Część II

Rozdział 14 - TURAN

    krótce zawsze było pojęciem szerokim, szerszym nawet niż Wielka Rzeka, obszerniejszym niż perunowe nazajutrz. W ich przypadku to wkrótce miało trwać wiele dni, ale do Turanu powracała tylko jedna łódź, bowiem przed wyruszeniem w drogę powrotną Sakhil podzielił swój oddział. Większość zbrojnych pozostała na przystani kupców, by przygotować teren do lądowania armii.

    Czując zagrożenie niemal przez skórę swych smagłych ciał Turańczycy natychmiast przystąpili do budowy fortu. Nie musieli szukać innego miejsca, przystań kupców idealnie się do tego celu nadawała. Brzeg na łuku rzeki, gdzie wylądowali za przykładem kupców, głębiej wrzynał się w jej nurty tworząc spory cypel, a łacha piasku tuż poniżej, długa na rzut oszczepem, pozwalała od razu przybić większej liczbie łodzi. Wszystkie okoliczne drzewa wyrąbano, używając ich do budowy ogrodzenia, niewysokiej wieży i kilku budynków dla ludzi i koni, resztę wypalono, aż po skraj puszczy, odsłaniając widok na przedpole. Tym sposobem więc, oprócz wysokich murów, z trzech stron chroniła warowni woda, z czwartej zaś, tej z której można było spodziewać się ataku, płaskie niczym blat stołu, pogorzelisko. Wróg nie miał gdzie ukryć się przed czujnym wzrokiem straży, które dzień i noc wpatrywały się z uwagą w dal i niepokojącą ścianę puszczy. Nic nie mogło zaskoczyć turańskich wojów. Pozostało im już tylko najgorsze. Czekanie.

    Tak wielki ogień i dymy, w wilgotnym i bagnistym terenie przesycone parą wodną, spowodowały, że jeszcze tego samego dnia spadł deszcz, który nie pozwolił na rozprzestrzenienie się pożaru, jednak, jak zwykle zresztą, była druga strona tego samego medalu - widoczne z bardzo daleka dymy zaalarmowały wilki, co było mniejszym złem, gorzej, że zwróciły również uwagę dhugów, ściągających zewsząd na miejsce zgromadzenia.

    Jaskinia, którą odkrył przed laty Sakhil, nie była ich jedynym schronieniem, chociaż była miejscem najważniejszym, bo w niej były ukryte zwłoki dhugońskiego stwórcy. Zeloran trafnie odgadł, że Sakhil przestraszył dhugów. Opuścili bezpieczne schronienie wcześniej niż planowali, ale mieli szczęście, że Sakhil wtedy nikomu nie opowiedział o swym odkryciu i sporo czasu, by się dobrze przygotować.

    Za to teraz Sakhil, świadom, że jest spóźniony o dobre dwie dziesiątki lat, rozkazał swym ludziom chwycić za wiosła, mimo że powracająca do Turanu łódź płynęła z prądem Wielkiej Rzeki. Aż do jej ujścia, gdzie stała niewielka turańska strażnica, mknęli więc jak na skrzydłach, ale Sakhil i tak co rusz ponaglał wioślarzy. W strażnicy uzupełnili prowiant i wysłali ptaka z wieściami, a potem, po przespanej nocy znów ruszyli dalej w drogę, Perun jednak miał na tyle czasu, by dowiedzieć się o zakazie przewożenia do ich osady metalu. Strażnica po to zresztą została wybudowana, by tego przepisu przestrzegano, jednak ich najwyraźniej obowiązywały inne prawa. Nie musieli poddawać się rewizji, jak statki kupieckie, ani okazywać glejtów i przepustek podpisanych przez stosowne urzędy. Wszyscy z respektem słuchali Sakhila.

    - Bez tego ani rusz - Sakhil tłumaczył Perunowi turańskie przepisy i zwyczaje, dając przy okazji do zrozumienia, co myśli o większości z nich.

    - A metal? - Spytał Perun. W tej kwestii Turańczyk był bardziej ortodoksyjny.

    - No cóż... względy bezpieczeństwa - Sakhil znał dobrze historię i turańskie obyczaje. - Metal jest zbyt cenny. Jego złoża nie są wielkie. My je kontrolujemy, ale nie potrafimy go obrabiać. Potrafią to tylko shannaryjscy kapłani. Ale znowu oni nie mają zbyt wiele metalu. Od wieków istnieje niepisany układ. My dostarczamy metal, oni go przerabiają. Biorą za to połowę rudy. My dostajemy gotowe wyroby. Metal jest zbyt cenny, by dawać go... byle komu. A Shannaryjczycy i tak czasem dają go...

    - Byle komu... - ostatnie słowa Turańczyka ubodły Peruna do żywego. - Rozumiem, kto ma metal, ten ma władzę.. No cóż... Tyle o waszym bezpieczeństwie. Rzeczywiście stanowiliśmy dla was poważne zagrożenie. A co z nami? Co z wilkami i waszymi wymordowanymi kupcami? Im też mówiłeś to samo?

    - Oni to rozumieli - Turańczyk tym razem nie miał zbyt przekonywującej miny. Umilkł wpatrując się w oddalający się brzeg. Wiały sprzyjające wiatry, więc marynarze mogli rozwinąć żagle. Ich widok po raz kolejny wprawił Peruna w ekstatyczne uniesienie i pozwolił zapomnieć o sporze. Jeszcze większe jednak przeżył, gdy wpływali do portu turańskiej stolicy, wypełnionego, aż po horyzont, masztami statków, większych, niż ten, którym płynęli.

    Radość ze szczęśliwego powrotu do domu nie trwała długo. Schodzącego na ląd Sakhila przywitał posłaniec Razamanaza. Jego mina nie wróżyła niczego dobrego.

    - Złe wieści? - Spytał Sakhil.

    - Niestety. Twój oddział został zaatakowany.

    - Przez kogo?

    - Demony o wężowych kształtach. To wszystko, co wiemy. Atak nastąpił o świcie. Od tamtej chwili nie mieliśmy już żadnej wieści. Najprawdopodobniej wszyscy nasi żołnierze zostali zabici. W poprzednim raporcie donosili o pojawieniu się kilku ocalałych z pogromu kupców.

    - Jeśli to byli kupcy? - Odpowiedział Sakhil. - Wiemy od naocznego świadka, że wszyscy zostali wybici. Kim więc byli ci, którzy się za naszych kupców podawali? - Sakhil podejrzewał, że rzekomi kupcy, nie byli kupcami. Mógł też, przynajmniej w przybliżeniu, wyobrazić sobie przebieg wydarzeń.


    Poprzedniego dnia rzeczywiście pojawili się przed bramą strażnicy ludzie podający się za kupców. Turańscy woje z ufnością udzielili schronienia rodakom, zmylił ich mizerny wygląd przybyszów, świadczący o strasznych przeżyciach, które, jak wiedzieli od Peruna, były ich udziałem.

    Weles nie dziwił się wcale, że Turańczycy dali się dhugom podejść. Tylko jego zwiadowcy od razu rozpoznali, kim są stojący u wrót warowni przybysze. Turańczycy jednak tego nie wiedzieli, a Weles oczywiście nie miał zamiaru otwierać im oczu. Tego pierwszego dnia Turańczycy specjalnie nie chcieli męczyć pytaniami wycieńczonych rodaków, a następnego już nie mieli okazji.

    Tuż nad ranem, gdy większość wojów jeszcze smacznie spała dhugowie, wciąż jeszcze pod postacią kupców, rozprawili się ze strażami, a potem otworzyli bramę, przez którą wdarła się dhugońska horda. Zaskoczenie było całkowite, ale mimo to kwiat Turanu tanio nie sprzedał skóry, a dowódca, nim rzuciła się nań wataha napastników, zdążył wysłać ostatni meldunek.

    - Oni są coraz silniejsi - stwierdził Weles, gdy zdano mu relację z wydarzeń nad Wielką Rzeką. - Nie podejrzewałem, że jest ich tak wielu - wieści zaskoczyły go ...i w zasadzie uspokoiły. W ostatnich dniach z niepokojem wysłuchiwał raportów o postępie prac turańskich wojów. Wraz z ich pojawieniem się wzrastała przewaga ludzi, chociaż, jak dotąd, Turańczycy nie mieli żadnego kontaktu z łowcami. Teraz, przynajmniej na jakiś czas, ten problem miał z głowy. Nawet jeśli można było spodziewać się przybycia kolejnych oddziałów, a nawet całej armii, Weles wiedział, że nie nastąpi to szybko. Coraz bardziej za to zaczynała go intrygować wzrastająca liczebność dhugów. Nie przyznawał się do tego, nawet przed samym sobą, ale nie docenił ich możliwości i siły. Jeszcze bardziej drażnił go fakt, że wciąż nie wiedział niczego o ich zamiarach, nie wątpił za to, że Turan poradzi sobie z problemem. Weles już wiedział, że Perun odpłynął na jednym z turańskich statków.

    - Miał garbus szczęście - warknął Weles, nie bez podziwu. Wilki przez cały czas z daleka śledziły łódź Peruna. Tym razem tak sprytnie, że nawet Łasy niczego nie zauważył. Gdyby nie przybycie turańskich wojów mogłoby już być po Perunie i Łasym.

    - Co się odwlecze, to nie uciecze - szepnął Weles z uśmiechem na pysku. - Po raz kolejny ten pokurcz miał szczęście. Do Turanu nie pójdziemy za nim, ale coś mi mówi, że Turan przyjdzie tu do nas, a my... poczekamy na wynik walki, a potem... - Weles po raz kolejny uśmiechnął się, choć widok ten wcale nie należał do najprzyjemniejszych. Pod jego kudłatą czaszką kłębiły się również niezbyt przyjemne myśli. Jak zwykle zresztą. Innych myśli nie miewał. - Co się odwlecze...


    Tymczasem Perun miał już za sobą wizytę na turańskim dworze i kilka, mniej oficjalnych, spotkań z Razamanazem i Zeloranem. Sam już nie wiedział ile razy opisywał im przebieg wydarzeń, których był świadkiem i uczestnikiem? Opowiadał i opowiadał. Do znudzenia. Tamci byli od zadawania pytań.

    Parę następnych nocy Perun spędził sam na sam z Zeloranem. Maga, na szczęście, mniej interesowały konkrety, bardziej perunowe sny i koszmary, które, o dziwo, zdawał się doskonale rozumieć. Z równą uwagą wysłuchał wszystkiego, co dotyczyło Swantochy i jej nauk.

    - Interesująca teoria - rzekł, po wysłuchaniu całości. - W dużej części przestarzała i zapomniana, ale istota rzeczy dość trafnie ujęta. Obrazowo. Poezja. Niestety, świat jest obecnie o wiele bardziej skomplikowany, a im więcej wiemy, tym mniej go rozumiemy. Znalezienie odpowiedzi na jedno z pytań nie rozwiązuje problemu. Teoria drzewa. Pierwsze pytanie jest pniem drzewa. Wszyscy wiemy, jak drzewa są zbudowane. Pień, konary, gałęzie, gałązki, liście, pączki. A drzewo wciąż rośnie, jak i lista naszych pytań. Najprostszym rozwiązaniem byłoby ściąć drzewo - komentarz Zelorana był równie lakoniczny co i dowcipny, ale z jego miny Perun wywnioskował, że mag wcale nie lekceważy jego słów i nauk Swantochy, tym bardziej zaś własnych teorii. Teoria drzewa była jego dziełem.

    - Ona wiedziała więcej, niż mogła powiedzieć - Zeloran jeszcze wielokrotnie powracał do jej osoby. Nie powiedział tego wyraźnie, ale między wierszami można było wyczytać, że uznawał babę za kogoś zupełnie innego, niż ona sama się podawała.

    - Miałeś potężnego sprzymierzeńca i obrońcę. Na szczęście.

    Zupełnie inaczej zachował się Razamanaz. Gdy usłyszał o przeznaczeniu Peruna po prostu parsknął śmiechem.

    - Wielkość, mój chłopcze, jest dla wielkich i potężnych i to oni mogą zmieniać świat i historię, a ty... No cóż, spójrz na siebie i oceń własne możliwości - gdyby nie spojrzenie Zelorana, które zamknęło usta saborowi, Perun pewnie usłyszałby jeszcze więcej równie przyjemnych uwag, choć wszystko to już dobrze znał i słyszał wielokrotnie, a i sam czasem przecież również poddawał się zwątpieniu. Nie byłby jednak sobą, gdyby pozwolił językowi pozostać w bezruchu.

    - To samo dotyczy ciebie, mój panie. Spójrz na siebie. Czymże się różnimy? Masz władzę, masz potężną armię, masz bogactw bez liku, jednak spójrz na siebie. Jesteś już starcem... Ile jeszcze przed tobą, a ile przede mną życia, mimo żem chromy?

    - Milcz! - Warknął Razamanaz. - Bo twoja młodość może być krótsza, na jedno moje słowo!

    - Mylisz się - szepnął Zeloran, nie potrafiąc powstrzymać uśmiechu. Perun coraz bardziej mu się podobał, a on sam także lubił czasem wbić szpilkę skłonnemu do próżności Razamanazowi.

    Sakhil, już od jakiegoś czasu usiłujący wtrącić słowo, zaniemówił. Nie zawsze pochwalał postępowanie władcy, jednak uczciwie przyznawał, że Razamanaz był jednym z najlepszych i najwspanialszych władców, jakich Turan kiedykolwiek miał, a chociaż czasem swymi wypowiedziami i pychą szokował, a nawet przerażał, Sakhil wiedział, że więcej w tym pozy niż prawdy, a jednak garbus miał rację, zarazem myląc się ogromnie. To armia była ramieniem starca, potężnym ramieniem i choć to ona, pod wodzą generałów, dokonywała podbojów i bohaterskich czynów, nie o niej będzie się przede wszystkim mówiło, tylko o Razamanazie i jego podbojach.

    - Istnieje coś takiego, jak Przeznaczenie - kontynuował tymczasem mag - i Los, i one rządzą się innymi prawami, inną logiką, więc nie drwij z Losu, bo i on może z ciebie zadrwić. Miecz Wendecji, zwany także Mieczem Zubarana istnieje. Jest najcenniejszym skarbem Wendecji, świętą relikwią. Wykuty został przez Atlantów z metalu, który spadł z kosmosu na ziemię. Miecz ten posiada magiczną moc. Właśnie nim Zubaran wyciął dhugońskiemu demonowi serce. To serce również znajduje się w wendeckim skarbcu. Bez niego dhugom nie uda się ożywić ich boga.

    - To bajdy - parsknął drwiąco Razamanaz. - Słyszałem je, będąc dzieckiem.

    - To wszystko prawda - rzekł poważnym tonem Zeloran. - Tak jak prawdą jest, że dhugowie istnieją. A ja ten miecz widziałem, ale to nie twoje ramiona wznosiły go do ciosu, mój Panie... Może nie jest ważne, kto zada ostateczny cios. Po prostu cios musi zostać zadany, jeśli my, ludzie, a nie tylko my, Turańczycy, chcemy myśleć o przyszłości.

    - Więc zdobędziemy ten miecz! Zdobędziemy nawet Wendecję, jeśli będzie potrzeba. Przecież tyle razy się do tego przymierzaliśmy - warknął sabor buńczucznie, aż Sakhil spojrzał nań ze zdziwieniem, jakby po raz pierwszy zobaczył swego władcę.

    - Nie tędy wiedzie droga. Nie przez walkę z sojusznikiem.

    - Jaki z nich sojusznik? Pilnują swej części świata, jak pies własnej budy i tylko raz, od setek lat, gdy nasi dziadowie podpisali z nimi traktat pokojowy, zamiast ich podbić, ruszyli się dalej, a to i tak tylko na krok.

    - Nie wolno nam marnować siły na bratobójcze walki, między sobą, między ludźmi. Będziemy zbyt słabi, by przeciwstawić się dhugom. Tylko zjednoczeni mamy szansę! Wiedz, że nie tylko dhugowie czekają na nasze potknięcia, czy klęskę, zapomniałeś o wilkach, o Hyrkanii? To też legendy?

    - To również widziałeś w swojej kuli? - Zadrwił Razamanaz, nie mogąc darować magowi, że wystąpił przeciwko niemu.

    - Kula to tylko rekwizyt, dla takich jak ty - Zeloran zdawał sobie dobrze sprawę, że słownymi utarczkami niczego się z Razamanazem nie osiągnie, a wręcz przeciwnie, ale tym razem i jego sabor wyprowadził z równowagi. Jednak Razamanaz zaskoczył wszystkich, pohamował emocje, bo również dobrze rozumiał, że próżne spory, szczególnie z przyjaciółmi, do niczego dobrego nie prowadzą.

    - Wybacz. Zachowałem się jak niedojrzały wyrostek - tu starzec rzucił Perunowi wymowne spojrzenie i skłonił głowę. Perun odkłonił mu się z jeszcze większą przesadą.

    - Gdybym nie wiedział, że jesteś mym rówieśnikiem, pomyślałbym, że mam przed sobą dwóch młokosów - Zeloran westchnął ciężko.

    - Do młodych świat należy - z szelmowskim uśmiechem trzydziesty szósty sabor Turanu wyciągnął do Peruna dłoń. - To tylko zawieszenie broni - a potem, już poważniejszym tonem, zapytał:

    - Co w takim razie zrobimy?

    Mag wpierw obszedł pomieszczenie dookoła, wykonał kilka tajemniczych gestów, wymamrotał pod nosem coś niezrozumiałego, a dopiero potem odpowiedział konspiracyjnym tonem. Szept był na użytek pozostałych. On sam dobrze wiedział, że gdyby dhugowie rzeczywiście chcieli ich podsłuchiwać, nie wystarczyłby szept, ani nawet te kilka zaklęć, które postawił, ale i tak dziękował bogom, że byli daleko. Za chwilę, z tej samej przyczyny, miał się zamartwiać.

    - Oto co zrobimy. Perun z Sakhilem popłyną niezwłocznie do Wendecji z poselstwem. Nadzieja w tym, że Alaryk choć raz ruszy głową.

    - Zapominasz, że od wielu lat więcej do powiedzenia ma jego żona - wpadł mu w słowo Razamanaz.

    - No cóż, nadzieja więc w tym, że się opamięta i znów będzie sobą. Może oboje, wspólnie, będą mieli wystarczającą ilość rozsądku, by podjąć właściwą decyzję.

    - Grimzell musi najpierw przestać myśleć pewną częścią ciała. Ta suka wciąż ma tylko jedno w głowie. Ile ona ma lat? - Parsknął Razamanaz normalnym tonem starego złośliwca.

    - Czy to istotne? - Zeloran po raz kolejny sprowadził rozmowę na właściwe tory. - Musimy oboje przekonać, przestraszyć, obojętnie co zresztą. Ich armia musi ruszyć nam z pomocą.

    - A miecz? - Perun teraz już myślał o dwóch rzeczach naraz, inaczej niż kiedyś, tym różnił się od dawnego Peruna i na przykład od Grimzell, o której usłyszał właśnie po raz pierwszy. Miecz interesował go przede wszystkim, ale jego druga połowa zastanawiała się przez cały czas, którą część ciała Sabor miał na myśli? Ta druga połowa zawsze myślała o tym samym.

    - Powinien być w starej części zamku, w miejscu, gdzie po skończonej wojnie odłożył go Zubaran. Kiedyś była to sala tronowa. Później zamek rozbudowano. Teraz chyba jest to skarbiec. Jeśli nic się nie zmieniło i nie wydarzyło, wciąż tam powinien być. Nikt przez wieki nie potrafił zeń zrobić użytku. Nikt nie potrafił go podnieść, ani nawet wysunąć z pochwy. Legenda mówi, że ten, kto to uczyni, zostanie jego właścicielem i... władcą Wendecji. Miecza da się użyć tylko w wielkiej potrzebie...

    - Jeśli jest tak źle, jak mówisz, ta chwila właśnie nadeszła.

    - Młodzieńcze, wreszcie będziesz miał okazję udowodnić, że twe sny nie kłamią, a przy okazji rozwiejesz nasze wątpliwości - Razamanaz ani na chwilę nie przestawał być sobą, nawet jeśli przed chwilą własną krwią podpisał zawieszenie broni, a jego twarz mogła posłużyć niejednemu aktorowi za wzór do nauki. Potrafiła odzwierciedlać nawet najbardziej skomplikowane uczucia. Razamanaz musiał bardzo dobrze znać swą twarz. Z zadziwiającą łatwością kontrolował wszystkie jej mięśnie i niewiarygodną wprost ilość zmarszczek, które tę twarz pokrywały. Perun przyglądał się mu z podziwem, przez chwilę, potem zaczął zastanawiać się nad jakąś ciętą ripostą.

    - Przed przeznaczeniem nie uciekniesz - rzekł Zeloran, obawiając się tego, co może odpowiedzieć saborowi Perun. Peruna mógł jeszcze usprawiedliwić młody wiek, ale Raza zachowywał się nieodpowiedzialnie, jak... jak... gówniarz, jakby zupełnie nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji. Głos maga, chyba celowo, zabrzmiał tym razem wyjątkowo złowieszczo. - Będziesz musiał sięgnąć po ten miecz i poprowadzić nas do walki. Jeśli jednak to nie ty, jeśli wszyscy mylimy się... - mag nabrał powietrza i zamarł w bezruchu, jakby chciał sprawdzić, jak długo potrafi wytrzymać na bezdechu? Nie był w odpowiednim wieku do bicia rekordów, więc już w następnej chwili musiał się poddać. Na zakończenie testu tylko westchnął ciężko, z rezygnacją. - Bez miecza będzie nam trudniej, ale do walki i tak będziemy musieli stanąć, z tobą, czy bez ciebie, nawet jeśli nie mamy zbyt wielkich szans. Próbować jednak musimy, zawsze przecież jest jakaś nadzieja. To nawet w mojej kuli można zobaczyć - słysząc słowa maga sabor Turanu uśmiechnął się szeroko, szczerząc wszystkie, jak na jego wiek wciąż bardzo mocne, trzydzieści dwa zęby, które, już choćby samym swym istnieniem, świadczyły o prawidłowej diecie starca.

    - A co mówi kula o przeznaczeniu tego zwierzaka? - Razamanaz wskazał palcem Łasego, który właśnie zawzięcie pałaszował resztki z wieczornej uczty. Resztek było dobre trzy razy tyle, niż oni wszyscy razem zjedli. - Czy grozi mu śmierć z obżarstwa? - Łasy chyba zrozumiał, że o nim mowa, bo spojrzał na Razamanaza prychając, dokładnie tak samo, jak prychał na wszystko kąśliwy władca Turanu, a potem pokazał swoje, równie zdrowe kły. Sakhil gotów był przysiąc, że w uśmiechu. Uśmiech Łasego zakończył ich rozmowę.


    Pozostałą część nocy mag i Razamanaz gotowali listy poselskie, Sakhil zaś zabrał Peruna, by pokazać mu stolicę. Perun żałował, iż tak niewiele czasu zostało mu na zobaczenie największego miasta na świecie, a zarazem, po wysłuchaniu wywodów maga o dhugońskiej potędze, chyba pierwszy raz zdał sobie sprawę z powagi sytuacji i to psuło część przyjemności. Jak i Sakhil nie znalazł materialnych dowodów na udział dhugów w całej tej zawierusze, której był, przynajmniej jak dotąd, mimowolnym i bezwolnym uczestnikiem, ale teraz już nie był osamotniony. Łatwiej było poddać się rozkazom, niż samemu podejmować decyzje, a poza tym cel, z początku tak mglisty, nabrał wreszcie bardziej konkretnych kształtów. O ileż łatwiej będzie teraz iść przed siebie i nie błądzić po omacku, jak było do tej pory. Przyszłość zaczęła mu jawić się w bardziej optymistycznych barwach, a i świat, czyli Turan, również zaczął inaczej wyglądać. Wspaniałe wieże, które widać było nawet z odległego portu, sięgały chmur, świątynie bogów, o których Perun nigdy nie słyszał, i których imion, nawet gdyby potrafił, wolał głośno nie wypowiadać, brukowane ulice, kamienne budynki i kolorowe sztandary, markizy straganów, namioty, pióropusze hełmów, przepyszne stroje kobiet i mężczyzn. Jego świat pełen był zieleni, bieli, błękitu nieba i błotnego brązu, czerwona była tylko krew i kwiaty. Tutaj zobaczył materiały w kolorach, których chyba nawet tęcza nie posiadała i nawet zachodzące słońce nie wydawało mu się piękniejsze, a zorza świecąca nad lodowcem... i nagle Perun zrozumiał, że sam siebie okłamuje. Dokładnie w tym samym momencie dotarł do niego smród i zaduch płynący z zaułków, a kobiety, które jeszcze przed chwilą były najpiękniejszymi kobietami świata, teraz, delikatnie mówiąc, wyblakły. Przed oczami stanęła Perunowi Dziewanna z kwiatami we włosach. Słońce i wiatr bawiły się jej włosami, lekko targając, pieszcząc i całując tę płomienno zieloną grzywę, a on zaczął zazdrościć słońcu. Stojąc tak pośrodku zatłoczonej ulicy, popychany przez przechodniów, poczuł jak tęsknota i podniecenie zaczynają przejmować kontrolę nad pewnymi częściami jego ciała.

    - Wracamy! - Zażenowany całą sytuacją Perun wrzasnął do Sakhila. - Widziałem już dosyć! - A choć Turańczyk był odmiennego zdania, wszak dopiero rozpoczęli wycieczkę, coś w postawie Peruna nie pozwoliło Sakhilowi oponować.

    - Jutro, skoro świt, wyruszamy. Powinniśmy odpocząć przed podróżą. Mamy zadanie do wykonania, a jeśli już je wykonamy... Wtedy może będzie czas na wszystko.

    - A jeśli nie? - Zapytał cicho Sakhil. - Może będziemy żałować każdej utraconej, zmarnowanej chwili... umierając...


    Tej nocy Peruna nie męczyły koszmary. Tej nocy była z nim Dziewanna. Tak piękna jak nigdy dotąd. Jej ciało pachniało lasem, świeżo ściętą trawą i kwiatami. Jej usta miały smak dzikich jagód i poziomek, a oczy pełne były deszczu. Znów patrzyła, jak Perun odchodzi w dal, jak niknie pośród powstających, porannych mgieł. A on nawet się nie obejrzał! Wstyd mu było własnych łez? Kochał Dziewannę i kochał ziemię, po której stąpała, ziemię, do której oboje należeli.

    Następnego dnia, rankiem, gdy zbudził go strażnik pełniący wartę przy jego drzwiach, słońce właśnie wychyliło się zza wzgórz. Perun doskonale wiedział, co musi zrobić. Nie tylko dla siebie. Obudził się z nadzieją i pewnością. Na końcu drogi będzie czekała Ona. Wystarczy tylko zwyciężyć.