|
Część II
Rozdział 13 - RZEKA ieczorem, gdy w końcu stanęli nad rzeką jej wielkość ukryły ciemności. Morze gwiazd odbijających się w jej wodach sprawiało wrażenie, że niebo jest wszędzie dookoła. Ziemia, na której stali, była tylko wyspą pośród tych gwiazd. Perun był zbyt zmęczony, by upajać się tym widokiem, ale rankiem widok rzeki zaparł mu dech w piersiach. Była ogromna, a nawet jeszcze większa! Ich rzeka, w porównaniu z tą, wyglądała niczym zwykły strumyk, a drugi brzeg wydawał się być nieosiągalny. Porastający go las zasnuwały poranne mgły, przez które dopiero zaczynały przebijać się promienie wschodzącego słońca. Różowa poświata dodatkowo nadała całej okolicy nierealnego, fantastycznego wyglądu. Mgły bardzo powoli zaczynały się unosić, ale już teraz bardziej przypominały chmury, pośród których zawisła rzeka i las, i nawet cały świat. W takiej chwili można było rzeczywiście zapomnieć o wszystkich kłopotach i problemach. A nawet o marzeniach. Gdyby tu jeszcze była Dziewanna, do pełni szczęścia niczego już by Perunowi nie brakowało, a przecież za jedną chwilę z nią nawet ten widok byłby oddał. Nikt jednak nie zaproponował mu takiej wymiany. Szkoda. Pozostał mu tylko wspaniały i niepowtarzalny widok. A przecież Perun nie widział górnego biegu rzeki, a tam Wielka Rzeka, matka wszystkich rzek, pełna kaskad, wirów i porochów, rwała niczym stado oszalałych koni, których nic i nikt nie byłby w stanie powstrzymać. Gdyby Perun widział, jaka rozbrykana potrafiła być tam wyżej, w młodości, pewnie z taką beztroską nie myślałby o płynięciu nią na lichej tratwie, ani nawet łodzi, o której wyglądzie, a tym bardziej sterowaniu nią, nie miał żadnego pojęcia. Na szczęście rzeka już uspokoiła się, urosła i rozleniwiła się, jakby z wiekiem nabierając stateczności i dostojeństwa i gdy kilka dni później Perun zobaczył turańskie łodzie, wyciągnięte na brzeg, niczym olbrzymie ryby wyrzucone przez morskie fale, wszystko wydało mu się możliwe, nawet żegluga po wzburzonym morzu. Na szczęście wśród tych olbrzymów, których w żaden sposób nie mógł nawet ruszyć z miejsca, znalazła się jedna mniejsza, akurat na jego miarę i możliwości. Z pomocą Łasego udało się mu zepchnąć ją na wodę. Nie miała żagli, jak pozostałe, miała za to niewielki ster i tylko dwa wiosła, więc łatwo było się zorientować, do czego co służy. Nauczony przykrym doświadczeniem z tratwą Perun poświęcił cały dzień na opanowanie nowej dla niego umiejętności. Sprawdził również, jak łódź zachowa się pod, bądź co bądź, sporym obciążeniem, jakie stanowił Łasy, a dopiero potem zaczął przygotowywać się do wypłynięcia. Czekała go długa droga, może nawet bardzo długa, przecież nigdy nie był w Turanie, więc załadował na swój okręt sporą część zapasów, które znalazł w większych łodziach. Niezmiernie przy tym zdziwiła go ilość słodkiej wody zgromadzonej na statkach, ale przecież nie wiedział nic o słonej, morskiej wodzie, ani tym bardziej o turańskich regulaminach. Oprócz wody było tam dosłownie wszystko czego potrzebował, by w drodze nie zawracać sobie głowy polowaniem. A nawet więcej. To więcej to piwo. Prawdziwe, a nie ta berbelucha, którą robili w osadzie. Jedną z baryłek z radością Perun napoczął jeszcze tego samego wieczoru, przy ognisku. Pod magicznym wpływem zaiste boskiego napoju zaczął znów z optymizmem myśleć o przyszłości, optymizmem rosnącym wprost proporcjonalnie do znikającego z baryłki piwa. No a przyszłość zaczęła malować się nawet bardziej różowo, niż widok rzeki o świcie, choć przy tym z każdą chwilą, z każdym łykiem z garnca, stawała się coraz mniej wyraźna, coraz mniej ostra i zamglona, dokładnie taka, jak wszystkie przepowiednie. W końcu, zmęczony tym napojem bogów, zaczął układać się do snu, zapominając o czujności. Ale i Łasy, choć przecież nie pił piwa, niczego nie poczuł. Nozdrza miał jeszcze wypełnione zapachem pieczonego mięsa, które wchłonął łapczywie, mając świadomość, że najprawdopodobniej jest to ich ostatnie ciepłe jedzenie. Z zapału Peruna trafnie wnioskował, że szybko nie staną na stałym lądzie. Tymczasem Perun przewracał się z boku na bok, z nadzieją spoglądając w mrok. Nie było tam akurat tego, co chciałby dostrzec, ale za to były czyjeś ślepia, jedna para, a potem druga i trzecia. Blask ognia odbijał się w nich złowieszczo jednocześnie hipnotyzując go. Na szczęście na chwilę. Atak nastąpił bezgłośnie, moment później, jednak chwila ta okazała się bezcenna. W mgnieniu oka Perun zerwał się na nogi i wepchnął skaczącemu nad ogniskiem wilkowi płonącą głownię w pysk. Napastnik porażony ognistą niespodzianką zawisł nieruchomo w powietrzu niczym skamieniały, też na chwilę, a drugi, który pewnie trochę inaczej wyliczył trajektorię własnego lotu zderzył się z tą nieoczekiwaną przeszkodą. Obaj spadli prosto w ogień. Znów zapachniało pieczystym. Łasy w pierwszej chwili dał się zaskoczyć czterem napastnikom, tamci jednak nie wiedzieli co czynią. Zaatakowany bez specjalnego trudu się od nich uwolnił. Jednemu połamał wszystkie kości, drugiemu przegryzł kręgosłup, zaś pozostałe dwa jednym uderzeniem łapy rzucił w wodę. Perun miał wciąż wystarczająco dużo czasu, licząc wszystko w mgnieniach oka, by przebić włócznią ogłuszone gwałtownym zderzeniem i wciąż kłębiące się w ognisku wilki, Łasy zaś, rozdając kolejne śmiertelne klapsy, posłał do wody jeszcze ze dwie pary napastników, a ostatniego, starym sposobem, przydusił do ziemi i metodycznie zaczął drzeć na strzępy. Zemsta. Obojętnie co by nie powiedzieć, ma ona swój niepowtarzalny smak. Perun w tym czasie wrzucił do łodzi wszystkie swe rzeczy, potem siłą zaciągnął na nią Łasego i wiosłem odepchnął się od brzegu, jak najdalej, wilków przecież mogło być więcej... I dopiero teraz po raz pierwszy odetchnął z wyraźną ulgą, jednak wciąż drżał z emocji, ogarnęła go jakaś dziwna euforia. Nigdy jeszcze czegoś takiego nie przeżył. Wilki tymczasem, nieporadnie wygramoliły się na brzeg i otrzepując się z wody, zawyły wzywając pomocy, ale ich zew już nie wydawał się Perunowi groźny. A przecież przed chwilą stoczył z nimi śmiertelny bój i to bój zwycięski! - Hurra! - Perun w odpowiedzi uniósł nad głowę włócznię i buńczucznie nią potrząsając wydał zwycięski okrzyk. Czuł się wspaniale, jak bardzo wielki zwycięzca. Zupełnie inaczej niż wtedy, w wąwozie. W jakim wąwozie? Już dawno zapomniał o strachu, przerażeniu i o poczuciu swej znikomości. Czuł tylko szczęście i rozpierającą go siłę i gotów był na kolejny bój i kolejne zwycięstwo. Przegranej wcale nie brał pod uwagę i nawet gotów już był stawić czoło przeciwnościom losu i Przeznaczeniu, bo one również były jego wrogiem i nawet nie pomyślał o rzece, która w ciemnościach wydawała się być jeszcze większa i szersza, czarna, chłodna i groźna. Płynęła tak leniwie i spokojnie, bezpiecznie nawet. Z jej strony zdawało się Perunowi nic nie zagrażać, a jednak... Chociaż z dnia na dzień robiło się coraz cieplej, od wody bił chłód, który tej nocy wstąpił w rozpalone walką ciało Peruna i na wiele dni i nocy nim zawładnął. Wyprowadzając swój statek na środek rzeki Perun jeszcze niczego nie czuł, jeszcze z niczego sobie nie zdawał sprawy, nie wiedział jednak, że opuszczając stały ląd wydostawał się spod panowania sił, które go dotąd tak skutecznie chroniły, sił Matki Ziemi, jego ziemi i jego świata. Jeszcze widział malejącą w oddali przystań kupców i wilki po niej się miotające, ale to było wszystko, co miał zapamiętać. Krótko potem zapadł, i to na wiele dni, w jakąś przedziwną, nieznaną mu chorobę, a gorączka, która zaczęła go trawić, niemal pozbawiła go zmysłów. Nie wiedział zupełnie, co się z nim działo? Jawa mieszała się ze snem i przywidzeniami do tego stopnia, że w końcu nawet wilki na przystani wydały mu się zjawami. Wilki! Nie wolno mu było o nich zapominać. Oczywiście że to Weles je wysłał. Weles nie był wcale takim skończonym głupcem, nawet jeśli robił błędy. Nie tylko przeczuwał, ale nawet wiedział, że w końcu Perun musi trafić w okolice rzeki. Innej drogi przecież nie było. Wilczy oddział miał do patrolowania spory szmat ziemi, dlatego też podzielił się na kilka drużyn, ale i tak patrolował tylko ten jeden brzeg. Gdyby Perun wędrował drugim brzegiem, wtedy nigdy nie udałoby się go pochwycić, ale nie wędrował, co wilkom w końcowym efekcie i tak niewiele dało, trzeba jednak przyznać, że zrobiły wszystko, co było możliwe, po raz kolejny zadziwiając sprytem. Dowódcy drużyn byli już skłonni zawrócić i dołączyć do głównych sił, ale któryś ze zwiadowców zwietrzył Peruna. Perun miał szczęście, że zaatakował go tylko jeden z hufców, a nie cały oddział, ale wilki nie miały zamiaru tak łatwo rezygnować, cały czas uparcie podążały za spływającą w dół rzeki łodzią. Z dnia na dzień ich liczba rosła. Rozmieszczone w różnych miejscach zastępy dołączały do oddziału śledzącego Peruna i czekały już tylko na odpowiednią okazję. Chyba dobrze się stało, że Perun nie był świadom tego, co się dzieje, bo w jego upojonej zwycięstwem głowie z pewnością zrodziłby się jakiś zwariowany plan, który mógł zmienić to ich małe zwycięstwo w klęskę. Łasy najwyraźniej doskonale wiedział, że dopóki wilki są w pobliżu nie wolno im przybić do brzegu, przez cały więc czas w jakiś sposób utrzymywał łódź pośrodku rzeki. Po paru dniach tej zabawy, zniecierpliwione przedłużającym się pościgiem wilki zdecydowały się na desperacki krok. Na jednym z łuków, gdzie rzeka wyraźnie zwężała się, postanowiły wziąć łódź abordażem. Nie był to wcale zły plan, jednak wilki przeliczyły się z własnymi siłami. Łódź wypłynęła zza zakrętu i wpadła prosto w ławicę napastników, zgodnie z ich planem, ale wilki źle wyliczyły czas i zbyt wcześnie weszły do wody, dlatego teraz były już tak zmęczone, że tylko kilka zdołało wdrapać się na łódź. Łasy nie miał najmniejszego problemu z rozprawieniem się z nimi, a potem rozpoczął coś, co z daleka mogło przypominać polowanie na ryby. Jedną łapą wyławiał ofiarę, wyrzucając ją wysoko w górę, a drugą, również jednym ruchem, zamieniał w pokarm dla ryb. Tym sposobem zmniejszył liczbę wilczego oddziału przynajmniej o połowę, zaś pozostałym przy życiu odebrał ochotę do walki. Gdy do tego wszystkiego jeszcze kilka wilków utonęło, stojąca na brzegu reszta dała za wygraną i z podwiniętymi ogonami ruszyła do wilczego legowiska. Niebywałe, ale wyglądało na to, że Wilczy Pasterz wciąż potrafił się uczyć na własnych błędach, choć oczywiście z lekcji, którą dało mu życie nigdy nie potrafił wyciągnąć właściwych wniosków. Gdyby jeszcze tak łatwo nie ulegał emocjom, co oczywiście nie było jedyną jego wadą, z pewnością dawno zrealizowałby swe plany i niepodzielnie zapanował nad tą częścią świata. Na szczęście dla tego świata rozsądek dotąd zawsze musiał ustępować emocjom. Tym razem jednak Weles starał się bardziej niż zwykle, to trzeba mu przyznać, choć ani na chwilę nie zapomniał o Perunie, którego właśnie zaczynała trawić gorączka. Oddziały znad Wielkiej Rzeki dotąd nie powróciły, więc Weles jeszcze nie wiedział o kolejnej klęsce i wciąż rozsyłał szpiegów na wszystkie strony świata. Dwa jego zwiady dotarły do północnych granic Turanu, dwa inne przeczesywały wymarłą Hyrkanię, która niegdyś również należała do Welesa, ale tego akurat wilki nie uważały za dobry pomysł. W Hyrkanii od dawna już nawet zwierzęta nie chciały mieszkać, a ludzie omijali ją z daleka, wierząc, iż jest to ziemia zamieszkała przez duchy. Weles również się z niej wyniósł na północ, w góry, skąd jeszcze czasem dokonywał zbójeckich napaści na coraz dalej odsuwających się sąsiadów, ale teraz już nie pozostało mu ich zbyt wielu. Prawdę powiedziawszy pozostali mu już tylko łowcy. Ich osadę obserwował z daleka, wściekając się, jak zwykle zresztą, na własną głupotę i niemoc. Gdyby mógł uderzyć raz jeszcze, zniósłby osadę z powierzchni ziemi, ale, niestety, już nie dysponował tą samą siłą. Jego armia poszła w rozsypkę, a te nędzne resztki, które przy nim pozostały, utraciły nie tylko entuzjazm, ale i dawne morale, on sam zaś miał mocno nadszarpniętą reputację. Patrząc prawdzie w oczy, czego Weles specjalnie nie lubił, w każdej chwili mógł spodziewać się rozłamu, a nawet wybuchu buntu, dlatego musiał postępować wyjątkowo rozważnie. Tego też nie lubił. Dobrze chociaż, że w osadzie tak wiele się działo, jego żołnierze mieli na czym skupić swą uwagę, no i nienawiść. Nienawiść przede wszystkim. Czasem tylko nienawiść utrzymywała ludzi przy życiu. Nienawiść kierowała ludźmi, nienawiść pozwalała znaleźć cel w życiu. Nienawiść... Weles sporo wiedział o nienawiści... innych. On sam nienawidził przede wszystkim ludzi. A łowców przede wszystkim. Łowcy doprowadzali go do szewskiej pasji. Gdy tak na nich patrzył... Po wygranej walce przyszło upojenie zwycięstwem i radość, potem jednak górę wzięły smutek, rozpacz i apatia, co było naturalne i zrozumiałe, ale już późniejsza całkiem nienaturalna aktywność i ożywienie wcale nie leżały w naturze łowców. Weles podejrzewał, że dzieje się tak za sprawą dhugów, których była już w osadzie chyba dobra setka, a wciąż przybywali nowi. I to właśnie było najbardziej zastanawiające. Kiedyś dhugowie posiadali ogromną moc, a nawet jeśli to była tylko wiedza, była to wiedza przerażająca, z której zawsze bezwzględnie korzystali, próbując pokonać ród ludzki, a osada łowców, to, bądź co bądź, niewielkie skupisko ludzkie, nie mogła być dla nich przeszkodą, nie mogła im w żaden sposób zagrozić... A jednak... To pytanie nie dawało Welesowi spokoju - dlaczego dhugowie jeszcze się z osadą nie rozprawili? Dlaczego nie zmietli jej z powierzchni ziemi? Przecież dla nich, dla ich siły, to było tak, jak splunąć... A może nawet łatwiej? Kiedyś nie czekaliby nawet chwili... Kiedyś... Weles po raz kolejny dochodził do wniosku, że dhugowie mają wobec łowców jakieś plany, że chcą ich wykorzystać. - Tylko do czego? - Nadal tego nie wiedział, ale miał zamiar dowiedzieć się, prędzej czy później. Trafnie odgadł zamiary dhugów, a ponadto jeszcze trafniej podejrzewał, bo nie mógł uwierzyć, że dhugowie odmienili swoją naturę, iż po zrealizowaniu swych planów, gdy już ludzie przestaną im być potrzebni, dhugowie natychmiast się z nimi rozprawią. Weles zresztą postąpiłby tak samo. - Paskudne gady - szepnął pod nosem, podświadomie czując podziw dla przebiegłości i mądrości dhugów. Byli niemal tak samo przebiegli jak on. To fakt, tylko że byli również bardziej cierpliwi, ale tego to już Wilczy Pasterz nie wiedział. Weles nie wiedział również, że dhugowie czekali całe tysiąclecia, by zrealizować swój plan. Ale i jemu w tej chwili nie pozostawało nic innego, jak czekać i obserwować. Co oczywiście wcale nie było równoznaczne z oddawaniem inicjatywy. Weles był przekonany, że inicjatywa wciąż należała do niego. Jego szpiedzy donosili, że coś dziwnego dzieje się nieopodal osady, na wzgórzu i w nim samym. To wzgórze i jaskinia w nim, stanowiły centrum całego zamieszania. Wzgórze było strzeżone bardziej niż najcenniejszy skarb. Wzgórze było niedostępne. Weles mógł tylko z daleka obserwować, jak na wzgórzu powstaje przedziwna budowla, jakiej jeszcze nigdy nikt na oczy nie widział. Nawet łowcy nie mieli do niej obecnie dostępu, choć wcześniej dostarczali przybyszom drzewa do jej budowy, obiecano im jednak, że gdy już wszystko zostanie ukończone i gdy nadejdzie TEN długo oczekiwany dzień, oni również dostąpią zaszczytu, a drzwi staną przed nimi otworem. No cóż, łowcom nie pozostawało również nic innego, jak czekać, czym zresztą specjalnie się nie martwili, więcej nawet, obserwując postępy prac, w głębi duszy cieszyli się, że aż do nadejścia tego wielkiego dnia nie będą musieli kiwnąć nawet małym palcem. Za plecami naśmiewali się z obcych, ale po cichu podziwiali ich i zarazem zazdrościli talentu. Oczywiście nie mogli nadziwić się, w jaki sposób tak niewielka przecież garstka przybyszów i to w tak błyskawicznym tempie stawia tę ogromną i niezwykłą budowlę? I nawet na myśl im nie przyszło, że nie wszystko dzieje się w naturalny sposób, a tylko za sprawą sił tajemnych, sił potężniejących z dnia na dzień. W tym czasie Perun wciąż jeszcze nie odzyskał przytomności. Dzień za dniem mijał leniwie, jakby to rzeka była upływającym czasem. Wydawać się mogło, że wcale nie tak dawno wilki próbowały zdobyć łódź, ale czas przecież płynął nieubłaganie. Łódź niesiona przez nurt rzeki ku morzu i granicom Turanu ani razu nawet nie zahaczyła o brzeg. Perun leżał na dnie łodzi, przykryty szczelnie niedźwiedzią skórą, trząsł się jak w febrze, spływał potem i słabł z każdą upływającą chwilą. Niczego nie jadł i nie pił, i nic doń nie docierało. A Łasy chyba w końcu zrozumiał, że na rzece Perun nie ma najmniejszych szans na wyzdrowienie. Woda wyciągała z niego życie, dosłownie z każdą kroplą potu. Jednak nim dobili do brzegu Łasy musiał upewnić się, że wilki ostatecznie zrezygnowały z pościgu. Zabrało mu to cały następny dzień. Łasy był bardzo dokładny, choć z drugiej strony pewnie nie miałby nic przeciwko temu, gdyby parę wilków jeszcze gdzieś tam się czaiło w krzakach. W chwili, gdy wpływali między przybrzeżne trzciny Perun zerwał się nagle na nogi i chwycił za ster, wyraźnie jednak nie zdawał sobie sprawy, z tego co robi. Oczy wciąż miał zamglone i nieobecne. Wstawał właśnie dzień, a rzekę zasnuwała mgła i to tak szczelnie, iż wydawało się, że płyną raczej rzeką mgły, prowadzącą dusze na tamtą stronę, do krainy zmarłych. Nagle zza drzew wystrzelił pierwszy promień słońca, a mgła, przerażona, rozstąpiła się przed nimi. Promienie wdarły się pomiędzy drzewa i pochwyciły w swe niematerialne palce widok, który Perunowi zaparł dech w piersiach. Gromadka tańczących rusałek odprawiała jakiś mistyczny rytuał, a światło słoneczne, tym pierwszym błyskiem, unieruchomiło je i przez krótką chwilę wydawało się, że zawisły w powietrzu, choć przecież wciąż wirowały w swym szalonym tańcu. Słońce prześwietlało je, niczym pajęczynę. Wyraźnie było widać, że ich zwiewne ciała zbudowane są z zupełnie innej materii, może właśnie z mgły, z której, jak głoszą legendy, powstały. Pośród rusałek Perun dostrzegł, a może tylko chciał dostrzec, Dziewannę. W jednej chwili odzyskał siły i gdy tylko łódź dobiła do brzegu rzucił się pomiędzy drzewa. Mgły jeszcze tańczyły w miejscu, gdzie przed chwilą widział rozbawione rusałki i nawet Łasy gotów był przysiąc, że uszy wypełniała mu zwodnicza muzyka, która niejednego już sprowadziła na manowce, ale rusałek już tam nie było. Perun chyba jeszcze bardziej został otumaniony muzyką, bo nie zauważył, że jego stopy powoli zaczęły pogrążać się w bagnie, którego przecież przedtem w tym miejscu nie było. Instynktownie uchwycił się zwisających nisko gałęzi, a potem resztkami sił wydostał się na brzeg. I znów pogrążył się w mroku. Minęły kolejne dni, gdy Perun ponownie otworzył oczy, teraz już całkiem świadomie, zobaczył ognisko, poczuł jego żar i usłyszał ludzkie głosy. Dziesiątki ludzkich głosów naraz. Usiłował wstać, jednak jego wyczerpane ciało zaprotestowało. Udało mu się tylko usiąść. W pierwszej chwili sądził, że to kolejne przywidzenie. Do brzegu dobijały olbrzymie łodzie pełne zbrojnych. Łodzie tak potężne, jak ze snu, a może nawet jeszcze większe. Łasy przysunął się bliżej Peruna, ale wcale nie wyglądał na przestraszonego. Perun objął jego potężny kark i ze zdumieniem przyglądał się zbliżającym się ludziom. - Hej tam - krzyknął jeden z pierwszych z jakimś dziwnym, ledwie zrozumiałym akcentem. - To twój niedźwiedź? Już chcieliśmy go ubić! Łacha piasku, na której i Perun wylądował, była zbyt mała, by pomieścić wszystkie łodzie. Pierwsze zaryły dziobami w brzeg, ale pozostałe, manewrując zręcznie ustawiały się, burta w burtę, jedna za drugą. Zauroczony Perun nie mógł oderwać od nich oczu. Olbrzymie łodzie przerosły jego wyobrażenia, a i sprawność wioślarzy godna była podziwu. Nawet jedno wiosło nie zostało złamane, ani nawet tknięte przez drugie. W ostatnim momencie unosiły się w górę, jakby na komendę, chociaż nie padło ani jedno słowo, ani jeden rozkaz. Boki łodzi ozdabiały okrągłe tarcze, za którymi ukryci byli kolejni ludzie, uzbrojeni we włócznie, łuki, kamienne topory, młoty i miecze. Za nimi, w tylnej części łodzi Perun zobaczył konie, ale w prawdziwy zachwyt wprawił go widok żagli, które zwijano w pośpiechu, niczym olbrzymie skrzydła ptaków lądujących na wodzie. Wiatru prawie nie było, więc Turańczycy używać musieli wioseł, by pokonać prąd rzeki. Wiosłowali jednostajnym rytmem przez większość dnia, wolno posuwając się w górę rzeki i właśnie zaczynali rozglądać się za miejscem na obóz, gdy na brzegu dostrzegli olbrzymiego niedźwiedzia, pochylonego nad jakimś ciałem. Początkowo do brzegu miała przybić tylko jedna łódź, gdy jednak zobaczono, że ciało ożyło, unosząc się z trudem, a potem złapało pochylonego nad nim niedźwiedzia za łeb, a do tego jeszcze pomiędzy trzcinami dostrzeżono łódź i to najwyraźniej turańskiego pochodzenia, nie dziw, że właśnie w tym miejscu zdecydowano zatrzymać się na odpoczynek. Siedzący przy ognisku człowieczek wpatrywał się w zbliżających się Turańczyków z niewysłowionym zdumieniem, a może nawet czymś w rodzaju uwielbienia, a w każdym razie czymś pomiędzy tymi uczuciami, czy stanami skupienia umysłu, które nawet odebrały mu zdolność prawidłowego wysławiania się. Z trudem więc wybełkotał w odpowiedzi: - Niedźwiedź... Łasy... No mój ci jest. - A wy... kim jesteście? - Perun, mimo głupiej miny, aż takim głupcem nie był, więc sam, niemal w tej samej chwili, znalazł odpowiedź na postawione przez siebie pytanie. - Jesteście z Turanu! - A ty kim jesteś? Śpiewnym tonem zapytał Turańczyk. Jemu nic nie przychodziło na myśl, a towarzystwo olbrzymiego niedźwiedzia... no cóż... nie pozwalało się z pewnością skupić. Turańczyk nie wyglądał na tchórza, jednak cały czas nieufnie spoglądał na zwierzaka. - Nie obawiajcie się, to łagodne stworzenie - wyszeptał z trudem Perun. Te kilka wypowiedzianych słów odebrało mu więcej siły niż kiedyś cały dzień marszu, mimo to spróbował wstać, wspierając się jedną ręką na włóczni, a drugą na niedźwiedziu. Turańczyk obserwował te zmagania ze zdumieniem, ale i z zaciekawieniem, a nawet szczyptą podziwu. Już na pierwszy rzut oka było widać, że człowieczek jest wycieńczony chorobą, gdy zaś uniósł się, wyraźnie dało się zauważyć jego ułomność. Turańczyk w pierwszej chwili pomyślał, że to garb, jednak gdy dokładniej przyjrzał się, zmienił zdanie. To nie był garb. Stojący człowieczek był krzywy, miał jedną nogę krótszą, cieńszą i równie krzywą, jak on sam, zaś wymizerowana twarz była... była jeszcze twarzą dziecka, choć sam Perun z pewnością by się obruszył, gdyby wiedział, że ktoś widzi w nim dziecko. - Kim jesteś? - Turańczyk wciąż patrzył w oczy stojącego przed nim chłopca. Nie mógł oderwać wzroku od tych oczu. Choroba tylko jeszcze uwypuklała ich niesamowitość. Jakby płonął w nich ogień, który potrafił przemawiać. Turańczyk usłyszał odpowiedź, ale potem jeszcze długo zastanawiał się, czy wyszła ona z ust chłopca? - Jestem Perun, syn Jarowita... z osady... - Z osady?! - Turańczyk wrzasnął, słysząc ostatni wyraz i doskoczył do chłopaka, łapiąc go w ramiona. - Co się stało z naszymi?! - Na odpowiedź jednak musiał poczekać do rana, bo chłopiec stracił w jego ramionach przytomność. Gdy następnego dnia najadł się do syta i opowiedział zgromadzonym wokół niego zbrojnym o wydarzeniach w wąwozie, na dłuższy czas zapadła grobowa cisza. Turańczycy nie wiedzieli, nie tylko co o tym wszystkim myśleć, ale i co odpowiedzieć? Większością wstrząsnęła opowieść o bitwie w wąwozie, a choć osobiście brali już udział w niejednej masakrze, jednak wilki, jako przeciwnicy... - Niesamowite - szeptali jedni. - Niewiarygodne - dodawali drudzy. - Niemożliwe - twierdzili kolejni. Byli i tacy, którzy otwarcie zarzuciliby Perunowi kłamstwo, gdyby nie niedźwiedź. Jego pomrukująca obecność nadawała opowieści Peruna wiarygodności. Niektórzy brali Łasego tylko i wyłącznie za tresowane zwierzę i ci do końca nie zostali przekonani, na szczęście Sakhil, dowódca turańskich wojów, do nich się nie zaliczał, ale za to on dobrze wiedział, że dla królewskiej rady nawet relacja naocznego świadka i jego niesamowitego towarzysza nie będzie żadnym dowodem, dlatego też postanowił, że w jakiś sposób musi, przynajmniej częściowo, sprawdzić wiarygodność opowieści Peruna. Najpierw jednak rozkazał rozbić obóz, który potem jeszcze prowizorycznie ufortyfikowano, w razie... nie wiadomo czego, a może tego niewiarygodnego właśnie, a w każdym razie na pewno w zgodzie z regulaminem. Od strony lądu z tarcz ustawiono prowizoryczny mur, a przed nim, z naciętych drzew, zaostrzone zasieki. Wyznaczone oddziały bez przerwy patrolowały okolicę, a wartownicy wewnątrz obozu obserwowali przedpole i las. Łodzie były gotowe do odpłynięcia w każdej chwili. Dopiero gdy Sakhil miał już całkowitą pewność, że jego oddziału nie uda się nikomu i w żaden sposób podejść i zaskoczyć wyruszył w górę rzeki. Wypłynęli w dwie łodzie, zabierając oczywiście szybko powracającego do zdrowia Peruna i jego niedźwiedzia. Sakhil najpierw postanowił odwiedzić przystań kupców, gdzie, jeśli Perun mówił prawdę, powinni natrafić na ślady jego walki z wilkami. Po kilku dniach i nocach bezustannej żeglugi na lewym brzegu rzeki odnaleźli turańskie łodzie. Wciąż jeszcze leżały w miejscu, gdzie je kupcy pozostawili i tak samo jak przedtem przypominały Perunowi olbrzymie ryby wyrzucone na brzeg. Wokół zagaszonego ogniska wciąż leżały trupy wilków, a kawałek dalej to, co z wilków pozostało, gdy zabrał się za nie Łasy. Przez kilka ostatnich dni turańscy woje zdążyli się oswoić z obecnością Łasego. Gdy mu się przyglądali, szczególnie wtedy, gdy się posilał, choć raczej należałoby powiedzieć - pożerał, pochłaniał niesamowite ilości jedzenia, nie potrafili powstrzymać się od śmiechu. Wydawał się im łagodny, niewinny i rozbrajający, teraz jednak nabrali doń prawdziwego respektu, a nawet szacunku. Perun zaś, po raz już nie wiadomo który, musiał im opowiedzieć o walce, a szczególnie o poczynaniach Łasego. Turańczycy w takich chwilach dosłownie spijali słowa z jego ust. Oni również mieli już dosyć wędrówki, a opowieści Peruna były przynajmniej jakąś odmianą, namiastką tego, co mieli nadzieję sami w końcu uczynić. Sakhil tymczasem zastanawiał się, czy nie powinien ruszyć dalej w las, by odnaleźć pole bitwy? Zgodnie z relacją Peruna zabrałoby to im co najmniej kilkanaście dni w jedną i kilkanaście dni w drugą stronę, czas jednak nie miał dla Sakhila znaczenia, nie w tym wypadku. Tu należało być roztropnym i dokładnym, ale gdyby doszło do walki z wilkami, a każde rozstrzygnięcie było możliwe, cała ich wyprawa mogłaby się zakończyć niepowodzeniem, jeśli już nie tragicznie, dlatego też Sakhil uznał, że zebrane dowody jednak będą musiały wystarczyć Radzie Królewskiej do podjęcia właściwej decyzji. Miał wolną rękę, jego uprawnienia zezwalały mu na podjęcie każdych kroków, ale nie chciał ryzykować. Osiągnął już cel i nie zamierzał wdawać się w walkę, nie wiedząc absolutnie niczego o sile przeciwnika. Ostatecznie jego zadaniem było przeprowadzenie zwiadu, a nie prowadzenie wojny. Osada łowców zaś... musiała sobie jakoś dać radę sama, przynajmniej na razie. Tę noc znów spędzili przy ognisku, na przystani kupców, znowu słuchając Peruna, który zawsze bardzo lubił opowiadać. W takich chwilach przecież znajdował się w samym centrum zainteresowania. Wokół niego siedzieli wszyscy turańscy woje. W swych nabijanych metalowymi ćwiekami skórzanych zbrojach przypominali mu legendarnych olbrzymów, którymi kiedyś dowodził, których już kiedyś prowadził do walki przeciwko dhugom... I nagle Perun jakby oderwał się od ziemi i uleciał gdzieś daleko, równocześnie siedząc pośród Turańczyków, co widział dokładnie z góry i ogarnęło go dziwne uczucie, iż wszystko to już raz przeżył. Widział zbrojnych, siedzących kołem, widział łodzie i moment cumowania, rzekę i dokładnie to miejsce, i jeszcze olbrzymiego węża, czy może smoka, a co najdziwniejsze, widział wilki stojące u jego boku, wraz z Welesem, a w ciszy jaka zapadła tuż przed walką, usłyszał kuszący głos, szepczący o wielkości, władzy, tronie i celu. Ten cel był tuż przed nim, dosłownie w zasięgu ręki. Stali w mrocznym korytarzu, wewnątrz przedziwnej budowli. Na końcu tego korytarza, w olbrzymim pomieszczeniu, wężowymi ruchami poruszali się dhugowie, zmierzając do kamiennego ołtarza, na którym spoczywał demon. Przerażenie Peruna nie miało granic. Dhugowie nieśli w swych szponach ludzkie niemowlę, które... Perun zacisnął ręce z wściekłości i rozpaczy na mieczu, a głos w nim, ten sam głos mówił dalej. - Miecz Wendecji... a miecz Wendecji... - i jeszcze przez chwilę widział własne dłonie wznoszące ten właśnie miecz do góry, do ciosu, a potem upadł bez ruchu, tracąc przytomność. Sakhil siedział przy nim przez całą drogę, aż powrócili do głównego oddziału. Perun majaczył, odzyskiwał na chwilę przytomność i znów ją tracił. Mamrotał niezrozumiale, a jedyne, co Sakhil zrozumiał, to Miecz Wendecji i dhugowie. - Majaczysz Perunie - szeptał doń Turańczyk, jakby sam siebie usiłując uspokoić, przekonać, że wszystko, co usłyszał jest tylko wytworem chorej wyobraźni, ale nie był nawet pewien tego, co się stało przy ognisku? Czy było to złudzenie? Nie tylko on przecież odniósł wrażenie, że opowiadający Perun rozprostowuje się, ogromnieje i unosi w powietrze, ponad ognisko, rozpościerając swe drobne ramiona, które wydawały się być wystarczająco silne, by... - To niemożliwe - szepnął Sakhil. - To złudzenie. Ognisko potrafi płatać figle. - To ogień rósł... i cienie - tłumaczyli sobie Turańczycy, jednak żaden nie potrafił przekonać samego siebie do końca. Ale jedno słowo wypowiedziane przez Peruna szczególnie wstrząsnęło Sakhilem - dhugowie! Czyżby Zeloran miał rację? Jeśli przedtem miał jeszcze wątpliwości, czy dobrze czyni, wracając do Turanu, teraz właśnie przestał je mieć. Znał dobrze legendy o dhugach i może, tak jak większość, uznałby je tylko i wyłącznie za legendy, czy nawet baśnie, gdyby nie osobiste doświadczenie. Przed laty, w pogoni za dzikim osłem, zapędził się do tajemniczych jaskiń, na granicy Mazarganu. Legendy całkiem precyzyjnie opisywały ten tajemniczy lud, więc Sakhil nie miał wątpliwości, że wizerunki na ścianach przedstawiają dhugów. Ale to nie wizerunki przeraziły wtedy Sakhila, bo do obozu na pustyni powrócił śmiertelnie przerażony i przez dłuższy czas nie odzywał się do nikogo. Nikomu też nie powiedział o tym, co wydarzyło się w jaskini, nikomu nie przyznał się, iż on, niepokonany i nie znający lęku, Wielki Sakhil, kiedyś trząsł się ze strachu. Aż do dnia poprzedzającego tę wyprawę. Spotkali się tylko we trzech, on, Razamanaz i Zeloran. Raza był przesądny, jak zresztą wielu władców przed nim i po nim, choć otwarcie nigdy się do tego nie przyznawał. Niczego nie zrobił, nim nie poradził się wcześniej swego nadwornego maga, a przecież Zeloran nie był tylko zwykłym wróżbitą. Nie przede wszystkim, chociaż i z tych obowiązków starał się sumiennie wywiązywać. Sabor miał słabość, choć sam twierdził, że jako jeden z niewielu ludzi nie posiada słabości, jednak Zeloran nigdy tej słabości nie wykorzystał do własnych celów. Był lojalnym przyjacielem, przede wszystkim, potem dopiero największym z żyjących magów, zaś wróżbitą z braku innego zajęcia. Ostatnimi czasy jednak na brak zajęcia nie mógł narzekać. W zasadzie to nawet Raza nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz Zelorana widział, mimo że kiedyś każdy wolny wieczór spędzali razem, prowadząc dysputy, dzieląc włos na czworo, przemyśliwując polityczne i ekonomiczne kroki, a czasem tylko wspominając dawne czasy. Sakhil był jedynym, który wiedział o tych spotkaniach, a czasem nawet sam w nich uczestniczył. Razamanaz darzył go bezgranicznym zaufaniem. Ani jeden, ani drugi nie zdawał sobie jednak sprawy z przyczyny takiego zachowania władcy. Tylko Zeloran podejrzewał, że Raza ma kolejną słabość, słabość do Sakhila, słabość, której nie czuł do żadnego ze swych niezbyt udanych synów, z którymi Sakhil wychowywał się na dworze, od czasu, gdy jego ojciec, jeden z dowódców Sabora został wysłany z poselstwem do Rammakoth, na południu, a powrócił krótszy o głowę, pomijając inne, mniej istotne ubytki, bez których zresztą i tak nie bardzo mógłby żyć. Sakhil nie potrafił zapomnieć o swym ojcu, ale z czasem w Razamanazie tego ojca zaczął widzieć, a może tylko chciał widzieć, co i tak na jedno wychodzi. Związało ich coś więcej, obojętnie, jak nazwać by te uczucia. Oczywiście żaden się nigdy do tego otwarcie nie przyznał. Byli przecież mężczyznami. Zeloran pierwszy poruszył temat dhugów, chociaż nie o tym przecież mieli rozmawiać. Ze słów maga można było jednak wywnioskować, że w jakiś przedziwny sposób jedno z drugim może się wiązać. - Wszystko, co do tej pory udało mi się odkryć, odsłonić, dojrzeć pośród mgieł tajemnicy, wskazuje na jedną tylko możliwość Zeloran miał, jak na starca na jakiego chciał wyglądać, nad podziw silny głos. - Już od dawna daje się odczuć działanie jakiejś siły. Przez ostatnie lata wielokrotnie natrafiałem na dziwną emanację mocy w wielu różnych miejscach świata, ale nie wydawało mi się to czymś szczególnym. Można nawet śmiało powiedzieć, że jest to całkiem normalne, naturalne i chyba dlatego w pierwszej chwili zlekceważyłem kolejne sygnały. A nie wolno mi było! Okazało się bowiem, że nie są to oderwane od siebie przypadki. W każdym razie duża część z nich. Siły te zaczęły się łączyć. Ostatnio zaś, próbując zobaczyć, co mogło stać się z naszymi kupcami, odkryłem przypadkowo siłę o niespotykanej mocy. Po raz pierwszy w swym życiu napotkałem barierę, której nie udało mi się przekroczyć - Zeloran w tym miejscu przerwał na chwile swą opowieść, unosząc w górę palec, wcześniej już jednak tak dobitnie zaakcentował pierwsze słowa zdania, że bez trudu zrozumieli z jak poważnym problemem mają do czynienia. - Jedyną rasą, która dysponowała dotąd taką siłą byli dhugowie i wszystko wskazuje na to, że to oni właśnie znów gromadzą się tam, na północy. Nie widzę innej możliwości! - Myślałem - rzekł Razamanaz, usiłując Sakhila wprowadzić w temat rozmów, które wcześniej prowadził z Zeloranem na osobności - że nasi przodkowie uporali się z tym problemem ostatecznie. - Przyznaję, że ja też Zeloran zmarszczył swe, już i tak niesamowicie pomarszczone czoło. - Chciałbym się mylić. - Wygląda na to, zakładając, że nie mylisz się, iż czekają nas spore kłopoty. Oczywiście jeśli wierzyć legendom... - To nie legendy - Sakhil zazwyczaj bardzo rzadko odzywał się na tych spotkaniach, tym bardziej nie pytany, dlatego obaj starcy spojrzeli nań w tym samym momencie z równie niewysłowionym zdumieniem i zaciekawieniem. Zeloran dostrzegł w oczach Sakhila jakby wybuch obrazu i równie cicho jak tamten, rozkazał: - Mów! - Sakhil najpierw opowiedział o swym wstydzie i tchórzostwie, a potem dopiero o polowaniu, w końcu zaś, z powagą, przystąpił do sedna sprawy. Wyznanie to z pewnością wiele go kosztowało. - Uciekłem po raz pierwszy w życiu - wyznał na koniec takim tonem, jakby przyznawał się do największej zbrodni. - To byli dhugowie, prawda? - Zapytał, choć przecież znał już odpowiedź. Wystarczyło spojrzeć w oczy Zelorana. - Kilka miesięcy później zebrałem ochotników i ruszyłem jeszcze raz w to miejsce, ale jaskinia była pusta. Pozostały tylko malowidła na skale i pusty cokół, na którym kiedyś leżał... Co to było? Czy to było żywe? - Na szczęście nie - odparł Zeloran. - To był ich bóg, ich stwórca... chyba zabalsamowali jego ciało. Pociesz się, ty także ich przestraszyłeś. Dlatego się wynieśli. Ta kondensacja mocy... - Zeloran na chwilę zamilkł, w skupieniu zastanawiając się nad znaczeniem własnych słów, a potem dodał: - Myślę, że zabrali ciało swego boga na północ i jeśli legendy i przepowiednie nie kłamią, będą próbowali go ożywić. Czekają chyba teraz na odpowiedni moment. Musimy się dowiedzieć kiedy i w jaki sposób będą usiłowali tego dokonać? To nasza jedyna szansa, by im przeszkodzić. Jeśli nam się nie uda... czeka nas straszliwa przyszłość... Jeśli będzie dla nas jakaś przyszłość... - Zrobisz zwiad. Znajdź dowody, zasięgnij języka, sprawdź, co się stało? - Milczący do tej pory Razamanaz błyskawicznie przemyślał wszystko, co do tej pory usłyszał i natychmiast wcielił się w rolę głównodowodzącego. Nie lubił być statystą, jednak wciąż jeszcze więcej do powiedzenia miał Zeloran. - Nie wdawaj się w walkę, a na pewno nie z dhugami. Lepiej, żeby nie wiedzieli, że tam w ogóle byłeś. Ja postaram się dowiedzieć jak najwięcej tu na miejscu, a ty... - Zeloran zwrócił się teraz do trzydziestego szóstego sabora Turanu, który pewnie w innej sytuacji natychmiast dałby odczuć rozmówcom, kto tu jest władcą, teraz jednak zręcznie wpadł Zeloranowi w słowo, tak, że nikt by nawet nie pomyślał, iż inicjatywa i ostatnie słowo do niego nie należały. - Armia do twojego powrotu będzie gotowa - Razamanaz oparł swą starczą dłoń na potężnym ramieniu Sakhila. - Czekają nas jeszcze wielkie czyny, synu... Coś jednak po nas pozostanie, a nie tylko zgliszcza. Ludzkość będzie nam wdzięczna! - Siedzący obok sabora Zeloran wcale nie przejawiał jego optymizmu. Najwyraźniej już rozpoczął swoje, jak je nazywał, badania, nic jednak na ten temat nie powiedział, za to parsknął ironicznie: - Cóż znaczy wielkość, jeśli za nią przychodzi śmierć. Nie czas jeszcze myśleć o wielkości... - A mamy wybór? - Razamanaz starał się obrócić swe naznaczone próżnością słowa w żart. - Albo wielkość, albo śmierć. Nie mam zamiaru jeszcze umierać, nie czuję się aż taki stary... pozostaje więc wielkość! Płyń zatem Sakhilu i wracaj zdrów! Sakhil więc wracał zdrów, ale pełen wątpliwości. Czy rzeczywiście właściwie wypełnił zadanie? Perun, naoczny świadek dziwnych wydarzeń, wcale przecież nie potwierdzał udziału dhugońskich sił w czymkolwiek, chociaż oni sami co rusz powracali w jego snach. Sakhil z uwagą wsłuchiwał się w jego majaczenia, od chwili, gdy wciąż nieprzytomnego Peruna przeniesiono na jego statek. Dziwna choroba, przypominająca malarię, co jakiś czas powracała, choć z każdym nawrotem słabła. Napady dreszczy, gorączka i poty były coraz słabsze i nie trwały dłużej niż dwa, trzy dni, koszmary jednak stawały się coraz wyraźniejsze i Perun coraz więcej z nich zapamiętywał, coraz więcej też w jego snach było wspomnień. Najczęściej przybywała doń Swantocha. Jak dawniej rozmawiała i opowiadała o jego zadaniu i przeznaczeniu, i stopniowo odsłaniała i wyjaśniała to, co do tej pory okryte było całunem tajemnicy. Ale może tak właśnie miało być, im bliżej Perun był celu, tym więcej miał wiedzieć i rozumieć. Może musiał zajść tak daleko, że zawrócenie z drogi stawało się nie tylko bezsensowne, ale i niemożliwe. Wielokrotnie też później miał się zastanawiać, co by zrobił, gdyby znał całą prawdę z góry? Nawet stojąc u wrót niebios miał zastanawiać się, czy dobrze postąpił i czy zrobiłby znów to samo, gdyby znał konsekwencje? W tej chwili znał już cel swej wędrówki. Był nim potwór ze snów, potwór, z którym miał walczyć... i jego dzieci - dhugowie, a dalej świątynia i miecz. - Miecz Wendecji - powtarzał jakiś głos, nie kończąc jednak nigdy wątku. Perun widział ten miecz. Leżał w niewielkiej sali, na kominku, pokryty kurzem zapomnienia. - Miecz Wendecji - szeptał kusząco jakiś głos. Czasem nawet brzmiał obiecująco, niczym głos Dziewanny, pełen był jej miłości. Ten głos wołał go i przyciągał, choć wtedy zmieniał się w głos nieznajomej, kobiety, która już kiedyś pojawiła się w jego życiu, mimo że przecież było to niemożliwe, ale i on wtedy nie był sobą, tylko... - Oddaj mi ten miecz - szeptała nieznajoma - i zostań ze mną. Będziemy razem władać Wendecją. Jak twój ojciec... - ona też nie kończyła swoich myśli. Zawsze w takich chwilach pojawiała się Swantocha i głosem pełnym troski i obawy przerywała nieznajomej. Odwracała jego uwagę. Czasem zaś coś szeptało, w mowie, której Perun nie rozumiał, ani tym bardziej nie potrafił powtórzyć. Dźwięki były obce i pewnie z trudem przeszłyby przez ludzkie gardło. Była w nich zawarta groźba i nienawiść, przerażająca i wstrząsająca, aż do bólu. To wtedy Perun zawsze budził się, odzyskując przytomność, zlany potem i przerażony. - Ja go widziałem - powiedział któregoś razu Sakhil, w chwili, gdy Perun właśnie odzyskał świadomość. Jak zwykle siedział przy nim, licząc, że usłyszy coś więcej, niż Perun dotąd otwarcie wyznał. - Przed wieloma laty, gdy byłem jeszcze młody, jak ty. On już nie żył. - Ale w moich snach on żyje i to mnie przeraża najbardziej, bo stoję z nim oko w oko - odparł Perun zaskoczony słowami Turańczyka. - Na szczęście nie będziesz sam - rzekł Sakhil, po raz kolejny zdumiewając Peruna. - Już wkrótce. Przekonasz się... |