|
Część II
Rozdział 23 - WIELKI DZIEŃ ędrówka do osady zajęła im pełne cztery dni, choć Weles dopiero co dwukrotnie dłuższą drogę pokonał w krótszym czasie, ale jego, pomijając siłę, do biegu dopingowała nienawiść. Tym razem jednak, choć nienawiść wcale nie wygasła, Weles był zbyt obolały, by poruszać się szybciej, a Perun, choć starał się jak mógł, był przecież tylko człowiekiem. Odpoczywali nocą. By nie zdradzić swej obecności rozpalali niewielkie ognisko, przy którym i tak mogli tylko rozgrzać koniuszki palców. Na szczęście gniew w nich jeszcze nie wygasł. Nie musieli polować, bo Perun miał ze sobą jeszcze niewielki zapas suszonego mięsa, ale apetyt i tak specjalnie mu nie dopisywał, no a Weles... wciąż miał kłopoty z jedzeniem. Napięcie udzieliło się im obu, a rozwaga, jeśli to rzeczywiście była rozwaga, jak zwykle przeszkadzała w marszu. Rzadko odzywali się do siebie i co najwyżej omawiali szczegóły planu działania, ale, jak twierdził Weles, ten ich plan można było rozbić o kant dupy. Nic się w nim nie kleiło, bo po prostu wciąż było zbyt wiele niewiadomych. Wiedzieli tyle samo, co i na początku - musieli dostać się do osady i uwolnić Dobrochnę i jej dziecko, tylko że wciąż nie mieli pojęcia, jak to zrobić? Wszystko będzie zależało od sytuacji, jaką zastaną w osadzie. Weles przede wszystkim liczył na swoje oddziały. Dla niego sprawa była prosta. Należało uderzyć wszystkimi siłami na osadę i wybić tych, którzy będą stawiać opór. Naturalnie przede wszystkim trzeba było wytłuc dhugów. Bez nich powinno być łatwiej. Weles jednak nie brał pod uwagę tego, że łowcy, zaatakowani przez wilki i tak będą się bronić, zaś Peruna nikt nie będzie chciał słuchać, a jeśli się na ich czele pojawi zostanie uznany za zdrajcę. Perun jednak nie miał zamiaru dopuścić do rzezi. Musiał znaleźć inne wyjście, a przynajmniej mniej krwawy sposób rozwiązania problemu, jednak ani sny, ani tym bardziej wyobraźnia nie podsunęły mu podpowiedzi. Musiał liczyć na własną pomysłowość. Gdy zeszli w dolinę natychmiast zmieniła się pogoda, na co Perun natychmiast zwrócił Welesowi uwagę. U podnóży gór wyglądało to bardziej naturalnie, niż na stepie, czy w lasach, przez które Perun wędrował bez mała rok temu. Temperatura rosła w miarę schodzenia w dół. W cztery dni upłynęły wszystkie pory roku. Po wyjściu z wąwozu weszli w śnieżycę, która następnego dnia była już tylko śniegiem z deszczem, na halach przywitała ich wiosna, zaś u stóp gór panował całkiem letni upał. Perun zrzucił z ramion swą nieodłączną skórę niedźwiedzią, ale Welesowi, który przecież nie mógł zmieniać skóry, musiało być gorąco. Słońce ani na moment nie przestawało prażyć. Pot spływał zeń strumieniami. Jak okiem sięgnąć, błękitu nieba nie skalała nawet najmniejsza chmurka. - Piękna kraina, bogata w zwierzynę - Weles nieudolnie próbował nawiązać rozmowę. - Choć prawdę powiedziawszy wolę bardziej umiarkowany klimat. Ten upał mnie wykańcza. - To nie jest normalne - odpowiedział Perun. - Tę krainę stworzyli dhugowie za pomocą czarów. Tak nie powinno być. Obejrzyj się za siebie. Pogoda nigdzie na świecie tak gwałtownie się nie zmienia, a to nie tylko pogoda, to całkiem inny klimat, jakbyśmy wkroczyli do zupełnie innego świata, a przecież w górach jest pełnia zimy i to od niepamiętnych czasów, a na północy lodowiec. Byłeś tam kiedyś? Widziałeś jego olbrzymią ścianę? Jakby wprost z ziemi wyrastała pod same niebo. Ale czy na zdrowy rozum tak powinno być? Czy tak wygląda świat? Nawet w Krainie Wiatru, za górami, gdzie lodowiec nigdy nie dotarł, klimat jest o wiele surowszy... - Jeśli prawdą jest to, co mówisz, a na... zdrowy rozum chyba rzeczywiście tak jest, może się tak stać, że gdy już pozbędziemy się wszystkich dhugów cała ta kraina... nasza kraina... - Boję się nawet o tym myśleć... Chciałbym się mylić... - Na to, co się stanie niestety już nie mamy wpływu, najmniejszego, ale może to i dobrze. Wyobrażasz sobie, że jeszcze to mielibyśmy na głowie. Łatwiej zabijać. - Nie dopuszczasz do siebie myśli, że to my możemy zostać zabici? W takim wypadku nasze problemy rozwiążą się same... Masz rację, któżby się przejmował w takiej sytuacji pogodą... - Czy już wiesz, co zrobić? Masz plan? Ale Perun wciąż jeszcze tego planu nie miał. Weles dobrze to wiedział, próbował więc przy każdej możliwej okazji przeforsować własną koncepcję. - Zdajesz sobie sprawę, że sami nic nie zdziałamy. A walki nie da się uniknąć, czy tego chcesz, czy nie. Moje wojska już powinny być na miejscu. Tylko patrzeć, jak natkniemy się na pierwsze czujki. Rozkazałem im otoczyć osadę i czekać na mnie lub na mój rozkaz. Obawiam się, że możesz zostać niezbyt mile przyjęty. - Dałeś słowo... - Dałem i mam zamiar go dotrzymać, choć pewnie i tak mi nie za bardzo wierzysz, ale powiem ci coś jeszcze. Dam ci po wszystkim trzy dni, całe trzy dni, byś skrył się, choćby w mysiej norze. Potem koniec rozejmu... To chyba wystarczający dowód dobrej woli? Potem wszystko będzie po staremu. - Zgadzam się, ale teraz wróćmy do sprawy. Jak liczną masz armię? - Jeszcze nigdy nie miałem tylu żołnierzy pod swoimi sztandarami? Nawet jeśli wielu zginęło, lub nie jest zdolnych do walki, to i tak stosunek powinien być jak sto do jednego. Łowcy nie mają szans. - Wciąż zapominasz, że to nie z łowcami mamy walczyć... - A ty wciąż nie chcesz zrozumieć, że sytuacja diametralnie się zmieniła. Twoi ludzie stoją po stronie dhugów, a więc są naszymi wrogami. Nie ukrywam, że nie mam zamiaru ich oszczędzać. Nie mam zamiaru ani ochoty patrzeć, jak mordują moich ludzi i nie pozwolić im ruszyć ręką we własnej obronie. - Przed chwilą powiedziałeś coś o stosunku liczebnym, czy też może się przesłyszałem? - Posłuchaj. To ty potrzebujesz mojej pomocy, nie ja twojej, jeśli coś ci nie odpowiada zawsze możemy zmienić warunki naszego zawieszenia broni. Ja zaakceptowałem twoje, więc i ty musisz zgodzić się na moje. Czy wyrażam się jasno? Przybyłem tu z myślą, by zniszczyć twoją osadę i ciebie, ale przyznaję, okoliczności się zmieniły. Byłem zaślepiony, nawet bardzo i nie dostrzegałem poważniejszego niebezpieczeństwa. Obiecam ci jeszcze jedno! Nie tknę tych, którzy ocaleją, jeśli nie wejdą mi w drogę. Czy to cię satysfakcjonuje? - Chyba nie mam wyboru, czyż nie tak? - Perun wciąż przemyśliwał, co zrobić, by ocalić ludzi? Mimo uczciwie wyglądających deklaracji nie ufał Welesowi. Bał się, że ten, po osiągnięciu zwycięstwa w pierwszej fazie bitwy, będzie chciał zrealizować także swój pierwotny plan. Perun wiedział jedno - przy życiu musi pozostać tylu ludzi, by Welesowi odeszła ochota do walki. I chyba Perun wiedział już, jak to osiągnąć. W końcu w jego głowie zaczął się krystalizować pewien plan. Wszystko będzie zależało od tego, jak zachowa się Weles i jego wilki, no i także, a może nawet przede wszystkim, łowcy. Był oczywiście jeszcze jeden, a w zasadzie nawet dwa (dwa w jednym) czynniki - dhugowie i czas. Gdyby okazało się, że przybyli za późno ich kłótnia byłaby tylko przysłowiowym dzieleniem skóry na niedźwiedziu, choć po prawdzie i tak niczym innym nie była. Wciąż zbyt wiele było niewiadomych. Weles chyba czytał w myślach Peruna, bo oznajmił, urywając tę jałową dyskusję: - Wszystko będzie jasne, gdy już będziemy na miejscu. Po co się niepotrzebnie kłócić? Poczekajmy, aż spotkamy moje wojska. Jakby na zawołanie z lasu wypadło wprost na nich kilka wilków. Zaskoczone, jak i oni sami, niemal zawisły w powietrzu, tuż nad wąską, leśną ścieżyną, którą właśnie brały jednym skokiem. Najwyraźniej dokądś spieszyły, jednak widok ich władcy i to w nieoczekiwanym towarzystwie spowodował, że stanęły jak wryte. Wyraźnie nie wiedziały, co robić? Czy od razu rzucić się na Peruna, czy też czekać na rozkaz? Weles na szczęście wybawił je z niezręcznej sytuacji. Naturalnie Perun nie zrozumiał z tego ani słowa, ale widok wilczej sierści, która, jakby na rozkaz, niemal natychmiast opadła podziałał nań uspokajająco. Wilki również wyraźnie się rozluźniły. Podeszły bliżej do Welesa i najwyraźniej przekazały mu najświeższe wiadomości. Po krótkiej chwili zastanowienia Wilczy Pasterz wywarczał jakieś rozkazy, a wilki pośpiesznie rozbiegły się we wszystkich kierunkach. - Zgodnie z rozkazem moje wojska już otoczyły osadę - Weles w kilku słowach opowiedział Perunowi o czym dowiedział się od swych poddanych. Nie miał przy tym zbyt zadowolonej miny. Wieści musiały być gorsze niż oczekiwał. - Zwołałem naradę dowódców. Spotkamy się z nimi na wzgórzu, z którego wszystko widać jak na dłoni. Będziemy lepiej mogli ocenić sytuację, a również dowiemy się, co nowego słychać w osadzie? Moi zwiadowcy twierdzą, że cały ten cyrk zacznie się już jutro po południu. Twoje przeczucia sprawdziły się. Przyszliśmy dokładnie na czas, a nawet trochę szybciej, będziemy zatem mogli wszystko zaplanować. Chociaż jest pewne ale... Ponieśliśmy większe straty, niż przypuszczałem, dlatego nie będziemy mogli przypuścić frontalnego ataku - Perun słysząc te słowa odetchnął z ulgą. Jego modły zostały wysłuchane. Po walce siły będą na tyle wyrównane, że Welesowi nie będzie się opłacało atakować osady. Z drugiej strony jednak... - Na psa urok - zaklął Perun na cały głos, aż Weles spojrzał nań ze zdziwieniem. - I tak źle i tak niedobrze... - Co ty kombinujesz? Przecież jeszcze nic nie jest wiadome, a gdybanie nic ci nie da - i w tej chwili Weles doznał olśnienia. - Ha! Wciąż dumasz, jak ocalić łowców? Powiedziałem już, dam im spokój, jeśli oni pierwsi nie nadepną mi na ogon. Dałem słowo i nie mam zamiaru go złamać. A wiesz dlaczego? - Weles, jak znakomity aktor, zawiesił na chwilę głos (i nawet cisza zdawała się oczekiwać na to, co Wilczy Pasterz teraz powie), a potem, w najwłaściwszym momencie oznajmił, pewnie i siebie samego zaskakując: - Bo mogłeś mnie zabić, a nie zrobiłeś tego, niech więc ten jeden raz moje słowo coś znaczy! Czy pamiętasz, że jestem nieśmiertelny? Mam dużo więcej czasu na zrealizowanie mych planów niż ty. Jak to się mówi, co się odwlecze, to nie uciecze... A na łamanie danego słowa też będę jeszcze miał czas, może nawet całą wieczność - pod tym jednym względem Weles się mylił, choć oczywiście wszystko inne rzeczywiście zależało od powodzenia ich misji. Jutro, jutro miało nastąpić rozstrzygnięcie. Ale nikt nie wiedział, co przyniesie jutro? Jeśli będzie jeszcze jakieś jutro. Jeszcze przed wieczorem dotarli do wyznaczonego celu. Zalesione wzgórze, na które się wdrapali, dominowało nad okolicą. Całą osadę rzeczywiście mieli niczym na dłoni. W promieniach zachodzącego słońca Perun zobaczył, jak wiele podczas jego nieobecności się zmieniło. Osady już nawet osadą, ani nawet wioską nie można było nazwać, choć do miasta, jakim był Turan, jeszcze było jej bardzo daleko. Osada była przynajmniej jeszcze raz taka, ale z pewnością kamiennych budynków kiedyś w niej nie było, a przecież to nie one wywierały największe wrażenie. Nad wszystkim dominowała jedna, potężna budowla przyklejona do bliźniaczego wzgórza po drugiej stronie zabudowań, na północy. Budowla zdawała się wisieć nad miastem, niczym czarna, gradowa chmura, z której już za chwilę miał spaść deszcz kamieni. - Tam musimy się dostać - wyszeptał Perun do leżącego obok Welesa. - Tam się wszystko rozstrzygnie. - Wciąż nie mam pojęcia, jak się tam dostaniemy - odpowiedział Weles. Jego wątpliwości były całkowicie uzasadnione. Za wzgórzem bowiem płynęła rzeka, która tworzyła naturalną fosę, broniąc dostępu do świątyni niemal z trzech stron. Nie mam zamiaru moczyć tyłka - Weles wskazał palcem na rzekę. - Będziemy musieli przejść przez całe miasto. Uderzymy z tego wzgórza całymi siłami. Jutro rano, gdy jeszcze będą spali. - Mam lepszy pomysł - oznajmił Perun wyjaśniając w końcu Welesowi szczegóły swego planu. Plan był idealny, niemal, nie uwzględniał bowiem jednego, najistotniejszego elementu, o co Weles naturalnie nie omieszkał zapytać z zadowoleniem, a nawet triumfem, którego wcale nie miał zamiaru ukrywać, zapominając, że i jego plan tego aspektu nie uwzględniał. - Jak dostaniemy się do wnętrza ich świątyni? - Perun odpowiedział mu zgodnie z prawdą: - Nie wiem, na psa... tfu! Nie wiem! Mam nadzieję, że zatrzymamy ich wcześniej, nim tam dotrą - wiedział jednak, że to byłby już nadmiar szczęścia. A właśnie szczęścia było im teraz potrzeba najbardziej. Osada w te ostatnie dni przed największym w jej historii wydarzeniem dosłownie kipiała z napięcia, zaś najbardziej zdenerwowaną osobą był Jarowit. Oczywistym było, że coś się wydarzyło i to coś bardzo ważnego. Przecież nie bez powodu niemal wszyscy nowi znikli, a żaden z kilkunastu pozostałych w osadzie nie chciał wyjaśnić mu, dlaczego? W ten sam dzień pozostali przybysze zamknęli się w świątyni i tylko od czasu do czasu któryś z nich wyściubiał na chwilę nos, chyba tylko po to, by pokazać łowcom, że wciąż tu jeszcze są. Kilka też razy przyszli do Jarowita dowiedzieć się, jak się czuje Dobrochna? Jej stan, szczególnie od momentu, gdy odebrano jej dziecko, pogarszał się z dnia na dzień. Jarowit pamiętał, a nawet był święcie przekonany, że jego siostra zawsze była niespełna rozumu, nigdy jednak nie było to aż tak widoczne, jak obecnie. Dostała szału i rzuciła się na niego, okładając pięściami, kopiąc, gryząc i drapiąc. - Zabiję cię! Zabiję! - Wrzeszczała, a gdy wspólnymi siłami w końcu udało się im ją związać, znieruchomiała, sztywniejąc, niczym kłoda. Od tej też pory na nic nie reagowała, jakby zapadła w letarg. Przestała nawet jeść, tak, że musieli ją karmić siłą. Dopiero w takich chwilach znowu ożywała. Pluła wciskanym jej do ust pokarmem, na nowo przeklinając brata i siostry. Gdy zaś przyszli ze świątyni kapłani i usiłowali, przy pomocy tajemniczych i niezbyt zrozumiałych dla Jarowita zabiegów wpłynąć na nią początkowo zamarła w bezruchu, jakby w oczekiwaniu, a potem na jej twarzy zaczęło się malować przerażenie, oczy zaszły mgłą, by za chwilę pokazać białka. Z ust zaczęła jej ciec piana, niczym wściekłemu psu, a zaraz potem wycharczała: - Jesteście demonami! - I znów zaczęła się miotać i przeklinać wszystkich bez wyjątku. Gdy opadła z sił wydawało się, że zacznie płakać, spojrzała jednak na stojących wokół i całkiem normalnym, nie licząc oczywiście nienawiści, która zdawała się spływać z jej ust, razem z resztkami piany, wyszeptała triumfalnie: - Nie uda się wam! Nie uda, nie uda! - Powtarzając bez końca to jedno zdanie znów zapadła w letarg, a kapłani spłoszeni wybiegli bez słowa. Od tamtej chwili Dobrochna przestała reagować na jakiekolwiek bodźce zewnętrzne. Gdy próbowano ją karmić zaciskała tylko zęby, ale robiła to całkiem bezwiednie i nawet wzrok miała nieobecny, chyba też nie rozpoznawała osoby, która się nad nią pochylała. Jej stan pogarszał się coraz bardziej. Jarowit zaczął się obawiać, że Dobrochna nie dożyje świętego dnia. Wcześniej wszystko było utrzymywane przed nią w tajemnicy, gdy zachorowała przestano się kryć i otwarcie prowadzono rozmowy w jej obecności. Coś z tych rozmów jednak musiało do Dobrochny docierać, bo na słowo dziecko ożywała i zaczynała miotać się jeszcze gwałtowniej, jakby domyślała się, co ma się z nimi stać? I wtedy kapłani zabrali jej dziecko, w obawie, że z nim ucieknie, a do tego przecież nie mogli dopuścić, choć Jarowit nie rozumiał dlaczego akurat musi to być właśnie to dziecko i ta kobieta, ale tego nie rozumiał chyba nikt, może z wyjątkiem samych kapłanów, a Jarowit w końcu uznał, że to przeznaczenie kieruje nimi wszystkimi i przestał sobie zaprzątać sprawą myśli, a przecież wcale nie był znowu tak daleki od prawdy. Przeznaczenie rzeczywiście maczało w tym swe palce. Ale przecież Jarowit potrafił sobie również wytłumaczyć, że to jego obowiązek, no i zaszczyt dla niego i dla całej jego rodziny, a także poświęcenie, na które nikt inny nie odważyłby się zdobyć. Tylko on! To właśnie dzięki jego osobistemu poświęceniu miał potem zostać wywyższony i stanąć w szeregu najbardziej zasłużonych, tuż obok odrodzonego Boga, a jeszcze później poprowadzić swój naród ku wielkości. Choć Jarowit wcale nie był pewien, czy cały jego naród jest godzien dostąpienia takiego zaszczytu? Wszak nikt nie poświęcił się tak jak on i nikt, tak jak on, nie starał się, by wszystko przebiegało pomyślnie. To przecież on namawiał łowców do współpracy, to on kierował budową świątyni, to on dał schronienie pierwszym wyznawcom prawdziwej wiary i to on wyjaśnił łowcom, że do tej pory błądzili. To on otworzył wszystkim oczy! Nie, Jarowit wcale nie był przekonany, że wszyscy mieszkańcy osady byli godni dostąpienia tego zaszczytu. Na równi z nim. Jarowit dobrze wiedział jacy oni wszyscy byli. Gnuśni, leniwi i bez wiary. Bez jego wiary! Jednak w tym wspaniałym dniu Jarowit postanowił okazać wspaniałomyślność. Przecież nawet on błądził, początkowo... Ale przecież szybko zrozumiał, że przeznaczenie właśnie jego wyznaczyło do poprowadzenia tego stada błądzących, tego stada ślepców ku światłości, ku chwale! Bóg wybrał ich ziemię i ich naród nie bez przyczyny, a choć dotąd żyli w zakłamaniu i ślepocie, nie rozumiejąc, jak bardzo grzeszyli, jak bluźnili, Bóg w swej wspaniałomyślności im wszystko wybaczył i już wkrótce miał zstąpić na ziemię, by żyć pośród nich. Miał zmartwychwstać i zbudować nowy ład. Jarowit im wybaczył również. Tylko nie mógł zrozumieć dlaczego kapłani coś przed nim ukrywają? W końcu jednak jego ciekawość miała zostać zaspokojona, bo właśnie został wezwany do świątyni. W podniosłym nastroju wspinał się po jej stopniach oczekując nie tylko na wyjaśnienie dziwnego zachowania się przybyszów, lecz przede wszystkim liczył, że zostanie wpuszczony do jej wnętrza, że zostanie potraktowany, jak na to zasługuje. Ale mylił się. Kapłani oczekiwali nań u olbrzymich wrót z niezbyt uradowanymi minami, choć przecież już jutro miał nastać ten najszczęśliwszy dzień, tak długo oczekiwany. Przecież powinni się radować, jak on się radował. Kapłani jednak zatrzymali Jarowita u wrót i tam przekazali mu wieści. Bardzo złe wieści, które wstrząsnęły nim bardziej niż rozczarowanie i zniewaga, której się dopuścili. Kapłani wciąż nie traktowali go z należytą powagą i szacunkiem, na jaki zasługiwał, a teraz jeszcze oczekiwali od niego pomocy. Jarowit był gotów powiedzieć im to prosto w oczy, lecz wiadomości poraziły jego zmysł mowy. Co prawda tylko na krótką chwilę, ale to wystarczyło, by w milczeniu wysłuchał ich do końca. Nie mógł uwierzyć, że wszyscy zginęli i to pokonani przez wilki. To nie mieściło się w jego głowie. To było wręcz przerażające. Wszyscy zginęli!?! - I co my teraz zrobimy? - Wybełkotał, gdy usłyszał od kapłanów, że teraz także osada jest zagrożona. Mieli już przecież tylko i wyłącznie zwyciężać. Przynajmniej tak było w jego marzeniach. Ale on zrealizuje te marzenia! Mimo wszystko! - Będziemy się bronić i znów pokonamy wilki - oznajmił kapłanom po dłuższej chwili ciszy, choć już bez cechującego większość jego wypowiedzi przekonania. Oczywiście należało się bronić, ale po barwnych wizjach olśniewających zwycięstw kolejna walka z wilkami i to walka, której finał wcale nie był oczywisty, nie uśmiechała się Jarowitowi specjalnie, ale łowcom to jedno słowo - wilki - wystarczyło, by byli gotowi ruszyć do boju, bez chwili wahania. Wciąż świeże były wspomnienia nie tak przecież dawnego starcia z welesową hordą, a nienawiść skutecznie zagłuszała głos rozsądku i obawy. Wojna z wilkami była dla nich wojną świętą. - Jeśli przetrwamy jutrzejszy dzień, jeśli uda się nam nie dopuścić ich do świątyni zwyciężymy. Powstanie nasz Bóg, a wtedy niech zadrżą ich serca! Zmieciemy wszystko z powierzchni ziemi! Wszystko, co stworzyli ludzie - Jarowit nie usłyszał już tych słów. Zbiegł w dół, pokonując wszystkie trzysta trzydzieści trzy stopnie w błyskawicznym tempie. Zapomniał o dostojeństwie, w które ostatnimi czasy z lubością się przystrajał i obnosił z miną napuszonej małpy. Łowcy, którzy jeszcze nigdy małpy nie widzieli nazywali jego pozy bardziej dosadnie. Teraz zaś patrząc, jak Jarowit sadzi wielkimi susami w dół zdali sobie natychmiast sprawę, że musiało wydarzyć się naprawdę coś ważnego i wybiegli mu naprzeciw. Ale nie tylko łowcy zauważyli poruszenie w osadzie. Nowi sojusznicy, przygotowujący się od dłuższego już czasu do realizacji perunowego planu zrozumieli doskonale, co się święci. - Już o nas wiedzą - warknął Weles. - Nie uda się więc nam ich zaskoczyć - dodał Perun. - Uderzajmy zatem natychmiast, nim się przygotują do walki. - My też jeszcze nie jesteśmy gotowi. - To nasza jedyna, jeśli nie ostatnia okazja. Bierz ludzi, których ci przydzieliłem i ruszaj bez zwłoki. Jeśli ma się nam udać, to właśnie teraz. Perun również to wiedział, toteż nie czekał dłużej ni chwili, tylko pędem rzucił się w dół, nie myśląc oczywiście nawet przez chwilę o czymś takim jak dostojeństwo, czy powaga, ani tym bardziej znaczenie. Na wybranych przez Welesa ludziach i tak nie miał zamiaru wywierać żadnego wrażenia. Wystarczyło mu, że mieli bez zastrzeżeń słuchać jego rozkazów i, co najistotniejsze, że byli ludźmi. - Daj mi tylko tych, spośród wilczej braci, którzy kiedyś byli ludźmi. Nie chcę pojawić się w osadzie w towarzystwie wilków powiedział, a Weles tym razem chyba wyjątkowo dobrze Peruna zrozumiał i dlatego osobiście wybrał dlań towarzyszy, którzy po kolei i bez słowa sprzeciwu wykonywali rytualnego fikołka ze zwalonego przez wicher drzewa i na oczach zadziwionego Peruna przemieniali się z wilków w ludzi, zaś wszystkie odrzucone skóry ukryli w głębokiej jamie, po korzeniach drzewa. Zgodnie z ich planem oddział Peruna musiał niezauważenie przedostać się na drugi kraniec wioski, a potem jeszcze podkraść jak najbliżej świątyni i w końcu przyczaić się, do chwili, aż główne siły Welesa nie ruszą do szturmu na wioskę, tego prawdziwego szturmu, bo za pierwszym razem wilki nie miały wcale wdawać się w walkę, a tylko narobić jak najwięcej hałasu, by odwrócić uwagę łowców od Peruna. Wilki wywiązały się z tego zadania znakomicie. Do ataku szły niczym jakieś pospolite ruszenie, a nie armia żądnych krwi morderców, a z góry, skąd przecież powinno im być lżej, spadły na wioskę tak jakoś ślamazarnie i bez pośpiechu (jeśli oczywiście ślamazarne spadanie, i to bez pośpiechu, może być zgodne z prawami fizyki), jakby ktoś powiązał im tylne łapy. Ich atak, który miał tylko wyglądać na zaskakujący atak, trwał dłużej niż powinien, dłużej niż jakikolwiek atak, a nawet dłużej niż chciał Weles, bo te cenne chwile pozwoliły łowcom przygotować się do obrony. Gdy więc spadła na nich ze wzgórza wilcza wataha przywitali ją, tak jak kiedyś, przyjaznym gradem strzał. Z daleka rzeczywiście wyglądać mogło, że to właśnie chmara strzał powstrzymała pierwszy impet wilczego uderzenia, a gdy jeszcze do tego łowcy podpalili w kilku miejscach trawę wilki zatrzymały się. I gdy jedni i drudzy poczuli już na twarzach swe niezbyt świeże oddechy, choć przecież do bezpośredniej walki jeszcze nie doszło, wilki zaczęły się cofać. Łowcy z okrzykiem triumfu chwycili włócznie, młoty, topory i maczugi i ruszyli do kontrnatarcia. Ale Weles wcale nie miał zamiaru wchodzić między chaty, ani tym bardziej forsować zabarykadowanych drzwi tych małych twierdz, za którymi ukryły się dzieci, kobiety i starcy. Wciąż pamiętał ile ten błąd kosztował go przed rokiem. Oglądając dziś po raz pierwszy zabudowania z bliska natychmiast zrozumiał, że zadanie i tak przerastało jego siły. Kamienne budynki postawione przez dhugów, w których teraz skryli się obrońcy, miały wyjątkowo mocne drewniane drzwi, ryglowane od wewnątrz i niewielkie okienne otwory w ścianach, przez które obrońcy mogli ostrzeliwać się z łuków bez końca. Weles szybko dał rozkaz do odwrotu, ale i tak na przedpolu osady pozostawił wielu zabitych i rannych. Nie miał oczywiście zamiaru niczego darować łowcom. Wycofał się zgodnie z planem, wciągając ludzi między drzewa, gdzie pozostawił część swych oddziałów, co już nie było całkiem zgodne z tym planem, ale przecież Weles nie byłby sobą, gdyby czegoś nie zmienił, lub nie zrobił po swojemu. Z tej części planu był zresztą bardzo dumny, bo zrodziła się w jego głowie. Odwody. Pierwszy raz pozostawił odwody, tak w razie czego... No cóż, jak ktoś raz się sparzył, później na zimne dmucha, ale tym razem był to nadmiar ostrożności, bo plan Welesa był rzeczywiście dobry, ostatecznie nie tak dawno przecież Weles przeszedł przyspieszony kurs wojennej taktyki, a egzamin zdawał właśnie w tej chwili. W momencie ataku ukryte w lesie wilki podzieliły się na trzy mniejsze oddziały. Dwa z nich przesunęły się na lewo i prawo, a jeden cofnął się w głąb lasu, czekając. Weles wcale nie miał zamiaru łamać danego Perunowi słowa, przynajmniej jeszcze nie teraz, jednak chciał odpłacić łowcom pięknym za nadobne i choć częściowo powetować straty po samobójczym szturmie jego oddziałów. Gdy tylko łowcy znaleźli się pośród drzew wycofujące się wilki ruszyły ponownie do ataku. W tym samym czasie dwa wilcze oddziały, które wcześniej przesunęły się na skrzydła, zwarły szeregi, odcinając łowcom drogę odwrotu. Teraz dopiero rozgorzała prawdziwa bitwa. I tak jednym prostym posunięciem Weles odciął łowcom drogę ucieczki. Gdyby ukryli się w domostwach trudno byłoby ich stamtąd wykurzyć, mogliby się ostrzeliwać bez końca, a przynajmniej do chwili, aż skończyłyby się im strzały. - O tak! Wciągnięcie łowców między drzewa było genialnym posunięciem Weles powtarzał sobie to zdanie z lubością jeszcze wiele razy, coraz bardziej zachwycając się własną przebiegłością. Wilki błyskawicznie poruszały się pośród drzew zacieśniając coraz bardziej pętlę. W ścisku, który powstał, ludziom trudniej było się poruszać, zaś zwinne wilki zdawały się być wszędzie. Łowcy ginęli stojąc, unieruchomieni przez nacierającą tłuszczę. Jarowit, który jak inni dał się ponieść euforii, stał oparty o potężne drzewo z kamiennym młotem w rękach i siał przerażające spustoszenie wśród nacierającej masy, czuł jednak, że ramiona mu słabną i powoli zaczynał zdawać sobie sprawę, gdzie popełnili błąd, który kosztował ich życie paru dziesiątek dzielnych ludzi. - Powinniśmy byli pozostać w osadzie i trzymać wilki na dystans. Wystarczyłoby tylko strzelać w nacierający tłum i to nawet bez specjalnego celowania. Niepotrzebnie daliśmy się ponieść emocjom. Niepotrzebnie, kurza twarz... Czyżby to była pułapka? - Jarowit rozumiał, że nie na wiele już starczy im sił, a przewaga wilków, mimo sporych strat, była wciąż przytłaczająca. Na miejscu jednego zabitego natychmiast pojawiało się kilka następnych. Coraz więcej ludzi padało przygniecionych kłębowiskiem wilczych ciał. - Wycofujemy się! - Ryknął Jarowit, usiłując przekrzyczeć straszliwe jęki ginących. Wywijając młotem młyńce nad głową zaczął powoli przesuwać się na skraj lasu, ale tam szybko zrozumiał, że to również nie był dobry pomysł. Już nie w tej chwili. Na otwartej przestrzeni nic nie osłaniało im pleców. Reszta ludzi równie szybko zdała sobie z tego faktu sprawę. Próbowali stanąć tak, by jedni drugim osłaniali tyły, a potem, formując coś w rodzaju czworoboku, wolno zaczęli posuwać się w stronę osady. W tym właśnie momencie zaatakował ich drugi oddział Welesa. Droga odwrotu została odcięta. Obserwujący ze szczytu wzgórza plac boju Weles triumfował. Pole uprawne, które nie tak dawno błyskawicznie pokonali łowcy siedząc wilkom na karkach teraz jakby rozrosło się, zaś dystans dzielący ludzi od mających dać im schronienie budynków okazał się niemożliwym do pokonania. Oglądając się za siebie Jarowit zobaczył schronienie. Rozwiązanie było tak proste! Że też wcześniej o tym nie pomyślał! Wściekły na siebie tylko krzyknął: - Na drzewa! - A poruszający się w stronę osady czworobok zrobił natychmiast zwrot i ruszył ponownie do lasu, co dla wilków było całkowitym zaskoczeniem. Większość ich sił przemieściła się w kierunku odcinającym łowcom drogę do osady stąd, choć ludzie nadal byli okrążeni, ten nagły zwrot otworzył łowcom drogę ucieczki. Zaskoczenie i chwilowa konsternacja wilczej armii pozwoliły ludziom znów wpaść między drzewa i wdrapać się na nie. Weles również został zaskoczony. Do tego w pierwszej chwili pomyślał, że zdesperowani łowcy mają zamiar ująć jego samego, by w ten sposób otworzyć sobie drogę ku wolności. Nogi same mu drgnęły i zrobiły kilka kroków do tyłu. Na szczęście dla Welesa nikt tego nie widział. Jego reputacja nie ucierpiała, choć jemu samemu sytuacja ta dała okazję do przemyśleń. Oczywiście nawet na chwilę nie zwątpił we własną odwagę, wyobraził sobie za to, co by się stało, gdyby łowcy rzeczywiście wpadli na ten pomysł? Mogli go natychmiast zabić... Z drugiej jednak strony o wiele cenniejszy byłby dla nich jako zakładnik... Weles nie wiedział, jak zachowałby się w roli zakładnika? Biorąc jednak pod uwagę wysokość wzgórza, pochylenie zbocza, drzewa, gęste poszycie, no i wilki oddzielające go od przeciwnika... - Brać ich durnie ! - Zawył Weles, widząc jak łowcy wdrapują się na drzewa. Wilki natychmiast rzuciły się w tym kierunku. Kilku ludzi udało się im na powrót ściągnąć w dół. Wystarczyło, że jeden wilk wpił się w nogę, czy choćby połę zwisającej szaty i na chwilę powstrzymał nieszczęśnika, następne doskakiwały, nie dając mu nawet szansy, by zginął jak bohater, z bronią w ręku. Rozszarpywały go na strzępy, kawałek po kawałeczku. Weles obserwujący wszystko z daleka w pewnym momencie parsknął śmiechem. Z bezpiecznej odległości te mrożące krew w żyłach chwile mogły wyglądać śmiesznie, ale tylko w oczach kogoś takiego jak on sam. - Czy to nie zabawne? - Weles, dławiąc się ze śmiechu, szepnął do własnego sumienia. Nie doczekał się odpowiedzi, bo przecież po jego sumieniu nie pozostał już nawet najmniejszy ślad, ale nigdy specjalnie się tym nie martwił, w końcu wszakże odnosił zwycięstwo, w końcu dopadł łowców, wyrównując rachunki i tylko to się liczyło. Z uśmiechem przyglądał się, jak łowcy zderzali się ze sobą, próbując wspiąć się na to samo drzewo, które i tak nie wytrzymywało ich ciężaru i uginało się niemal do ziemi. W innym miejscu łamała się gałąź pod ciężarem nieszczęśnika, lub też pod dodatkowym obciążeniem wilka, który właśnie wpił swe kły w ludzki tyłek. Rozbawionemu do łez Welesowi przypomniała się w tej chwili dziecięca zabawa w komórki do wynajęcia, z tym, że konsekwencje dla tego, który w porę kryjówki nie znalazł wcale nie były śmieszne. A Jarowit po raz kolejny zwątpił w słuszność swych pomysłów. Patrząc na śmierć wielu dzielnych mężów zaczął analizować sytuację, w której się znaleźli, zastanawiając się zarazem, gdzie popełnili błąd? Dobra połowa ludzi zginęła pośród tych dębów, kolejna część, gdy chcieli wycofać się, a teraz znów śmierć ponieśli następni. I to była jego wina! Jarowit dobrze o tym wiedział, ale z drugiej strony przecież dali się wciągnąć w pułapkę. W precyzyjnie zaplanowaną i równie przemyślnie zastawioną i zrealizowaną pułapkę. Któż mógł to przewidzieć? Byli głupcami, ale Jarowitowi jakoś nie mogło się pomieścić w głowie, że to same wilki wszystko zaplanowały. Sadowiąc się wygodniej na gałęzi zamknął oczy, by nie patrzeć na to, co wilki wyprawiają z ciałami poległych ludzi. Potem jeszcze zatkał uszy i załkał. Choć sytuacja wcale nie była śmieszna ocalałym łowcom powoli zaczął poprawiać się humor. Po jakimś czasie nawet zaczęli naigrawać się ze stojących w dole wilków. Drażnili je, opuszczając nogi w dół, lub udawali, że spadają. Wilki próbowały do nich doskoczyć, oczywiście bezskutecznie, a przy tym jeszcze obrywały po nosie, a nawet odnosiły niepotrzebne rany. Dopiero Weles powstrzymał tę zabawę, odwołując wilki, przy okazji też znów stracił humor. Jarowit zdawał sobie sprawę, że ich sytuacja wcale nie była śmieszna. Była tragiczna. Bez wyjścia. Gdyby jeszcze ludzie mieli ze sobą łuki może udałoby się im przegonić wilcze stado. Mogliby nawet powystrzelać sporą jego część, a tak wilki rozsiadły się pod drzewami, jakby chciały przetrzymać łowców i wziąć ich głodem. Tej możliwości Jarowit nie brał pod uwagę. Nie wierzył, że wilki mogą wykazać się aż taką cierpliwością, a potem uświadomił sobie kolejny problem. Był nim jutrzejszy dzień. Cały jutrzejszy dzień! Gdy zaczął zapadać zmrok Jarowit, mimo że usilnie myślał, wciąż nie potrafił znaleźć wyjścia z sytuacji, w której się znaleźli. Nie znalazł go ani nocą, ani rankiem, następnego dnia. Wilki nadal siedziały pod drzewami i wyglądało na to, że kolejny dzień przyjdzie łowcom spędzić na drzewach. A Jarowit dopiero tego ranka zrozumiał, w jak trudnym położeniu się znaleźli, a przecież ten właśnie ranek miał być inny niż wszystkie i cały dzień, a potem wszystkie następne. Miał to być najszczęśliwszy dzień jego życia, a on spędzał go na drzewie! Część wilków tymczasem rozzuchwaliła się do tego stopnia, że opuściły wzgórze i ruszyły ku osadzie, gdzie dumnie przechadzały się między chatami, lekceważąc strzały wypryskujące z otworów chat. Kobiety i dzieci w nich zamknięte na razie były bezpieczne, ale przecież ich położenie również nie było zbyt wesołe. Jeśli wilkom starczy cierpliwości, by zamorzyć wszystkich głodem, wtedy już nic ich nie uratuje. Chyba tylko cud! Jednak Jarowit, mimo że przecież w świątyni byli jeszcze kapłani, realniej zaczął spoglądać ze swego drzewa na świat i prawdę powiedziawszy przestał oczekiwać cudu. Chwycił tylko mocniej gałąź, na której siedział, bo ona jedyna miała realne kształty i była jedyną rzeczywistością. Tak, tego ranka łowcom wcale już nie było do śmiechu, bo wilki najwyraźniej nie miały zamiaru ruszyć się z miejsca, ale i Weles, który początkowo z dumną miną przechadzał się po pobojowisku, powoli zaczął tracić humor. Zrealizował swój plan, ale jego straty były większe niż zakładał. Gdyby nie oddał Perunowi wszystkich ludzi teraz mógłby dobrać się łowcom do skóry, a nawet pokusić o zdobycie domostw. Tylko człowiek mógł się przeistoczyć w wilka i odwrotnie, ale wilk tego nie potrafił. Wszystko, co opowiadali sobie na ten temat ludzie było wierutną bzdurą. Wilk mógł być tylko wilkiem, niczym innym, choć przecież tak bardzo różnił się od pozostałych zwierząt. Wiedzieli o tym tylko ci, którzy przez społeczności ludzkie zostali odtrąceni, lub też tymi społecznościami gardzili. Ci, którzy nie potrafili, lub nie chcieli zaakceptować cywilizacyjnych nakazów odchodzili, tworząc własne społeczności i stowarzyszenia, jak choćby towarzystwo wilków, które zachowywało się i żyło jak szarzy bracia, trudniąc się rozbojem. Wśród wilków znajdowali oparcie, bo przecież ludzie tak bardzo do wilków byli podobni. Człowiek był i pozostanie drapieżnikiem, choć przez tysiąclecia wiele ze swej pierwotnej natury drapieżcy utracił. Pierwotne stowarzyszenie wilków było zbiorowiskiem tych ludzi, w których zwierzęca część natury, zwierzęce instynkty brały górę nad cywilizacyjnymi nakazami. Nawet Weles nie pamiętał kiedy i jak ci ludzie zdobyli tajemnicę przemiany, tajemnicę przeistoczenia. Weles wiedział tylko jedno - jak i dlaczego on sam zamienił się w wilkołaka. Pamiętał to doskonale. Został ukarany, ale nikt nie przypuszczał, że Weles nawet z tego potrafi wyciągnąć korzyść. Zawsze pragnął żyć bez żadnych nakazów i zobowiązań, a władza była tym właśnie, czego pragnął najbardziej. Wcale nie bogactwa, ale władzy, dlatego bajki o skarbach ukrytych w jego twierdzy były tylko bajkami. Nawet jeśli łupił innych robił to tylko dla władzy, dla czystej przyjemności, bo mieć władzę... To największa przyjemność! Tak właśnie! Przechadzającemu się po bitewnym polu Welesowi przez chwilę chyba nawet wydawało się, że w tej jednej chwili udało mu się spełnić wszystkie marzenia. Był panem życia i śmierci i czuł tę władzę, czuł, że ją posiada, że trzyma ją w garści. Setki wilków i ludzi czekało tylko na jego jedno skinienie. Setki wilków i ludzi, którzy wilkami, a nie ludźmi woleli być. Jedno skinienie... Do pełni szczęścia brakowało mu już tylko jednego. Musiał jak najszybciej zetrzeć tę osadę z powierzchni ziemi. Z powierzchni jego ziemi! Osadę, ten wrzód na jego... - No i jeszcze tę dziwną piramidę stojącą w oddali! - Ludzie byli tu intruzami, ale kamienna budowla zupełnie nie należała do tego świata. Patrząc na jej kamienne stopnie czuł dziwne drżenie, które przenikało całe jego pokraczne ciało. Czuł strach. A własnego strachu obawiał się przecież najbardziej. Strach przed nieznanym, jak to zwykle bywa, przemieniał się w nienawiść, więc i Weles nie potrafił patrzeć na piramidę bez nienawiści, a przecież widział ją z bliska i tak dokładnie po raz pierwszy. Przedtem była tylko dziwactwem, tworem wyobraźni jakichś szalonych architektów i budowniczych, a teraz, dzisiaj, gdy już wiedział o niej prawie wszystko stała się obiektem nienawiści. Chyba w jakimś przypływie pychy, a może by zagłuszyć własny strach Weles, nie czekając na Peruna, ruszył na czele jednej ze swych drużyn do stóp piramidy. Była dalej niż się spodziewał i była większa niż przypuszczał. Rosła z kroku na krok, jakby to nie oni do niej się zbliżali, tylko ona wyrastała ponad ziemię coraz wyżej i wyżej. W samo południe stanął u jej stóp i poczuł się wobec jej ogromu bezradny jak dziecko. Potężne wrota, zawieszone w połowie jej wysokości wciąż zamknięte były na głucho i sprawiały wrażenie, że nic i nikt, żadna siła nie będzie w stanie ich poruszyć. A gdy już zaczął się wspinać po kamiennych stopniach prowadzących w górę zdał sobie sprawę, że ona sama jest czymś, czego jego rozum nigdy nie zdoła pojąć, ani jego rozum, ani tym bardziej ludzki. A przecież jej wnętrze kryło kolejne tajemnice. Weles nawet nie potrafił sobie wyobrazić, jak ją zbudowano? Najdziwniejsze jest jednak to, że również Jarowit, ani nikt z ludzi, którzy przecież uczestniczyli przy jej budowie nie tylko tego nie będą rozumieli, ale nawet nie będą pamiętać. Ogromne bloki skalne musiały przecież przebyć długą drogę, potężne wrota... Nie, tego żadna znana siła nie mogła unieść. A przecież oczy nie kłamały. Piramida przecież istniała. Jeszcze trudniej było jednak sobie wyobrazić, jak ruszyć ją z miejsca, nie mówiąc już o zburzeniu? Wilki stały na stopniach, na środkowym tarasie i u jej stóp, a Weles obmacywał właśnie tajemnicze napisy wyryte na odrzwiach, gdy nagle coś się poruszyło i bez wydania najmniejszego dźwięku kamienne wrota zaczęły się otwierać, a potem... Weles nie bardzo pamiętał, co było potem, bo ognisty podmuch zdmuchnął ich wszystkich ze schodów niczym płatki śniegu z dłoni dziecka. Spadając, choć Weles był święcie przekonany, że większą część drogi przeleciał, niczym ptak, pomyślał, że to już koniec. Podmuch nie tylko ich zepchnął, ale poskręcał, popalił, stłamsił i pozabijał, a Weles był jednym z niewielu, którzy przeżyli. Gdy z bólem otworzył oczy słońce wciąż stało wysoko, ale cień, który pochylał się nad nim, tak niespodziewanie przynosząc ulgę w cierpieniu, nie był tym, czego Weles mógł się spodziewać po kataklizmie, który przeżył. O ile oczywiście nadal żył? Jednak ból najwyraźniej pochodził z tego świata! A twarz Peruna... była taka jak zwykle! Może tylko bardziej wściekła i zbolała. Welesa jednak nadal bardziej obchodził własny ból, niż to co Perun do niego mówił. Po raz kolejny zdał sobie sprawę, że nawet będąc nieśmiertelnym można było odczuwać ból. I to jaki ból? Bolało go wszystko, a myślenie tylko ten ból pogłębiało. Powoli jednak zaczynało doń docierać, co się stało? Była to prawda absolutna. Zabrzmiała jak objawienie. - Jesteś durniem - oznajmił na wstępie Perun. - A tylko dlatego, że jesteś głupim durniem jeszcze żyjesz. - Co się stało? - Wyszeptał Weles poparzonymi ustami, a Perun cedząc słowo za słowem, a z każdego kolejnego spływało coraz więcej nienawiści, całe fale nienawiści, wściekłości i desperacji odpowiedział: - Dobrochna nie żyje! - A potem opowiedział Welesowi, jak to się stało. Rzeka olbrzymim łukiem opływała wzgórze, na którym stała dhugońska świątynia. Po obu jego stronach rozlewały się niewielkie mokradła zarośnięte trzcinami. To tam Perun zaszył się ze swym oddziałem, czekając, jak było umówione, na sygnał od Welesa. Gdy z oddali dostrzegł, jak tamten zbliża się do świątyni również ruszył w jej kierunku. Nie przebył jeszcze nawet połowy dystansu, gdy wrota otwarły się i zionęły ogniem, niczym z paszczy smoka, zmiatając niewielki oddział Welesa w otchłań śmierci. Perun poderwał do biegu obie swe drużyny, nie zdążył jednak powstrzymać tych kilkudziesięciu dhugów, którzy już pod swą prawdziwą postacią wyszli podwójnym szeregiem ze świątyni i jakby płynąc nad ziemią ruszyli w stronę osady. Perun natychmiast pojął, dokąd zmierza pochód, a choć wiedział, że siły którymi dysponuje, były niewystarczające, postanowił odciąć dhugom drogę. Na nic innego już nie miał czasu. Wilcza armia wciąż jeszcze przebywała na Dębowym Wzgórzu i najwidoczniej bez wyraźnego rozkazu Welesa nie miała zamiaru się ruszyć nawet na krok, mimo że Perun posłał tam umyślnego. Dobrze wiedział, że setka ludzi, którą dysponował nie mogła pokonać dhugów, miał jednak nadzieję, że uda mu się odbić Dobrochnę, ale przecie gdyby nawet nie miał cienia szansy i tak by spróbował. Walka rozpoczęła się u stóp świątyni, przenosząc się stopień po stopniu w górę. Zaciętością przypominała ostatni bój turańskich bohaterów. W pierwszej chwili wydawało się, że ludzie nie będą w stanie dhugów nawet dotknąć, bo chroniła ich chyba jakaś niewidzialna tarcza, jednak pod bezustannym naporem nacierających wojów, z chwili na chwilę, odległość od szeregu maszerujących bestii malała, a potem, gdy Perun w końcu dosięgnął jej swym mieczem pękła i doszło do zwarcia. Miecz Wendecji wreszcie znalazł się w swym żywiole. Porwał do morderczego tańca Peruna, dokonując prawdziwych cudów, a tam gdzie sięgał celu tryskała fontannami dhugońska krew. Miała ten sam kolor co i jego krew. Perun nigdy nie przestał się temu dziwić, choć przecież dhugowie pochodzili z innego świata. Wilcze bractwo, tym razem pod ludzką postacią, również nie szczędziło swych sił, ale to nie tylko desperacja Peruna dodawała im wszystkim odwagi. Oni wyraźnie wiedzieli, o co toczy się bój i rozumieli, że ta chwila może zaważyć nie tylko na wyniku tej wojny, ale i na przyszłości obu ziemskich plemion. Potężne schody wydały się nagle za małe dla prawie dwóch setek walczących. Woje Peruna uzbrojeni w turański oręż poświęcili miecze pokonanych w dhugońskiej krwi. Dopiero jednak na górnym tarasie udało się im rozerwać kolumnę, wewnątrz której kapłani nieśli Dobrochnę. Perun osłaniając się dheirańską tarczą sięgnął mieczem jednego z nich i dziewczyna spadła z ramion niosących ją bestii, odzyskując przytomność. Resztkami sił wyrwała się usiłującym ją powstrzymać rękom. Dhugoński oddział znów zwarł szeregi broniąc nacierającej wściekle garstce ludzi dostępu do dziewczyny. Kapłani natychmiast ruszyli w jej stronę i wtedy stało się. Dobrochna chyba nie do końca zdawała sobie sprawę z tego, co się dzieje, mimo to pośród usiłujących ją uwolnić ludzi swym nieobecnym wzrokiem odnalazła Peruna i w pierwszej chwili ruszyła w jego kierunku, gdy jednak spostrzegła, że dzieli go od niej mur nie do przebycia zaczęła się cofać. Za nią krok w krok posuwali się dhugowie, wyciągając swe szpony. I wtedy, w rozpaczy, choć przecież przez moment w jej głowie zaświtała nadzieja, krzyknęła: - Nie złapiecie mnie nigdy! - I skoczyła w dół. Nikt nawet nie zobaczył, jak jej drobne ciało, obijając się o kamienne bloki piramidy, niczym szmaciana lalka, opada w dół, a w końcu znika w nurtach rzeki już na zawsze. Dhugowie natychmiast zaczęli cofać się do świątyni, a gdy tylko przekroczyli jej próg, wrota stojące cały czas otworem zamknęły się za nimi bezgłośnie, jak woda zamknęła się nad ciałem Dobrochny. Mimo że wszyscy ludzie rzucili się, by wrota zatrzymać te nie drgnęły nawet na piędź. Perun tymczasem powoli podszedł do krawędzi tarasu, ale po Dobrochnie nie pozostał już najmniejszy nawet ślad. Nawet już nie było kół na wodzie, która szemrząc spokojnie płynęła dalej, nie mając najmniejszego zamiaru oddać tego, co odwiecznym prawem i tak do niej należało, jeśli dobrowolnie pogrążyło się w jej nurtach. Chyba po raz pierwszy w swym życiu Perun poczuł, jak po twarzy płyną mu łzy. Były słone, jak morze. Z czyich łez powstało morze, pomyślał Perun, próbując zagłuszyć ból? Nie pomogło, więc odwrócił się w stronę świątyni i z wściekłością rzucił na kamienne wrota. - Nie daruję wam! Wrzasnął, a szturmujący świątynię tłum rozstąpił się z nadzieją, że to, czego im się nie udało osiągnąć, może zdziałać tylko on jeden, jakby ból, gniew i rozpacz jednego człowieka miały czarodziejską moc, lub przynajmniej mogły zwielokrotnić jego siły. Ale i on stanął bezsilny wobec tej milczącej, kamiennej ściany, a potem zaczął schodzić w dół, gdzie pośród leżących wilczych ciał dostrzegł Welesa. Tylko niewiele z tych ciał dawało jakieś oznaki życia, wszystkie były popalone, połamane i stłamszone, jak wielki, kudłaty łachman, który za jednym dmuchnięciem rozpadł się na tysiące mniejszych kawałków, niczym nasiona dmuchawca. Patrząc na mówiącego Peruna Weles z radością uzmysłowił sobie, że wciąż jeszcze żyje. Jakże inaczej, choć trzeba przyznać, że w locie zdążył nawet kilkakrotnie zwątpić w swą nieśmiertelność. Oczywiście najmniej przejął się śmiercią Dobrochny, chociaż minę miał niewymownie zbolałą. Bardziej zmartwiła go wiadomość, że drzwi ponownie się zamknęły. - Co teraz zrobimy? - Spytał, siadając na najniższym stopniu schodów. Nie miał najmniejszej ochoty ponownie wspinać się na górę, mimo że smród popalonych ciał przyprawiał go o mdłości. - Mówisz, że ona nie żyje? - Spytał znów, jak gdyby chciał upewnić się, czy się czasem nie przesłyszał, a potem niemal beztroskim tonem rzekł, korzystając, dla precyzyjnego wyrażenia myśli z jednego ze swoich ulubionych przysłów: - No cóż, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - Perun najchętniej zabiłby Welesa w tej chwili, a ręka bezwiednie zacisnęła się na mieczu, coś jednak powstrzymało go w pół kroku, coś zbliżonego do rezygnacji, a potem tylko spojrzał nań wściekle, choć, o dziwo, nie powiedział ani słowa i ruszył w stronę rzeki. Chciał zostać sam i chociaż na chwilę zapomnieć o wszystkim, a jeśliby się dało, to nawet wyłączyć świadomość. Musiał przestać myśleć, bo natłok kotłujących się bezładnie myśli przyprawiał go o koszmarny ból głowy. Jedna z tych myśli natrętnie powracała: - Co teraz zrobimy? - Co teraz zrobimy? - Co teraz zrobimy? - Co teraz zrobimy? - Niczym rozkołysane serce dzwonu, obijając się o jego ściany. Jego głowa była tym dzwonem. Perun z bólu, a może z rozpaczy zanurzył swą rozpaloną głowę w chłodnej wodzie i poczuł, jak woda litościwie wchłania część jego cierpienia, najwyraźniej współczując mu. Otworzył oczy usiłując w głębinie znaleźć odpowiedź na swe pytanie, a choć zdawał sobie sprawę, że odpowiedź będzie musiał znaleźć sam i to zupełnie gdzie indziej, coś w głębi jednak dostrzegł. W pierwszej chwili oczywiście był przekonany, że mu się przywidziało, potem uznał, iż to jego własne odbicie, ale w końcu zdał sobie sprawę, że zna i to całkiem dobrze tę bezustannie zmieniającą się twarz z ogromnymi, rybimi oczami. Tym razem wodnik nie miał zamiaru z nim igrać, choć przerośnięte łapska instynktownie wyciągnął w stronę twarzy Peruna, a potem zaczął rosnąć i rosnąć. Perun jak oparzony zerwał się na nogi, odskakując do tyłu kilka kroków i ze zdumieniem zaczął przyglądać się Perepłutowi, który wygramolił się na brzeg już pod „normalną” postacią bobasa z dorosłą twarzą. - Ona należy już do innego świata, ale będzie wracała tu jeszcze wielokrotnie. Nie za karę. Będzie bronić tego miejsca i ludzi. Znalazła ukojenie i spokój. Nie jest już nieszczęśliwa - któż lepiej od wodnika mógł znać tajemnice, które kryła woda? Perepłut chciał dodać coś jeszcze, by ukoić żal Peruna, zdał sobie jednak sprawę, że już i tak powiedział za wiele, więc zamilkł w pół słowa, ale Perun wcale go nie słuchał. Zatopiony w bólu wciąż jeszcze próbował wyłączyć wszystkie zmysły łączące go ze światem, by zapomnieć choćby na chwilę, ale szum w głowie nasilał się coraz bardziej. Perun nie słyszał wodnika, ale za to słyszał wszystkie inne głosy, które najpierw dotarły doń w postaci jazgotu, hałasu i kakofonii dźwięków. Po krótkiej chwili Perun zaczął rozróżniać te dźwięki, ale najdziwniejsze było to, że wszystko doskonale rozumiał. Słyszał szum wody, szelest traw, śpiew ptaków, rozmowy ludzi w domostwach, pomrukiwania wilków, a nawet dziwną, przerażającą mowę dhugońskich magów, prowadzoną złowieszczym szeptem wewnątrz piramidy. Najistotniejsze z tego wszystkiego było zdanie o wrotach na szczycie budowli. Miały się otworzyć jeszcze tej nocy, gdy planety i gwiazdy staną we właściwym porządku, a strumień kosmicznego promieniowania dotrze do magicznych zwierciadeł, ustawionych wewnątrz świątyni i przez nie wzmocniony tchnie nowe życie w zabalsamowane ciało boga. Perun nie potrafił wyjaśnić, jak było możliwe, że słyszał, a przede wszystkim rozumiał to wszystko, ale przecież nie po raz pierwszy mu się to przytrafiało. Słyszał głosy i dawał im wiarę i już dawno przestał się czemukolwiek dziwić, nie usiłując szukać wyjaśnienia dla tego zjawiska, bo przecież już większych dziwów był świadkiem. Perepłut będący przecież nie mniejszym dziwactwem, przechodząc już nie wiadomo którą transformację znów zaczął gadać jak najęty. - Przymknij się! Słucham! - Wrzasnął Perun, wprawiając wodnika w konsternację. Wodnik przymknął się, ale w pierwszej chwili nie bardzo rozumiał kogo, jeśli nie jego, Perun ma zamiar słuchać? Gdy w końcu zrozumiał, zapytał szeptem przepełnionym poczuciem winy, lękając się, że spłoszy... to coś: - Coś słyszysz? - Perun nie miał zbyt mądrej miny i wyraźnie usiłował strzyc uszami, choć, ze zrozumiałych względów, niezbyt mu to wychodziło, a tym bardziej nie mogło poprawić jego zdolności słuchowych. Jak i za poprzednich razów wszystko trwało tylko chwilkę i Perun stracił łączność, ale jeszcze przez dłuższy czas stał w bezruchu i nasłuchiwał, przybierając jednak o wiele mądrzejszy wyraz twarzy. Ostatecznie wiedział już znacznie więcej... niż przed tą chwilą i chyba nawet uśmiechnął się. - Wiem, jak się tam dostać? - Oznajmił triumfalnie wskazując palcem na świątynię. A choć wcale nie było mu do śmiechu płacz osuszył żal i pozwolił mu, przynajmniej na jakiś czas, przełączyć się na inne fale nastroju i inną częstotliwość, i tylko usta w tym uśmiechu miał jakby bardziej zaciśnięte niż zwykle, choć nienawiść do całego świata i Losu przez zaciśnięte zęby wydostawała się z dużo mniejszym trudem niż wątpliwy przecież tryumf. - Wiem już, jak się tam dostaniemy? Gdy gwiazdy staną we właściwym porządku oni będą musieli otworzyć drzwi na dachu piramidy... A my już tam będziemy na nich czekać. - Słusznie, bardzo słusznie, a nawet znakomicie - odpowiedział Perepłut. - Ale ja znam jeszcze jedno wejście - tym razem to Perun otworzył oczy ze zdumienia. Wodnikowi jednak wcale nie spieszyło się do wyjawienia cennej informacji. Jego usta jak zwykle cmoktały z ukontentowania, choć ten jeden raz wcale nie chodziło o makabryczne przyzwyczajenie. Perepłut najzwyczajniej upajał się słowami. Nie byłby sobą, gdyby nie zaczął od całkiem innego końca: - Nie widziałeś mojej żony? - Perunem aż zatrzęsło. - Co ma do tego twoja żona? - Eeee... no... nic. Tak tylko pytam. Ale jak już tam byłeś, może coś obiło ci się o uszy? - Nie wróciła? - Eeee... - Nie dała znaku życia? - Perun wiedział, jak urwać całą tę rozmowę jednym krótkim pytaniem, w którym słowo wyschła grało główną rolę, ale, chyba pierwszy raz w życiu, nie chciał innej osobie sprawiać przykrości, no a poza tym, to oczywiście głos rozsądku, jeśli chciał usłyszeć to, co najistotniejsze, musiał wysłuchać Perepłuta do końca. Wodnik oczywiście podczas tej krótkiej (w treści) rozmowy musiał wskoczyć jeszcze parę razy do wody, więc Perun dosłownie kipiał ze zniecierpliwienia. - No, od tamtej pory jeszcze jej nie ma. Jak wypłynęła na ciepłe wody... - Miała wrócić? - No... miała... - Szukałeś jej? - Eeee... Nie bardzo. Paskuda jedna. Bo i po co? Dobrze mi bez niej - tym razem Perun już nie mógł opanować wściekłości. - To po kiego licha pytasz? - No... tak dla pewności - odpowiedział wodnik ponownie wskakując do wody. Gdy wypłynął pod postacią drewnianej kłody Perunem znów targnęło i nie wytrzymał. - Co z tym wejściem? Gadasz, czy nie? - Jest tu, niedaleko. Pod wodą - odpowiedziała kłoda. - I prowadzi do wnętrza świątyni? - Do samiuśkiego. - Jak to się stało, że nikt o tym nie wie? - No przecież ja wiem. - No dobrze... Ale skąd ono się wzięło? - Oni je zrobili - olbrzymi szczupak wyszeptał ostatnie słowa, jakby obawiając się, że Oni mogą go usłyszeć. - Wyjście awaryjne... - Co? - Perun znów pewnie musiał zrobić niezbyt mądrą minę, bo niemowlę, które wygramoliło się z wody, wyjaśniło przystępniejszym językiem, jakby chciało powiedzieć czytaj z moich ust. - Pewnie w razie czego... Gdyby musieli uciekać... - Dobra nasza, dobra nasza - ucieszył się Perun, zacierając ręce. - Teraz ich mamy - dodał ruszając w górę skarpy. - Czekaj tu na mnie! - Wodnik chciał jeszcze o coś zapytać, lecz Perun uciął krótko - później! - I pobiegł na górę. Weles wciąż siedział na najniższym stopniu schodów popatrując z niedowierzaniem to na zwłoki swych wojów, to znów oglądając własne obrażenia i po raz kolejny dochodził do wniosku, że życie potrafi być bolesne, szczególnie tak długie życie jak jego. On także nie miał najmądrzejszej miny i to wcale nie z powodu paszczy pozbawionej zębów. Patrząc na wspinającego się Peruna dziwił się, co ten jeszcze robi w osadzie, gdy i tak wszystko stracone? Właśnie miał zamiar wydać rozkaz wycofania się, ale Perun po raz kolejny go zaskoczył. - Mamy ich - oznajmił Perun, wprawiając Welesa w jeszcze większe zdumienie. Perun widząc jego minę wybuchnął śmiechem i dopiero po chwili był w stanie wyjaśnić, co miał na myśli. - Wiem, jak się tam dostaniemy! - Weles natychmiast wymazał z pamięci pomysł wycofania się do swej twierdzy i poderwał się na nogi niemal krzycząc. - Mów! - Już wyobrażał sobie, co zrobi z tymi łuskowatymi potworami i jak im odpłaci? - Jest lepiej niż mogliśmy oczekiwać. Po pierwsze, zapomnieliśmy o wejściu na górze, które przecież musi się otworzyć i to już tej nocy - Perun nie miał ochoty przyznawać się Welesowi, że znów słyszał głosy. - Po drugie, pod wodą jest sekretne wyjście ze świątyni zbudowane przez dhugów na wypadek... - Nie cierpię wody - parsknął Weles z obrzydzeniem, ale i on zaczął zacierać łapska z emocji. - Nikt nie każe ci się moczyć. Ja pójdę tą drogą z ludźmi, których mi przydzieliłeś. - Nie zostało ich zbyt wielu. - To nie twoje zmartwienie. Ty będziesz czekał na górze. Gdy tylko dhugowie uchylą wrota wpadniesz do środka. Wtedy ja ruszę od dołu... - To lubię - Weles wciąż zacierał ręce. - To lubię. Weźmiemy ich z dwóch stron... Ale co z łowcami? - No właśnie. Co z nimi? - Tym razem to Weles zdał relację z wydarzeń na Dębowym Wzgórzu. Naturalnie nie wspomniał ni słowem o małym odstępstwie od planu. - Łowcy bronili się zaciekle. Wielu moich wojów zginęło... - Co z łowcami? - Powtórzył Perun czując, że od wilkołaka i tak nie dowie się całej prawdy. - Uciekli na drzewa? - Co!? - Siedzą na drzewach? - Od wczoraj? - Cały czas. Moje wojsko ich pilnuje - tym razem obaj wybuchnęli śmiechem, zacierając ręce. - Dobra nasza! - Oznajmił Perun, próbując wyobrazić sobie Jarowita siedzącego na drzewie. - Co z nimi zrobimy? W końcu spytał Weles. - No cóż... Musimy wycofać twoje wojsko ze wzgórza - odpowiedział Perun. - A co z łowcami? - Nie podejrzewam, żeby tak od razu się ruszyli z miejsca, ale my też nie od razu ruszymy całą armię. Będziemy to robić stopniowo. Część pozostanie na miejscu do ostatniej chwili. Gdy wrota się otworzą dasz im znak, by pośpieszyli z pomocą. - Nie przesadzasz? Przecież dhugów nie jest znowu tak wielu... - Tego nie wiemy na pewno. Boję się za to tego, co zastaniemy w świątyni... No a poza tym rozejrzyj się dookoła. Zrozumiesz, czego się obawiam. Mamy olbrzymią przewagę liczebną. Czy jednak uda się nam ją wykorzystać? Pamiętaj też, że przeciw nam staną kapłani z całą ich magią. Wiemy, jak wejść do środka, ale wcale niewykluczone, że nie pozostaniemy tam już na zawsze. - Będziemy mieli przynajmniej ładny grobowiec - szepnął Weles, usiłując żartem zagłuszyć strach, który jakby tylnym wejściem zakradł się do jego duszy. - Ten grobowiec przede wszystkim musi być ich grobem. Nawet jeśli my zginiemy... - A więc masz zamiar zajść ich od tyłu? - Dokładnie tak. Gdy tylko uderzą na ciebie spróbuję uwolnić siostrzeńca - Perun zdziwił się, gdy zdał sobie sprawę ze znaczenia tego słowa, ale i Weles chyba w jakiś sposób poczuł swoistą więź z niemowlęcym więźniem dhugów. Wszak ojcem małego był jeden z jego ludzi, a to też coś... Choć może znowu nie za dużo. - Wyrwiemy to dhugońskie serce na zawsze - oznajmił grobowym tonem wilczy władca, choć już wcale nie był tak bardzo pewien, że im się to uda. - A więc do dzieła - dodał Perun usiłując i sobie dodać animuszu. Jarowit z niedowierzaniem patrzył, jak wilki, w odpowiedzi na zew, podnoszą się z miejsc i ruszają w stronę osady. W pierwszej chwili przeraził się, że wilki postanowiły zaatakować domostwa, ale zaraz zdał sobie sprawę, że wilkom nie uda się sforsować ani drzwi, ani okien chat, a dopóki nikt dobrowolnie nie wyściubi nosa na zewnątrz... Osada była bezpieczna, tym bardziej, że w każdej z chat było sporo zapasów. O wiele gorzej przedstawiała się ich własna sytuacja. Minął dzień i powoli zaczynał im dokuczać głód, ale przede wszystkim pragnienie. Próbowali je oszukać sokiem z liści i naciętych pni drzew, ale jak długo tak wytrzymają? Wilki wykazały się niespodziewaną cierpliwością, wreszcie jednak ruszyły się z miejsca. Radość łowców nie trwała jednak długo, bo okazało się, że tylko część wilczej armii opuściła Dębowe Wzgórze, a te, które pozostały i tak wystarczały, by ich pokonać. Jarowit jeszcze nigdy nie widział tak potężnego stada i to stada tak zdyscyplinowanego. Wilki zachowywały się zupełnie inaczej niż zwykle. Nie swarzyły się między sobą, nie toczyły walk, tylko siedziały na swych miejscach, co najwyżej zmieniając pozycję, a jeśli już wstawały, to tylko po to, by rozprostować kości. Od czasu do czasu też któryś zawył w odpowiedzi innemu wyciu. Najdziwniejsze było jednak to, że w stadzie Jarowit nie dopatrzył się ni jednej samicy ani też szczeniąt. - Wojna. To była prawdziwa wojna - pomyślał Jarowit. - Zaplanowana i przygotowana - nie potrafił uwierzyć, że plan ten zrodził się w wilczych głowach, nawet we łbie samego Welesa. - Ktoś nimi musiał kierować! Tylko kto?! - Jarowit nie zdążył jeszcze dojść do żadnych wniosków, bo w tej samej chwili w osadzie zaczęło się coś dziać. Zabarykadowane kobiety najprawdopodobniej uznały, że wilki chcą zaatakować ich domostwa, bo przez wszystkie otwory w oknach i drzwiach posypały się na maszerujące w stronę świątyni wilcze oddziały strzały. Ale wilki tylko przyspieszyły kroku i bez strat dotarły do celu. Weles wydał kolejne rozkazy i następna drużyna opuściła Dębowe Wzgórze. Tym razem jednak wilki w bezpiecznej odległości ominęły te „gniazda szerszeni”, jak Weles, nie bez podziwu, nazwał w myślach domostwa łowców. Jarowit dopiero zrozumiał, co się święci, gdy trzeci oddział ruszył z miejsca. - Wilki chcą zaatakować świątynię! - Z tej odległości jednak ani on, siedział przecież w głębi lasu, ani nawet łowcy, którzy wdrapali się na drzewa na jego skraju nie mogli zorientować się, co wydarzyło się w osadzie? Wszyscy słyszeli przerażający huk i nawet tutaj poczuli gorący podmuch, ale w żaden sposób nie potrafili sobie wyobrazić, ani tym bardziej wyjaśnić, co się mogło stać? Huk gromu na bezchmurnym niebie, błysk ognia i podmuch gorącego powietrza razem wzięte przerastały ich wyobraźnię, tylko dlatego, że nigdy z czymś takim się nie spotkali. Najprościej byłoby uznać, że to czary i wielu dokładnie tak zrobiło, tymczasem Jarowit doszedł do wniosku, że w tej oto chwili musiał narodzić się ich Bóg, który w huku gromów zstąpił na ziemię. - Nie czekając na nich! - A on nie mógł nic zrobić, nie mógł nawet rozkazać ludziom, by zeszli z drzew. I tak by go nie posłuchali, a głód i pragnienie nie były jeszcze tak wielkie, by gotowi byli na wszystko. Szanse wciąż mieli niezbyt wielkie, mimo że najwyżej połowa wilków pozostała pod drzewami. Wieczorem było ich jeszcze mniej, ale ludziom i tak nie starczyło odwagi, by spróbować ruszyć się z miejsc. Zawsze przecież mogła to być pułapka. Ale nocą znikły pozostałe wilki. Bezszelestnie. A choć tylko piędzi dzieliły łowców od ziemi nie od razu zorientowali się, że są wolni. Gdy w końcu poszturchując i popychając zsunęli się w dół i lękliwie ruszyli w stronę osady było już po wszystkim. A to „wszystko” nie trwało nawet dłuższej chwili. Prowadzeni przez wodnika ludzie dostali się podwodnym wejściem do wnętrza piramidy. Perun nie mógł się nadziwić jak przemyślnie, a zarazem jak prosto to wejście zbudowano. Przypominało podwodne wejście do bobrzych żeremi i wcale nie było trudno przez nie przejść. Wodny odcinek był tak krótki, że nawet ci, którzy obawiali się wody nie mieliby problemu, by go przepłynąć, gdyby nie dhugoński strażnik. Wcześniej żadnych straży w tunelu nie było, wodnik sprawdził to osobiście, dlatego teraz nawet on został zaskoczony. Gdy swymi wielkimi oczami zobaczył spod wody stojącego nad otworem dhuga, nie mógł nawet ostrzegawczo zabulgotać, więc zrobił jedyną możliwą rzecz. Chwytem ćwiczonym dziesiątki tysięcy razy ściągnął strażnika pod wodę. Nikt nie wiedział, jak dhugowie radzą sobie w wodzie, ale sposób zbudowania wejścia świadczył o tym, że się jej nie obawiają, ale przecież z wodnikiem nikt nie mógł konkurować. Ostatecznie był mistrzem w swym fachu. Jednak tym razem wcale nie poszło mu łatwo. Dhug bronił się niezwykle długo, dłużej niż ktokolwiek dotąd, a tym bardziej zwykli śmiertelnicy. Ludziom już zaczynało brakować powietrza. Gdy Perepłut w końcu się z nim uporał musiał zrobić coś przeciwnego swej naturze - został ratownikiem i osobiście wyciągnął z wody kilku przerażonych i tracących już oddech towarzyszy Peruna. - Poczekam tutaj na was - rzekł chwilę potem, nie potrafiąc ukryć przerażenia. Został zaskoczony, na szczęście wejścia pilnował tylko jeden dhug. Na drugiego pewnie już by Perepłutowi ni sił, ni odwagi nie starczyło, no a ludziom powietrza. - Poczekam tu na was - powtórzył, siadając na brzegu otworu, a potem zaczął przebierać w wodzie płetwiastymi stopami, choć bez radości i zadowolenia, jakie dotąd odczuwał w podobnych razach. Niedoszli topielcy tymczasem rozglądali się podejrzliwie wokół wciąż jeszcze łapiąc powietrze, niczym ryby wyrzucone na brzeg. W tunelu panowała dziwna, zielonkawa (jakże by inaczej) poświata. Groźna. Zgromadzeni w nim ludzie już raczej woleliby znaleźć się w zupełnych ciemnościach, złowieszcza aura odebrała wszystkim odwagę. Perunowi tymczasem przypomniała się wędrówkę przez katakumby Wendecji. Nagle zdał sobie sprawę, kim był stwór kroczący jego śladem. Gdyby nie miecz, już by go nie było. Miecz dodawał mu sił. Bez niego nie pokonałby wtedy dhuga i niemożliwym byłoby również pokonanie wszystkich innych. Perun dopiero dzisiaj to zrozumiał. Jego wędrówka przez pół świata miała jednak swój cel. Z nadzieją popatrzył w zielonkawą dal. Już nie była przerażająca, w każdym razie była odrobinę mniej przerażająca. Odrobinkę. W oddali dostrzegł nawet zupełnie inne światło, które miało go poprowadzić ku wolności, światełko nadziei. Również miało zielony kolor. Właśnie tak. Kto wie, co jeszcze wtedy Perun pomyślał, z pewnością jednak wiedział, co zrobi po wszystkim? - Czekaj tu na mnie - rzekł do wodnika, choć przecież wyraźnie było widać, że Perepłut nigdzie się już nie ruszy. Reszta, to znaczy cała przyszłość świata była w ich rękach. Doszli do końca tunelu i przyczaili się za niewielkim załomem, wstrzymując oddechy z emocji, ale przede wszystkim ze strachu. Musieli już tylko czekać. Jak zresztą garstka dhugów zgromadzona wokół świętych zwłok, spoczywających na ołtarzu. Jeden z kapłanów trzymał w szponiastych dłoniach ludzkie szczenię, którego krew miała dać życie Jedynemu, a cała reszta zamarła w oczekiwaniu. Gotowi byli nawet zginąć i oddać swe ciała i swą krew, a nawet dusze, bo dobrze wiedzieli, że jeśli On zmartwychwstanie oni narodzą się na nowo, jak i cały ich lud. Byli gotowi zginąć dla Niego, bo w Nim była ich nadzieja. Nadzieja w Bogu Jedynym! Ustawili się kołem wokół świętych zwłok, które jak najświętszą, najcenniejszą relikwię przechowywali przez tysiąclecia oczekując tego właśnie dnia. Dla nich miał to być dzień chwały i odrodzenia, dla innych ras początek pandemonium. Trzeba będzie wszystko zniszczyć, by zbudować nowy świat. Ich świat. Ku chwale Najwyższego. Czekali tylko na sygnał od głównego kapłana. W końcu planety i gwiazdy ruszyły, bo wcześniej, w oczekiwaniu i one na moment zamarły w bezruchu, i wreszcie ustawiły się w określonym porządku, raz na dziesiątki tysięcy lat. Kolejny kapłan nacisnął dźwignię, na której trzymał kurczowo zaciśniętą dłoń już nie wiadomo jak długo, aż cała krew z niej odpłynęła. Pozostali zaintonowali pieśń chwały. Pieśń nad pieśniami. I cała ta skomplikowana maszyneria zupełnie bezgłośnie ruszyła kondensując energię gwiazd w jednym miejscu, a kapłanom zdało się, że święte zwłoki drgnęły, ale raczej musiało to być złudzenie wywołane światłem gwiazd, które dostało się do wnętrza piramidy, bo główny kapłan dopiero wznosił swą dłoń, by zadać niemowlęciu śmiertelny cios. W tym samym momencie do wnętrza wdarły się pierwsze wilki z zupełnie inną pieśnią na ustach, jakby tam w górze rozwiązał się jakiś olbrzymi wór nimi wypełniony. Kapłan zatrzymał na ten właśnie moment, na ułamek chwili, swą dłoń z przekonaniem, że i tak nic już nie jest w stanie odmienić kolei rzeczy. W święte ciało napływała już skumulowana energia wszechświata. Dwie pieśni połączyły się w jedno wielkie zawodzenie bólu. Pierwsze wilki zginęły w płomieniach, a potem kolejne i jeszcze następne, niczym ćmy, które nieostrożnie podleciały do ognia. Powietrze eksplodowało raz za razem, a kapłan wciąż stał i patrzył w osłupieniu na swe odrąbane dłonie, tak nagle bezsilne i nieprzydatne, opadające w dół. A potem, jak tego przecież pragnął, wyzionął ducha rozpłatany kolejnym ciosem miecza Wendecji. Zeloran miał rację, mimo że teraz pewnie nie było to dlań żadną pociechą, dhugowie potrzebowali czasu, by zregenerować swą moc, a wilki, na szczęście, im tego czasu nie dały. Nadal ginęły pod kolejnymi falami ognia, choć w zasadzie całe powietrze wydawało się płonąć, jednak fale napływały coraz wolniej, a i miecz Peruna wyrąbał w dhugońskim murze sporą wyrwę, roztańczywszy się, jak szaleniec upojony krwią. Gdy w końcu doszło do bezpośredniej walki losy dhugów były przesądzone. Niemowlę, już nie podtrzymywane przez dłonie kapłana, upadło między walczące strony i zaczęło płakać, jakby co dopiero obudziło się, natychmiast domagając się pokarmu. Wszystkie ręce wyciągnęły się w jego kierunku, ale nikomu nie udało się go sięgnąć. Perun, odepchnięty w tył, również nie miał najmniejszych szans, by zabrać maleństwo w bezpieczne miejsce. Do końca swych dni nie miał wiedzieć, czy to miecz kierował jego dłońmi, czy dłonie mieczem? Tnąc na oślep przedarł się do ołtarza i zaczął jak oszalały ciąć potężne zwoje pokryte łuską, które, może z bólu, poczęły wić się i unosić, jakby próbowały uniknąć ciosów. Miecz zaś chyba rzeczywiście sam szukał tego jedynego, właściwego miejsca, w które powinien był uderzyć, unosił się i opadał raz za razem. I nagle ponad okrzyki walczących wzniósł się ten jeden głos, lament, a może płacz, a potem przerażający ryk bólu, który jednych ogłuszył innym zaś odebrał wolę walki. Miecz rozpłatał bijące już serce, czekające tylko na krew niemowlęcia, która miała tchnąć życie w ciało. A potem, na kolejną chwilę, wszyscy zamarli w bezruchu, a Perun zanurzył dłonie w potężnym ciele wężowej istoty i wydarł jej serce z okrzykiem triumfu. Wydawało się, że pozostali przy życiu dhugowie rzucą się nań w ostatnim odruchu wściekłości i rozpaczy, ale oni znieruchomieli, jak i ciało ich zbezczeszczonego boga i w milczeniu poddali się nieuchronnym ciosom przeznaczenia. A wtedy wilki zaintonowały pieśń zwycięstwa i doskoczyły do stojących nieruchomo dhugów, rozdzierając wszystkich na strzępy. Tylko Perunowi zdało się, że pośród chwili ciszy, która pewnie była krótsza od mgnienia oka, usłyszał czyjś głos. - Przeklęty będziesz na wieki! - Głos napełnił go przerażeniem. Myślał, że ten dzień przyniesie mu wyzwolenie, ale głos... dawał do zrozumienia coś całkiem przeciwnego. Perun odrzucił ze wstrętem dziwny ochłap, który jeszcze przed chwilę był bijącym sercem i niepotrzebny już miecz, a potem pochylił się, by wziąć na ręce nagie niemowlę. - To dziewczynka?! - Perun ze zdumieniem spojrzał na niemowlę natychmiast zapominając o przepowiedni. W tej samej chwili na górze pojawiły się pierwsze, przerażone twarze łowców, pośród których mignęła Perunowi twarz Jarowita. Twarz przepełniona nienawiścią. - Na ciebie przyjdzie czas później - szepnął Perun, Jarowit tego nie mógł usłyszeć, ale ostatnie słowa Peruna miał zapamiętać do końca życia. - Spalcie wszystko! Na popiół! Niech nie pozostanie po nim nawet ślad - Perun wskazał palcem na poszatkowane zwłoki dhugońskiego boga i jego serce, a potem zwrócił się do Welesa, który ze zdumieniem wpatrywał się w ludzkie szczenię na rękach Peruna. - To dziewczynka?! - Po raz kolejny powtórzył, zaczynając zastanawiać się, jakie w zasadzie może to mieć znaczenie i chyba nawet roześmiał się, ale tego Jarowit już nie mógł widzieć, bo właśnie stracił przytomność. Odór krwi i widok rzezi, której dokonały wilki pozbawił go zmysłów, choć wcale nie powiedziane, że nie wywołało tego przerażenie i widok przedziwnych szczątków, które zbezczeszczono. Szczątków jego Boga. - Nasza przyszłość! - Wrzasnął ostatkiem sił i z ulgą pogrążył się w mroku. To wszystko było ponad jego siły. Ocknął się dopiero w swej chacie. Nie pamiętał, jak do niej trafił, ale od razu zrozumiał, że jest już po wszystkim. W świątyni zbudowano olbrzymi stos i zgodnie z poleceniami Peruna spalono na nim ciało dhugońskiego stwórcy wraz z ciałami zabitych kapłanów. Perun osobiście dopilnował, by na stosie znalazło się także serce. Historia nie mogła się już nigdy powtórzyć. Ten jeden błąd przodków kosztował przecież całą ludzkość tak wiele... A on sam? Jaką cenę zapłacił on sam i komu miał wystawić za swe życie rachunek? Nie wiedział tego, a nawet gdyby... Patrząc na płomienie trawiące całą jego przeszłość nie potrafił odpowiedzieć, co by zrobił? Jak by postąpił, gdyby wiedział, co ma nastąpić potem? Gdy już popioły rozwiano na wietrze Perun zabrał niemowlę i poszedł poszukać Perepłuta, o którym jakoś wszyscy zapomnieli. Na chwilę jeszcze odwrócił się do Welesa i coś powiedział. Wilczy Pasterz nie miał zbyt mądrej miny. Nie bardzo rozumiał, co Perun miał na myśli? A Perun ruszył w dół wzgórza, w kierunku rzeki, by po chwili zniknąć Welesowi z oczu. Weles nie podejrzewał nawet, że już na zawsze. Od tamtej bowiem pory już nikt nigdy Peruna nie miał widzieć. No prawie nikt. |