.

     - Czy jeszcze mnie widzicie?

     - Tak... jeszcze... chyba tak. Chociaż poczekaj... - odpowiedział Sakhil - chyba zaczynam widzieć cię podwójnie. Rozmazujesz się. To jednak działa! To nie czary! Jego słowa rozbawiły wszystkich. Nastrój jeszcze bardziej się im poprawił, gdy król kazał wezwać pieśniarza.

     - Nie możemy wam bardziej pomóc, jak tylko dodać wam otuchy, tym bardziej, że dotąd tylko narzekaliśmy. Ten młodzieniec wystarczająco wynudził się na naszym dworze, pomijając też fakt, że bez skrupułów opróżnia nasze piwnice. Zauważyliśmy również, że zaczął się powtarzać, co pewnie nie jest jego największą wadą, no ale jeśli będziecie zmęczeni, czy smutni on was chociaż rozbawi. Jeśli będziecie płakać, jego muzyka ukoi odrobinę wasz ból. Był przez jakiś czas naszym lekarstwem na wszystkie kłopoty, może więc również wam na coś się przyda. Co prawda nie słuchają go ani ptaki ani ryby, które ponoć i tak nie mają słuchu, a morze, o którym lubi śpiewać nie zastyga w bezruchu, nie wspominając już o wietrze, czy śnieżnej zawiei, zaś jego poezja... no cóż... Lepsze to, niż nic...

     Dakiki z pewnością był odmiennego zdania. Jak każdy artysta zresztą, a gdy do tego jeszcze niezbyt pochlebnie wyrażano się o ich sztuce potrafili się zdrowo zacietrzewić. Dakiki zacietrzewiał się dosyć często. Król, jego zdaniem, nie miał wcale gustu. Jak Ferdoussi, pieśniarz pochodził z Turanu. Dla leciwego króla może i był młodzieńcem, ale gdyby się tylko dobrze postarał pewnie miałby już syna w wieku Peruna.

     Był chudy jak patyk, jednak brzuch od wypijanego wina mu się całkiem ładnie zaokrąglił. Na szczęście brzuch nie przeszkadzał mu grać na czangu, na którym wygrywał co bardziej romantyczne melodie, najbardziej jednak lubił glinianą okarynę, którą dostał od ojca. To był instrument na miarę jego talentu. Nieduży.

     Dakiki nie był złym muzykiem i nawet, jak mówiły przedstawicielki pewnego zawodu, miał całkiem miły głos i niezły słuch, ale, niestety, nie miał specjalnego talentu do wiązania słów, ani tym bardziej do układania pieśni, a gdy nawet udawało mu się wpaść na jakiś pomysł zawsze potem okazywało się, że wcześniej ktoś go ubiegł. W skrytości ducha Dakiki zaczynał już podejrzewać, że część tych pomysłów mu najbezczelniej skradziono. Kilku złodziei znał osobiście, wielokrotnie rozmawiał z nimi o sztuce własnej i ich twórczości i pomysłach. Niestety! Był oburzony, ale cóż miał zrobić? Czuł jednak, a nawet wiedział, że jego dzień i tak jeszcze nadejdzie. Nie przeszkadzało mu to oczywiście śpiewać tych własnych pieśni, ułożonych przez innych. Czasem nawet udawało mu się do nich wtrącić jakieś swoje słowo, czy nawet dwa, szczególnie wtedy, gdy nadmiar wypitego wina zaćmiewał mu pamięć. Jego marzeniem było stworzyć pieśń, którą śpiewaliby wszyscy ludzie na całym świecie, przy każdym ognisku i na każdym dworze. Pieśń o bohaterach, a może nawet cały epos? Dotąd jednak jeszcze nie znalazł właściwego tematu, a i bohaterów nie znał zbyt wielu. Nie miał zbyt wielu okazji. Dla własnego bezpieczeństwa wolał bowiem przebywać w innym, spokojniejszym towarzystwie. Ci zapoznani zaś bohaterowie najczęściej później okazywali się niepoprawnymi łgarzami i samochwałami, a ich bohaterskie czyny miały niewiele wspólnego z bohaterstwem, jeszcze inni byli zwykłymi zbójami. Dakiki w głębi ducha zaczynał się obawiać, że czas bohaterów i miecza już minął, a ludzie spodleli doszczętnie. Czekając tak na przypływ natchnienia, od wielu zresztą lat, śpiewał przede wszystkim o miłości, śpiewał o morzu i dalekich wyprawach, za którymi nie obawiał się tęsknić i śpiewał o odległych krainach, których zgnuśnieli Dheirańczycy nigdy nie poznali. W swym, nie tak całkiem już młodym życiu, odwiedził Nomurię, Mazargan, M'Tisę i Kosh. Kiedyś miał nawet zamiar ruszyć dalej na wschód, do Shannary, ale wracając z Tum uwiązł na Dheirze. Kiedyś wydawało mu się, że na wyspie, na której osiedlili się uciekinierzy z Atlantydy znajdzie właściwy temat, ale znów pomylił się. Początkowo jemu również wydawało się, że trafił do raju, ale dla niego ten raj okazał się grobem. Wyspa też była martwa. Na Dheirze nic się nie działo i nic już najprawdopodobniej się nie wydarzy. Dheira czekała na cios przeznaczenia i choć wiedział, że przyjmie go z godnością, wiedział również, że Dheira nie podniesie ręki w swej obronie. Warta była tylko jednej pieśni, którą Dakiki nazwał, nie wiadomo dlaczego, „Pieśnią o winie”.

     Gdy tylko usłyszał o przybyszach z Turanu, a plotki dosłownie rozszalały się, łącząc ich przybycie z dawnymi przepowiedniami, wiedział, że to jego szansa, może nawet ostatnia. Siedząc tu od lat nie wiedział, że świat stanął na krawędzi. Zgnuśniał, jak Dheirańczycy. Z drugiej jednak strony było mu na Dheirze całkiem dobrze. Miał gdzie grać i śpiewać, miał też powodzenie u kobiet, którym podobał się jego głos i miał pod dostatkiem wina, które lubił, może nawet za bardzo, tylko że jego talent zaczynał umierać. On to wiedział najlepiej.

     - To przeznaczenie - pomyślał z radością i tej nocy zagrał jak nigdy dotąd, bojąc się, że przybysze nie zechcą go zabrać ze sobą. Może tylko pieśni, którą zaimprowizował trochę nie dostawało.

    

     „Czymże jest rycerz bez poety?

     O bohaterach dawno słuch by zginął,

     Bo ludzka pamięć krótka jest, niestety.

     By nie pozwolić zginąć w niepamięci mroku

     Ich nawet najwspanialszym czynom,

     Bogowie życie dali nam, poetom,

     a ludziom dali wino...”

    

     Śpiewał przygrywając sobie na czangu, choć język plątał mu się niemiłosiernie od nadmiaru wypitego wina. Na szczęście również słuchacze nie bardzo mogli nadążyć za tokiem jego myślenia. Podkreślając zalety swego zawodu, Dakiki niechcący zapomniał, że zależność ta jest obustronna. Choć wyobraźnia ludzka wydaje się być nieograniczona, nie wszystko udaje się wymyślić, szczególnie na zawołanie, a właśnie dokonania innych zawsze były pożywką, bez której wielu mu podobnych artystów nie zarobiłoby nawet na chleb. On miał od nich więcej szczęścia. Zarabiał nie tylko na chleb, ale i na wino, a jego słuchacze, przynajmniej przez chwilę, chyba widzieli go takim wielkim, jakim sam sobie wydawał się być. Przez chwilę. Byli mocno pijani. Następnego dnia szczęście nadal go nie opuściło, a statek, który przydzielił im król był wystarczająco wielki, by pomieścić jeszcze jednego pasażera i jego wielki talent.

     Opuścili Dheirę wczesnym rankiem. Wypite wino wciąż im zdrowo szumiało w głowach, na szczęście morze kołysało w tym samym rytmie. Wschodzące słońce zalało całą Dheirę złotym blaskiem. W jego świetle wyspa powoli traciła swą materialność, aż w końcu rozpłynęła się w jaśniejącym powietrzu nadchodzącego dnia. Jedynie cienka smużka dymu, wydobywająca się z tego jedynego szczytu, który wkrótce miał przyczynić się do zguby ostatnich potomków Atlantydy, jeszcze długo widoczna była nad horyzontem.