PROLOG

    ak znam Welesa, pewnie rozpocząłby przysłowiem. Weles uwielbiał je. Sam jeden pewnie mógłby napisać bardzo grubą księgę przysłów. Dam głowę, że nosiłaby tytuł "Księga przysłów Władcy Wilków", albo... "Księga ulubionych przysłów Władcy Wilków". Naturalnie, jeśli to Weles miałby ją zatytułować z pewnością użyłby dużych liter - WŁADCA WILKÓW, WIELKI, NAJWIĘKSZY, WSPANIAŁY, a może nawet NAJWSPANIALSZY WŁADCA WILKÓW - to by go chyba zadowoliło. Już widzę jak się nadyma z ukontentowania, przybierając oczywiście skromną minę... A potem pewnie palnąłby jakąś dłuższą mowę, siebie naturalnie próbując przedstawić w jak najkorzystniejszym świetle. Rozwodziłby się tak bez końca i nigdy nie dowiedzielibyście się prawdy, chociaż... Może jestem niesprawiedliwy, może jego również należałoby wysłuchać? Może jest więcej prawd?

    - Jak to było z tym przysłowiem? Każdy człowiek zna... Ma w sobie... materiał... temat na... Pal licho przysłowia! Nawet jeśli są mądrością narodu, a Welesowi pies mordę lizał! Zacznę raz jeszcze.

    Każdy zna przynajmniej jedną, wartą opowiedzenia historię, jednak tylko nieliczni tę historię tworzyli. Ale historia to tylko historia - suche fakty, garść dat, jakiś szmat ziemi i paru ludzi, wyrastających ponad szary tłum - to dobry materiał na podręcznik historii, parę wniosków do wyciągnięcia, morał oczywiście i jakaś lekcja dla kilku następnych pokoleń... I nic poza tym. Kto jednak z tamtych ludzi może powiedzieć, że uczestniczył w wydarzeniach, które zmieniły świat na tysiąclecia!? Na zawsze nawet! A ja mogę! Mogę to śmiało powiedzieć - byłem tam! Powiem to raz jeszcze, małymi literami, przecież nie jestem Welesem - byłem uczestnikiem tych wydarzeń! No, może nie najważniejszym, ale zawsze.I zmieniałem świat.... Chociaż teraz, tak jak Perun, wcale nie jestem pewien, czy to powód do dumy?

    - No bo co się potem działo? Nie uwierzycie. Wulkany wybuchały jeden za drugim, wywracając Mateczkę Ziemię podszewką do góry, a morze uniosło się ponad chmury i stamtąd runęło w dół z siłą tysiąca potopów. Cały świat fiknął kozła i stanął na głowie, niczym turański kuglarz. Sama Ziemia też stanęła dęba, jak znarowiony koń, a potem zawróciła w opętańczym tańcu, tak właśnie, zaczęła się kręcić w drugą stronę. Nie wierzycie, a to szczera prawda! Słońce wstało na zachodzie...

    - Powiecie - I co z tego? Co nas to obchodzi? Naturalnie, teraz już nic. Dla was wydarzenia te nic nie znaczą, nawet jeśli to jest teraz WASZ świat, świat, o który MY walczyliśmy, jednak dla mnie wciąż są żywe, wciąż o nich myślę, jak o Perunie, Sakhilu, Jarowicie, a nawet Welesie i tych wszystkich, którzy zginęli, by ludzie mogli żyć, by, używając szumnych określeń, ludzkość przetrwała.

    Z pewnością jest mnóstwo innych opowieści, może nawet ciekawszych, jednak tej nie słyszał jeszcze nikt! Pozostały już tylko same imiona, ale prawdy nie zna nikt! Ja też zresztą nie wiem wszystkiego, mogę się co najwyżej domyślać, choć patrzę na to z całkiem innej perspektywy, ostatecznie upłynęły tysiąclecia. Tak, mam zupełnie inną perspektywę...

    - Co nas to obchodzi? - Powiecie znowu. - Prawda to wielkie słowo, ale czy to wystarczający powód, by zawracać sobie tym wszystkim głową? - Dla mnie akurat tak. Dzisiaj. Jutro może będę w innym nastroju i wcale nie będzie mi się chciało strzępić języka. PRAWDA! Dzisiaj to powód pierwszy. Nie, nie ostatni! Ale wcale nie mam zamiaru przytaczać innych! Dzisiaj ten jeden musi wam wystarczyć! Nadstawcie uszu! Zamieńcie się w słuch! Będę opowiadał! Najlepiej, jak tylko umiem, spróbuję nawet być obiektywny, jakby mnie tam wcale nie było, spróbuję być bezstronny. Spróbuję opowiedzieć wszystko, a to, czego nie wiem, albo nie jestem pewien... No cóż, od czego jest fantazja? Popuśćmy jej wodze...


    Za mniej więcej kilkadziesiąt tysięcy lat, choć wcale niewykluczone, że było to kilkadziesiąt tysięcy lat temu, czas przecież wielokrotnie zatoczył koło, ludzie będą próbowali zdobywać góry, wspinając się na niedostępne szczyty, jeszcze inni po prostu będą po nich chodzić, wałęsać się, szlajać, spacerować... dla przyjemności, z minami pełnymi zachwytu. No cóż, trzeba przyznać, że góry potrafią być piękne, wspaniałe, dostojne, a nawet monumentalne i rzeczywiście zasługują na co najmniej kilkadziesiąt tysięcy innych, równie wspaniałych i niezmiernie obrazowych epitetów. Ale przecież takie są tylko z daleka i to za dnia. Gdy zajdzie słońce, lub choćby tylko skryje się za ciemnymi chmurami, gdy zadmie wiatr i zacznie sypać śnieg, a do tego wszystkiego ozwą się nieznane, tajemnicze głosy, zwielokrotnione przez tysięczne echa i niech jeszcze zawyją wilki, kroczące tropem wędrowców, a ich nienawistny śpiew wniknie do wnętrza już wyczerpanych i osłabionych przez siarczysty mróz ciał, wtedy z pewnością już nikt nie będzie upajał się widokiem gór. Wtedy zacznie je przeklinać, wcale nie przebierając w słowach. A przecież przeklęte zostały już tysiące razy, bo góry są podstępne i zdradzieckie, jak człowiek, który jedną ręką daje, by drugą wziąć dużo więcej. Nawet życie.

    Tym razem po to życie przyszły wilki. Ich wycie było chichotem gór. A ludzie? Ludzie po raz kolejny zostali zwiedzeni. Szlachetny Wark był ich pierwszą ofiarą.

    Właśnie wspięli się na rozległą, rozświetloną zachodzącym słońcem połoninę, skąd już niemal widać było cel ich wędrówki. Musieli tylko przejść jeszcze jedno, niewielkie pasmo gór. Ich pokryte śniegiem turnie błyszczały w słońcu wszystkimi kolorami tęczy. Słońce, niczym wielkie, ogniste oko przeglądało się w tych skutych lodem wierchach niczym w lustrze wody. Już chyliło się ku zachodowi, ale wciąż jeszcze bawiło się z nimi, przekomarzając. To chowało się, to znów wyłaniało zza coraz bliższych grani. Ludzie byli gotowi przysiąc, że raz nawet figlarnie do nich mrugnęło.

    Widok był rzeczywiście wspaniały, a nawet zniewalający. Wszyscy bez wyjątku byli nim oczarowani, ale tylko jeden Wark popędził konia, ruszając w pościg za gasnącym słońcem, jakby zapragnął, by chwila ta trwała choć trochę dłużej, jeśli już nie mogła trwać wiecznie. I nagle zniknął im z oczu.

    Dopiero następnego dnia, o świcie, udało im się zejść na dno przepaści i wy-dobyć jego skrwawione ciało spod wierzchowca. Twarz Wendecjanina wciąż jeszcze przybrana była w maskę zachwytu i upojenia, nawet wtedy, gdy chowali go pod stertą głazów, w prowizorycznym kurhanie. Posadzili go na koniu, obnażony spiżowy miecz wcisnęli mu w lodowate dłonie. Oczy miał wciąż szeroko otwarte. Spoglądał ku południu, skąd przybyli i gdzie była ich ojczyzna, za którą nawet nie udało mu się oddać życia. Szkoda. Niezbyt to godna śmierć dla wojownika, ale co tam, bywają gorsze. Wark chociaż miał po śmierci ładny widok.

    A przecież cel był tak bliski. Reszta Wendecjan już pewnie myślała, że nic więcej im nie grozi, że tą jedną śmiercią opłacili już myto, góry za plecami uznając za miejskie rogatki, ale właśnie wtedy na ich trop trafiły wilki.

    Tylko że wilkom wcale się nie spieszyło. To wyrafinowane bestie. Miały zamiar wcielić się w role egzekutorów, tymczasem jednak czekały. Tak było nie tylko łatwiej, tak wszystko miało inny smak.

    Weles powiedziałby pewnie, że zabawa będzie lepsza. Z pewnością, ale tylko z jego punktu widzenia.

    A przecież górom też coś się należało, bo choć wilki od dawna kontrolowały cały ten teren i od dawna uważały go za swą własność, panem tej ziemi był ktoś inny, ten, którego imienia się głośno nie wymawia.

    Nawet sam Wilczy Pasterz zawsze omijał go z daleka, choć publicznie oczywiście twierdził, że wcale nie obawia się konfrontacji.

    - To moja i mych wilków ziemia! Niech tylko spróbuje! Niech tu przyjdzie! Pokażemy mu, kto tu panem i władcą! Pokażemy mu, gdzie jego miejsce!

    Ludziom mogło się wydawać, że obaj są równie potężni, i że równie długo żyją na ziemi, czyli od zawsze, a może tylko od niepamiętnych czasów, co i tak w skali życia ludzkiego było miarą niepojętą, ale tak naprawdę tylko On był tu zawsze i to On właśnie miał najwięcej do powiedzenia, choć Weles - Wilczy Pasterz, który pojawił się, licząc w tej samej, ludzkiej skali, w... niepamiętnych czasach, uparcie temu zaprzeczał.

    Legendy mówiły, że kiedyś obaj byli ludźmi, tylko złe moce wzięły nad nimi górę, ale, jak to zwykle bywa, prawda leżała pośrodku. Wiadomo tylko było kim wcześniej był Weles, On zaś przecież zawsze był sobą, obojętnie pod jaką postacią i potrafił być bardziej ludzki, niż niejeden z ludzi, a góry, choć nieraz i na jego rozkaz odbierały ludziom życie, korzystały po prostu ze swego odwiecznego prawa, którego On tylko strzegł, a może przestrzegał, zupełnie inaczej niż Weles, szczególnie wtedy, gdy jeszcze nosił ludzką postać, choć wcale na to nie zasługiwał. Nigdy. No a teraz, jak zwykle zresztą, chciał się tylko na ludziach odegrać. Nawet w tych ostatnich chwilach...

    Wendecki oddział, tak jak i Weles, szukał Peruna, choć w zupełnie innym celu, jednak ludzie nie wiedzieli, iż tam, dokąd zmierzają, nie tylko Peruna, ale nawet iskierki życia już nie będzie. Tylko wieczny Lód. Ale tego to nawet Weles jeszcze nie wiedział. WIELKI WELES. Pies z nim tańcował.

    Tego dnia, jeszcze rankiem, myślał, że będzie żył wiecznie, poprzednia myśl więc przywoływała na jego usta przewrotny uśmieszek, a przecież o zachodzie nie tylko miał zmienić zdanie, ale będzie chciał nawet odwołać swe rozkazy. Za późno. Za późno Welesku! No tak, znowu zacząłem od końca, przecież to wszystko dopiero się wydarzy. Zacznę raz jeszcze. Od początku.