Część I

Rozdział 8 - BITWA O OSADĘ

    niej więcej kilkadziesiąt tysiącleci wcześniej, a może później, czas przecież bezustannie kręci się wokół w obłąkanym tańcu niczym nasza pijana ziemia, ten sam las, w którym później (lub wcześniej), swych racji będzie próbował dowodzić pechowy leśniczy, z wyraźnym pośpiechem przemierzał pewien wędrowiec. Widać było od razu, że samotny piechur starał się przed czymś ukryć, ale mimo że umiejętnie kluczył i zacierał ślady, rozsypywał wonne zioła i wchodził do każdego napotkanego strumyka i tak nie zdołałby się ukryć przed wzrokiem tego, co przez cały czas podążało śladem turańskich kupców.

     Od samego początku to Coś obserwowało zmagania ludzi i wilków. Wędrowiec nie wiedział, bo przecież nigdy dotąd istoty tej na swej drodze nie spotkał, że jej nieludzkie ślepia były tymi samymi ślepiami, które od lat śledziły mieszkańców osady. A to właśnie one wpijały wzrok w Swantochę, to one też w dzień narodzin Peruna zapłonęły nienawistnym blaskiem, który powinna była dojrzeć Swantocha, gdyby oczywiście obejrzała się za siebie i teraz te same oczy uniosły się z trawy nad ziemię, a przez chwilę to Coś, co było właścicielem oczu, wyglądało jak człowiek, jednak już za następną chwilkę, to... to... no... Coś... zbyt płynnym, w każdym razie zbyt płynnym jak na człowieka, ruchem osunęło się na ziemię i znikło, na szczęście nie dostrzegając przedzierającego się przez knieje człowieka. Człowieczek miał rzeczywiście wyjątkowe szczęście, bo akurat chroniło go i to właśnie, tajemnicze, niezwykłe miejsce i sama Ziemia, która rozpostarła nad nim ochronny całun, czyniąc go, na tę jedną chwilę, niewidzialnym.

     Sam obcy jednak wcale nie przemknął niepostrzeżenie, a chociaż wilczy zwiad nań się nie natknął, cichy gwizd w koronach drzew był wyraźnym sygnałem od kogoś i dla kogoś.

     - Uwaga! Uwaga! Nadchodzi! Zaraz potem zerwał się całkiem silny wiatr, choć liście, o dziwo, nawet nie drgnęły i role się odwróciły, a śledzący stał się śledzonym. Wiatr zatańczył, zaszeleścił i zaszumiał, jak to wiatr zresztą, może dlatego nie zwrócił niczyjej uwagi i już całkowicie bezgłośnie, mimo że tanecznym krokiem, a do tego na jednej nodze, pomknął za obcym pod postacią maleńkiego powietrznego wiru.

     Tymczasem mała, brodata postać, która jakby wyrosła spod ziemi, najpierw spojrzała na niknącego na zachodzie Peruna, potem na wschód, gdzie zmierzał obcy i, jeśli to oczywiście możliwe, z uśmiechem na ustach zagwizdała. Ale ani ten uśmiech, ani gwizd nie wyglądały i nie brzmiały radośnie i przyjemnie, raczej złowieszczo, ale to znów trwało tak krótko, że trudno jednoznacznie stwierdzić, co mógł oznaczać ten grymas na twarzy Borowego? On sam zaś najspokojniej w świecie zniknął, no może zapadł się pod ziemię, nikomu niczego nie mając zamiaru wyjaśniać, ale przecież dobrze wiedział, że prawdziwe dziwy i prawdziwa walka dopiero miały nastąpić.

    

     Perun nie rozpoznałby ziemi, którą jeszcze nie tak dawno przemierzał dziarskim krokiem, tak jak nie mogły jej poznać wilki. Zdarzyło się bowiem coś, co jeszcze nigdy nie miało miejsca, wilki pobłądziły. Cały zwycięski oddział zgubił drogę, szukał, ale nie mógł jej odnaleźć i nigdy już nie odnalazł. Wyrastały przed nim góry, lasy i rzeki, których nigdy w tych miejscach przedtem nie było i zagradzały wilkom drogę powrotną. Gdy wilki wreszcie zorientowały się, że dzieje się to za sprawą czarów, gdy zdały sobie sprawę, że już drogi nigdy nie odnajdą, zawyły chórem do Księżyca i jak oszalałe ruszyły przed siebie. To kolejny dziw. Ponoć jeszcze dzisiaj można ten wilczy oddział spotkać wysoko w górach, tuż obok ich siedziby, na Czarnym Szlaku, której jednak nigdy nie odnajdą i nawet Księżyc nie wskaże im drogi, bo prawa Ziemi mają większą moc. Choć czasem i ona jest niewystarczająca.

     Moc obcych była rzeczywiście niewyobrażalna i przerażająca, a jednak obcy również zgubił drogę i pobłądził, co oczywiście nie obyło się bez udziału Borowego i innych sił, chroniących tę ziemię przed wpływem obcych mocy. Minęło jednak sporo cennego czasu nim, dzięki sile magicznej i pomocy swych braci, ją odnalazł. Wszystkie duchy lasu za słabe były, by obcego, wspomaganego przez pozostałych, pokonać, zabić, czy zadusić. Nie dały rady też zwodzić go tak długo, by padł z wyczerpania, czy znużenia, nie mówiąc już o zwątpieniu, zniechęceniu, lub rozpaczy, a przecież te uczucia nie były mu obce. Przede wszystkim jednak była w nim wściekłość i nienawiść do wszystkiego co żyje i zapamiętanie godne lepszej sprawy. Wszystko razem wzięte było chyba czymś w rodzaju fanatyzmu religijnego, jeśli oczywiście o czymś takim może być mowa, była to przecież zupełnie obca cywilizacja, rasa, a choć ludzie uważali dhugów za demony, oni istnieli naprawdę, byli jak najbardziej realni i materialni. Mieli własne ciała i dusze, jednak ludziom byli zupełnie obcy i to wcale nie ze względu na fizyczne różnice, ale na to jak patrzyli na świat, w którym żyli.

     Już kiedyś usiłowali nim zawładnąć, a chcieli go tylko i wyłącznie dla siebie, z nikim nie mając zamiaru się dzielić. Ich stwórca przybył na ziemię z najgłębszych otchłani kosmosu przed tysiącami, (co ja mówię), setkami tysięcy lat. Gdy już dokuczyła mu samotność stworzył, na wzór i swoje podobieństwo właśnie ich, swe dzieci. Ludzie nazwali ich dhugami i to nie tylko dlatego, że nie potrafili wypowiedzieć całego słowa, które pochodziło od imienia dhugońskiego stwórcy. Miało magiczną moc. Wypowiedziane lekkomyślnie, czy choćby rzucone na wiatr, mogło sprowadzić nieszczęście na tego, kto odważył się je powiedzieć bez wiary, bez właściwej czci i uwielbienia, i bez fanatyzmu, jak utrzymywali inni. Nawet sami dhugowie wymawiali je z obawą, nie bez przyczyny powtarzając:

     - Nie wymawiaj imienia Pana swego nadaremnie - wiedzieli, czym to może grozić. On domagał się, a nawet żądał, miłości, czci i wymagał absolutnego oddania, a oni byli idealnymi wyznawcami swego stwórcy.

     I właśnie teraz ci nieliczni, którym udało się przetrwać ich własny holocaust gdzieś w podziemnych światach, w ostępach, których nigdy ludzkie oko nie widziało, wyszli z ukrycia, by przywrócić go do życia. Ostatecznie nie tylko ich przepowiednie o tym mówiły, choć inne używały mniej oględnych słów, o tej świętej chwili, która nieuchronnie nadchodziła, o szansie dla dhugów i dla ich boga, który przecież wcale nie był bogiem.

     - Bo czy ktoś widział śmiertelnego boga? - Według ludzkich, jak i dhugońskich miar życia mógł takim się wydawać. Żył setki tysięcy lat, co było czymś niewyobrażalnym, niewiarygodnym, a jednak wcale nie niespotykanym we wszechświecie. O tym jednak ani ludzie, ani dhugowie nie mogli wiedzieć. Śmierć boga! Nie dziw, że dhugów to powaliło na kolana, a potem jeszcze niżej. Na pysk. Co tam ich, cały ich świat zawalił się i runął im prosto na ich nieludzkie łby i niemal doprowadził do zagłady.

     W trakcie chyba największej wojny o panowanie nad światem, gdy po kolei padały Mu i Atlantyda, a zwycięstwo dhugów rzeczywiście było już bliskie, niespodziewanie, przede wszystkim dla samych dhugów, ich bóg odszedł z tego świata, z niewielką pomocą, ale to akurat nie miało specjalnie znaczenia, umarłby i tak, pozostawiając swe dzieci samym sobie. Zdziesiątkowani ludzie nie zmarnowali okazji i ostatkiem sił najpierw zagonili dhugów na pustkowia Kurganu, a potem doszczętnie rozbili, a w zasadzie niemal doszczętnie, bo niedobitkom, mimo wszystko, udało się ukryć w ziemskich otchłaniach.

     Minęły kolejne tysiąclecia. Ludzka rasa okrzepła, urosła w siłę, ale wciąż daleko jej było do dawnej potęgi, nie mówiąc już o jakiejkolwiek dominacji. W porównaniu z dawną cywilizacją Atlantów były to raczej niedobitki ludzkości, no a poza tym istniało jeszcze wiele ras i wiele plemion, które wciąż jeszcze miały szansę na wielkość, jak choćby wilki, szansę, którą nie tylko chciały, ale nawet mogły wykorzystać, szansę na istnienie, na wielkość, gwiazdy i kosmos.

     W dhugońskich przepowiedniach właśnie o tej szansie była mowa, o tej i kolejnych, a nawet następnych szansach, stąd też dhugowie nigdy z niczego nie rezygnowali i nie poddawali się, dopóki oczywiście istnieli. Ich bóg osobiście nauczał, że nigdy nie wolno przekreślać przegranych po klęsce, choćby największej, po nawet najkosztowniejszym błędzie zawsze miał kolejną szansę, nawet jeśli zjadł cały kosz nie swoich jabłek.

     - Niech ktoś powie, że nie był to dobry bóg, w przeciwieństwie do tylu innych, zachłannych, bezwzględnych i krwiożerczych! Dhugowie z prawdziwym uwielbieniem patrzyli na swego pana gdy jeszcze żył, a potem na jego wizerunki, gdy odszedł do krainy ciemności, choć właśnie wtedy rzeczywiście niemal załamali się, choć, co tylko z pozoru wygląda na sprzeczność, nigdy nie przestali w niego wierzyć i wciąż żywili nadzieję, wtedy tylko cień nadziei, że kiedyś ich dzień znów nadejdzie, a bóg zmartwychwstanie. Oczywiście potrzebowali czasu, bardzo dużo czasu i to nie tylko na to, by otrząsnąć się z załamania. Potem jeszcze musiało minąć bardzo wiele długich lat nim rozpoczęli poszukiwania, a w końcu konkretne już badania, choć dla prawdziwych badaczy, w każdym razie tych rodzaju ludzkiego, ich badania miały z pewnością zupełnie inny wymiar, wymiar... taki jakiś... metafizyczny, w każdym bądź razie z empirią niewiele miał on wspólnego, ale cóż, nie liczy się metodologia, jeśli tylko skutek zostaje osiągnięty. Potwierdzenie swych nadziei i oczekiwań w końcu dhugowie znaleźli... we wróżbach i przepowiedniach swych największych wrogów, Atlantów i to był początek. W końcu ich marzenia zmaterializowały się. Tak długo oczekiwany dzień miał już wkrótce nadejść, dzień kolejnej szansy, dzień zemsty i dzień wyrównania rachunków, z tym że, zupełnie nieoczekiwanie, na drodze stanął im pewien człowiek i wspierające go siły natury, które dhugowie nieopatrznie obudzili i oczywiście sama Ziemia.

     - Tak właśnie! Matka wszystkich ludzi stanęła w obronie swych dzieci, a z nią wszystkie jej duchy, takie choćby jak Władca Gór i nawet sama Dola!

     Swantocha, jeśli nie Dolą, mogła też być potomkiem Atlantów, albo kimś jeszcze potężniejszym, może nawet samą Naturą, która przybrała ludzką postać? Wiedziała przecież tak wiele, może nawet więcej niż Zeloran, największy z turańskich magów i przygotowała, jak mogła, Peruna do zadania, które wyznaczyły mu gwiazdy i Przeznaczenie, ale potem znikła, dosłownie rozpływając się w powietrzu. Pozostawiła go własnemu losowi, jakby to miał być dla niego kolejny sprawdzian, kolejna próba, dla niego i dla całej ludzkości. Jednak pod koniec swego życia, już po wszystkim, Perun wciąż nie wiedział, czy pomyślnie przeszedł tę próbę i czy to, czego dokonał było właściwe, czy było tym, czego oczekiwano? Odchodzić miał z tego świata cicho i bez gniewu, bez dawnej wściekłości i nienawiści, które przecież miał prawo czuć, pozostał w nim jedynie żal i ból, bo przecież obok czynów, których sam wcale nie uważał za wielkie były i ofiary, i krzywdy, których nie mógł już naprawić. Tak, już po wszystkim Perun uważał się za bezwolne narzędzie w rękach Losu i wcale nie był pewien, czy postąpiłby dokładnie tak samo, gdyby wiedział, jakie będą konsekwencje jego działań? A może właśnie dlatego nie mógł wiedzieć wszystkiego?

     - Ważą się losy ludzkości i wszystko jest w twoich rękach Perunie. Ty jesteś odpowiedzialny za los całej ludzkiej rasy - powiedziała Swantocha tej ostatniej nocy, patrząc z powagą na Peruna.

     - Czy można usłyszeć coś bardziej mobilizującego i podniosłego, szczególnie w tak młodym wieku? Perun poczuł się lepszy, poczuł się ważny i poczuł się potrzebny. Jego Przeznaczeniem miała być Wielkość i to pisana z dużej litery, ale Swantocha nigdy mu nie wyjaśniła na czym ta jego Wielkość, przez duże W, ma polegać i czego ma dokonać?

     - Musisz stąd odejść i odnaleźć swoje Przeznaczenie - i to było jeszcze zrozumiałe, lecz to, co mówiła dalej, że jego Przeznaczenie właśnie tutaj, w osadzie, miało się wypełnić, gmatwało wszystko. Mówiąc tak wiele, właściwie nie powiedziała niczego i niczego nie wyjaśniła, ale w końcu przecież osiągnęła cel, bo Perun wyruszył w drogę, choć może tylko po to, by znaleźć odpowiedź?

     - A może to rzeczywiście Przeznaczenie wszystkim kierowało? Z tym że nikt nigdy nie dowiedział się, co kieruje Przeznaczeniem? - Perun też tego nie wiedział, ale zawsze marzył o wielkich czynach i sławie, no i o wielkości przez duże W, choć herosa rzeczywiście w niczym nie przypominał, tym bardziej herosa wybranego przez Przeznaczenie i to nie tylko dlatego, że za dużo myślał, a dawni bohaterowie mieli umysły i psychikę o wiele mniej skomplikowane, i to najprawdopodobniej wszyscy razem wzięci, ale może właśnie o to chodziło? Może zwykły rębajło nie dokonałby tego, czego dokonał Perun? A on sam może tylko jeszcze nie dorósł do zadania, które przed nim postawiono? Może właśnie dlatego musiał ruszyć w drogę, by nie tylko poznać odpowiedź, ale by dorosnąć i znaleźć motywację i świadomość?

     Choć z drugiej strony patrząc, może gdyby poznał ten swój cel i to z detalami, ostatecznie Swantocha znała przyszłość, nie zrobiłby tego wszystkiego, co... zrobił? Był przecież tylko człowiekiem. Ale tego to pewnie nawet Swantocha nie wiedziała, a może było odwrotnie, może właśnie wiedziała wszystko i znała wszystkie możliwości, odpowiedzi i ograniczenia, a mówiła tylko to, co trzeba było powiedzieć, by wysłać Peruna w drogę w odpowiedniej chwili?

     - Może dla dobra Sprawy nie mogła powiedzieć wszystkiego?!

     Na większość postawionych tu pytań mógłby pewnie wam odpowiedzieć Weles, ale on całą swą wiedzę zabrał ze sobą do grobu, wcale nie mając zamiaru się nią z nikim dzielić i to całkiem świadomie, z premedytacją i na przekór, na złość historii, legendom i ludziom, Perunowi i sobie, a tym bardziej Przeznaczeniu i to przez duże P.

     - Pal licho Przeznaczenie! - Weles w ostatnich chwilach swego niezwykle długiego istnienia rzeczywiście doznał czegoś w rodzaju olśnienia i właśnie dlatego zrozumiał wszystko (przez duże W), no prawie wszystko, a potem po prostu umarł. Potem... gdy w końcu już wypełnił się jego los, który związał go z Perunem na zawsze i na całą wieczność, tak bardzo i do tego stopnia, że po upływie kolejnych tysiącleci ludzie będą mieli problemy z rozróżnieniem, kto był kim, a w skrajnych przypadkach będą nawet twierdzić, że Perun i Weles to była jedna i ta sama osoba, a przecież prawda była zupełnie inna i prostsza. Gdyby to Weles wiedział... ten przepełniony nienawiścią zwierzoczłek, wilkołek, Pan na Włościach, Wilczy Pasterz, który nigdy nie był w pełni człowiekiem, a nawet wilkiem mu się być nie udało. Gdyby tylko wiedział...

     Jeśli dać wiarę tym, którzy twierdzą, że w chwili iluminacji, oświecenia czy też satori mamy szansę poznać istotę rzeczy i w nią wniknąć do głębi, tej samej iluminacji, której doznał Weles, choć jak na ironię dopiero w chwili swej śmierci, gdy zrozumiał już wszystko (no prawie wszystko), jego morda musiała wyrażać przenajwiększe zdumienie. Może właśnie dlatego Weles chciał krzyknąć i powstrzymać swych siepaczy, i odwołać rozkazy, ale było już za późno. I dla niego i dla Dakikiego. Weles nie dał rady wypowiedzieć nawet słowa. Rozumiecie całą ironię tego stwierdzenia? Umierając patrzył na to, co pozostało z Dakikiego, którego przed chwilą, na jego osobisty rozkaz, rozszarpano na strzępy i nie mógł już niczego zmienić. Umierał z otwartą paszczęką i ze zdumieniem na ryju, no i z gasnącym blaskiem zrozumienia w ślepiach, a także z żalem i przekleństwem na ustach, które zamieniło się w przedśmiertny charkot. I jak Perun przekląłby pewnie Los i Przeznaczenie, gdyby ten sam Los dał mu jeszcze choć chwilę czasu. Ale Weles przynajmniej wiedział więcej niż kiedykolwiek miał się dowiedzieć Perun, choć wcale przez to nie było mu łatwiej umierać.

     Ponoć po dziś dzień leży w swej twierdzy skutej lodem, oparty o ścianę zamczyska i czeka, jakby się łudził, że Los da im obu jeszcze jedną szansę.

     Legendy mówią, że i Perun ma podobny grób i nawet jeden z górskich szczytów nosi jego imię. Kto wie, może rzeczywiście w nim spoczywa, wsparty na mieczu, a może na swym kiju i również, jak Weles, zastanawia się nad całym swym życiem.


    

     Ale tamtego dnia, po bitwie, Perun oczywiście jeszcze nie wiedział wszystkiego. Nigdy zresztą nie miał wiedzieć, ale wtedy akurat wcale o tym nie myślał. Obmył się z krwi i nie zważając na skoczną melodyjkę, którą z głodu wygrywały jego kiszki, postanowił ruszyć w drogę, by jak najszybciej oddalić się od jaru, jednak już po kilku krokach zdał sobie sprawę, że kogoś brakuje.

     - Nie ma Łasego! - Najpierw uznał, że zgłodniały Łasuch wybrał się na polowanie, postanowił więc czekać i po raz kolejny usiadł nad strumykiem, by po raz kolejny pogrążyć się w rozmyślaniach. Bał się. Wszystkiego, a tego dziwnego jaru przede wszystkim, ale gdyby wiedział to, o czym miał wiedzieć u schyłku życia, nie musiałby się obawiać ani Borowego, ani Pochwiściela, ani żadnego z tutejszych demonów. To przecież dzięki nim umknął wilkom i obcym, choć jedynie wilki były w tej chwili konkretnym złem, istniały i to namacalnie, były wcieleniem zła, a nawet samym złem i pochodziły właśnie stąd, a nie z bliżej nieokreślonego miejsca w jeszcze mniej konkretnym kosmosie. Obcy przecież nawet jeszcze nie przybrali żadnego materialnego kształtu, wciąż byli tylko ogólnikiem, jak pojęcia Dobra i Zła, i co najwyżej w powietrzu była jakaś emanacja i mniej lub bardziej wyczuwalna groza, która powodowała, że czasem z lękiem odwracamy się za siebie, usiłując wzrokiem przeniknąć ciemności. A przecież, jak pamiętał, zło czaiło się wszędzie, a nie tylko za naszymi plecami.

     - I to właśnie ja mam je zniszczyć! - Ironia Losu! To nawet Perun rozumiał. Właśnie on, choć nawet jeszcze nie znał imienia tego Zła. Nie wiedział też gdzie, kiedy, ani jak, a tym bardziej dlaczego? Siedział nad strumykiem i czekał, na Łasego i na znak z niebios, który rozjaśniłby mu w głowie i wskazał kierunek. Tylko że to wcale nie było potrzebne. Los i Przeznaczenie same najlepiej wiedziały, którą drogą ma podążać. Musiał tylko iść przed siebie i nie ustawać. Tylko tego od niego oczekiwano. Ale on, zamiast zerwać się natychmiast i ruszyć przed siebie, spędził jeszcze jedną noc w tym nawiedzonym miejscu, marnując cenny czas.

     Była to najgorsza noc, kolejna najgorsza noc, jaką przeżył i to noc samotna. Łasego przy nim nie było i wcale niełatwo przyszło się mu z tym faktem pogodzić, nawet jeśli Łasy był tylko niedźwiedziem. Do tego wszystkiego przecież tuż obok było pobojowisko pełne trupów i drzewo strażnik, Borowy i nie wiadomo co jeszcze? Ale najgorsza była wyobraźnia. Tej Perun zawsze miał w nadmiarze. Jeszcze niedawno nie czuł wcale lęku, choć właśnie wyobraźnia powinna była w nim ten lęk obudzić i rozpalić. Zawsze jednak brakowało iskierki. Ale właśnie tej nocy nastąpił samozapłon. Najpierw płomyk zamienił się w ogień, a później prawdziwy pożar rozpalił się w jego wyobraźni i nic już nie mogło go ugasić. W każdym razie nie tej nocy.

     Las ożył, gdy tylko odeszły wilki. Wszystkie głosy ozwały się chórem, rozdzierając ciszę, a perunowa wyobraźnia wszystkie te głosy wyolbrzymiła, zwielokrotniła niczym echo, przyprawiając jego serce o, obce mu dotąd, drżenie. Chociaż miał w końcu trafić do wieczności i stać się nieśmiertelnym, tej nocy umierał i to tysiąckrotnie. Tyle samo razy przeklął swój los, zaś rankiem ruszył w drogę, starając się nie myśleć o Łasym. Nie było łatwo. Starał się więc myśleć o czym innym, a przede wszystkim o własnym strachu. Tej nocy przecież zaczął się bać po raz pierwszy, ale to właśnie strach miał mu jeszcze nieraz ratować życie. Tej nocy też odnalazł w sobie desperację, godną straceńców, która miała popychać go naprzód, bez względu na to, co tam w przedzie nań miało czekać?

     - Niech się dzieje, co chce - powiedział sobie, zarzucając na plecy wór z ekwipunkiem. Ścisnął mocniej włócznię i ruszył przed siebie, na spotkanie Przeznaczenia. Po drodze zaś, czując ciężar, który dotąd spoczywał na plecach Łasego, by zagłuszyć myśli, wyliczał wszystko, co się w tym worze znajdowało: parę garści grotów z metalu, groty kościane, na ptactwo i ryby, kamienny topór, krzemień do krzesania ognia, hubka i próchno, cięciwy z jelit tura, zwój rzemiennej liny, suszone mięso renifera, dzban miodu, ostatni, który na złość Łasemu natychmiast po wyliczeniu opróżnił, sól i zioła, kreda i co tam jeszcze? Wszystko ciążyło mu niemiłosiernie. Szedł, już nawet nie zwracając uwagi na to, co dzieje się wokół. Wyliczał i przeklinał wciąż od nowa: Przeznaczenie, Los i łowców, a nawet Łasego, a przede wszystkim zawartość wora na plecach, a przecież były jeszcze strzały, łuk, nóż za pasem, włócznia, na której się wspierał i sporo innych rzeczy, również wartych mocniejszego słowa. Szedł naprzód tak zawzięcie, że przestał liczyć dni i noce. Zapomniał nawet o bólu w nodze (a może już go tam nie było?). Od czasu do czasu wdrapywał się na co wyższe drzewa, by zobaczyć, czy gdzieś tam bór się nie kończy? Szedł, nie zauważając, że robi się coraz chłodniej, że idzie mu się coraz łatwiej. Nie musiał się już przedzierać przez wybujałą roślinność, las zdawał się przed nim rozstępować. Na odpoczynek zatrzymywał się tylko raz dziennie, najczęściej tuż przed nastaniem nocy. Wtedy też jadł, bez smaku (i przypraw), coś upieczonego nad niewielkim ogniskiem. Czasem nie jadł wcale. Pozostałe posiłki wyglądały w ten sposób, że w marszu, na zmianę przeżuwał przekleństwa i suszone mięso. Po jakimś czasie sam wyglądał jak dobrze podsuszony kawałek mięsa, choć z tego oczywiście nie zdawał sobie sprawy, a nie było przy nim nikogo, kto by mu o tym powiedział. Szedł naprzód na nic nie zważając. Taka właśnie była jego determinacja i takie było jego zapamiętanie, i też taka była jego wściekłość. Ale najgorsze, że nie miał na kim tej złości wyładować. W ten czy też inny sposób. Polowanie również mu nie sprawiało przyjemności i jeśli już polował, to z konieczności, z rozsądku, jeśli akurat temu udało się dojść do głosu, ale i tak kawałki mięsa, które próbował w siebie wcisnąć stawały mu w gardle. Ani podniebienie, ani też żołądek nie reagowały normalnie.

     Trudno powiedzieć, czy to dziczyzna mu się przejadła, czy może widok walczących wilków i rozumnych spojrzeń mijanych zwierząt tak na niego wpłynął? Obrazy obdzieranych ze skóry stworzeń i zarzynanych ludzi nakładały się na siebie. Jednak to nie tylko widok ludzkiej krwi tak go odmienił, wpływ miały również nauki Swantochy, choć te działały powoli, z ukrycia, odzywając się, docierając, dopiero pod wpływem bodźców zewnętrznych, właśnie takich jak widok ludzkiej krwi, a ten był dla Peruna szokiem.

     A przecież dawniej było inaczej. Dawniej, nim zaczęli zabijać bez opamiętania, nim zamienili się w chciwe bestie. Swantocha nigdy tego otwarcie nie powiedziała, ale oni też zaburzali równowagę, a w perunowej głowie zaczęło formułować się pytanie, dopiero pytanie, bo o odpowiedzi jeszcze nie myślał:

     - Kto, lub co tę równowagę przywróci? Równowagę, którą łowcy zaburzyli - pod wpływem podobnych myśli doszedł do takiego stanu, na przeciwnym skraju logiki, że nawet przepraszał sowę, którą obudził podczas wdrapywania się na kolejne drzewo. Sowa naturalnie nie szczędziła mu surowych słów i nawet posłała mu wiązankę przekleństw, nie przyjmując przeprosin, które przecież znakomicie rozumiała, ale takie już są sowy. Lubią pouczać. Nie one jedyne.

     Ogromna sosna wysoko wyrastała ponad morze zieleni i jak to nad morzem, nie było widać jego drugiego brzegu, jednak góry pozostały daleko w tyle. Za daleko, co oznaczało, że nadszedł czas, by skręcić na południe. Uciekając przed wilkami zapędził się niepotrzebnie tak daleko na zachód. Jeszcze kawałek dalej, a znów napotkałby śnieg i mróz, a las, który był jego schronieniem, zamieniłby się w step.

     To tam łowcy zapędzali się w pogoni za olbrzymimi stadami reniferów, tam urządzali rzezie tych zwierząt. Niejedno miejsce usłane było ich szczątkami aż po horyzont. Pieśce i lisy szły krok w krok za ludźmi, wietrząc łatwy łup, a stada kruków leniwie unosiły się znad parujących jeszcze zwłok, gdy obładowany koń, ciągnąc sanie pełne skór, wyruszał w powrotną drogę.

     Czasem łowcy napotykali na stepie wilcze stada, ale, jak sięgali pamięcią, nigdy jedni drugim nie wchodzili w drogę, jakby i jedni i drudzy przestrzegali jakiegoś niepisanego prawa, traktatu pokojowego, czy też zawieszenia broni, choć obie strony dobrze pamiętały o wojnach toczonych w przeszłości, o legendach i rozstrzygającym starciu, które kiedyś musiało nastąpić. Kiedyś. A może nawet nigdy?

     No a Perun rozpoczął wojnę na nowo. Tak właśnie myślał Weles i tak pewnie twierdziliby ludzie znający całą prawdę, ale przecież to nie była cała prawda. Prawdziwy był tylko bezmiar zieleni, rozpościerający się przed Perunem i morze niepewności, po którym hulał mroźny wiatr, nie napotykając przeszkód.

     Wiatr przyniósł ze sobą mroźny powiew Lodowca, którego ściana skrzyła się złowieszczo w słońcu, daleko, na jeszcze dalszej północy. Na szczycie ogromnego drzewa chłód przywrócił Perunowi część rozsądku, zarazem dając znać, że zboczył zbyt daleko na północ. Chociaż, jak sam siebie przekonywał, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Łatwiej mu się szło, a przy tym również bezpieczniej. Więcej było widać, zarośla nie były tak gęste, a drzewa rosły rzadziej, tak że z daleka mógł dostrzec ewentualnego napastnika, nie mówiąc już o zasadzce.

     To właśnie tutaj można było napotkać olbrzymie, włochate słonie z ogromnymi, podwiniętymi kłami, z których robiono płozy sań, czy groty strzał i ościeni, ale też przepiękne ozdoby, którymi tak zachwycali się Turańczycy. Co zdolniejsi potrafili wyczarować z nich talizmany i naszyjniki, a nawet figurki zwierząt i ludzi, ale przede wszystkim stanowiły one... znakomity dodatek do proszku z rogu nosorożca, o czym oczywiście, poza Turańczykami, wszyscy dobrze wiedzieli.

     Te wspomnienia poruszyły, niczym lawina, kolejne. Naczelnik ze swą głupią miną przeistoczył się we wspaniałą kobietę o bujnych kształtach, którą pewnego dnia Perun napotkał samotnie kąpiącą się w rzece, a która podczas dłuższych okresów nieobecności swego chciwego chłopa zaczęła Peruna odwiedzać nocami. To od niej chyba się wszystko zaczęło. Samotne noce już nie były tak samotne, choć samotnych kobiet w osadzie jakby przybywało, przynajmniej patrząc na wszystko z punktu widzenia Peruna. Oczywiście wtedy nie miał powodów do narzekania, ale teraz poczuł się naprawdę samotny. Wspomnienie obszernego ciała naczelnikowej i jej zimnej, niczym śnięta ryba, córki, na którą chyba ostrzył sobie zęby Jarowit, obudziło na twarzy Peruna coś na kształt uśmiechu. Pierwszy raz od nie wiadomo jakiego czasu, ale uśmiech ten i tak koślawy, szybko przerodził się w grymas, wywołany dojmującym bólem. Perun mógł dokładnie wskazać miejsce, skąd ból ten wydawał się promieniować na jego całe, drobne ciało.

     - Ciekawe, jakie są Turanki? - Pomyślał i ta jedna myśl podniosła go na duchu, a cel też jakby stał się bliższy. Cel, jakikolwiek by on nie był. I nawet powiało optymizmem, choć nadal przede wszystkim było zimno.

     - Kto zresztą twierdzi, że optymizm jest gorący?

     - W Turanie jest gorąco - tak twierdził ojciec i sami Turańczycy, ale do Turanu wciąż jeszcze było niewyobrażalnie daleko. Ze skrzydeł, które na chwilę wyrosły Perunowi natychmiast opadły piórka. Pomyślał o koniach. One również nie miały skrzydeł, ale gdyby miał konia mógłby podróżować o wiele szybciej, jednak od wypadku niezbyt przepadał za końmi, no a poza tym zupełnie nie wyobrażał sobie, jak miałby sam tego konia złapać?

     Łowcy, i to wszyscy razem, musieli poczynić całą serię przygotowań i obserwacji, zbudować zagrody i pułapki, i to najczęściej wtedy, gdy przybywali kupcy. Konie łapano przede wszystkim po to, by Turańczycy mogli zabrać wszystkie skóry i futra, a potem, gdy już przeładowano wszystko na barki, konie przestawały być potrzebne, więc puszczano je wolno, a potem znowu łapano, w miarę potrzeby.

     Mieszkańcy osady w zasadzie obywali się bez koni, te zaś, które już były, były niemalże od zawsze, ujeżdżone i łagodne. Przede wszystkim służyły za zwierzęta pociągowe, a choć wielu łowców było całkiem dobrymi jeźdźcami, jednak w lesie, w puszczy, w której żyli jazda konna nie była nikomu potrzebna, ani też nie należała do przyjemności. Łowcy byli wszak ludźmi lasu, a nie stepu. Koń istniał tylko po to, by ciągnąć coś w rodzaju sań, oczywiście sań załadowanych skórami. Takimi wąskimi saniami można się było przecisnąć przez, wciąż zarastający szlak, jeśli oczywiście się już go znalazło, bowiem nie tylko roślinność strzegła dostępu do tej oazy życia.

     Turańczycy opowiadali nieraz takie dziwy, że nawet łowcom trudno w nie było uwierzyć, choć to właśnie oni powinni byli najlepiej wiedzieć czego się wystrzegać i obawiać po drodze. Turańczycy poza tymi niezbyt wiarygodnymi opowieściami przynosili jeszcze wieści z dalekiego świata, a tych słuchali wszyscy z zaciekawieniem i przyjemnością, choćby były najbardziej nieprawdopodobne, jak przepowiednia o narodzinach ogromnego węża, czy też demona o wężowych kształtach, pochodząca z odległej Dheiry, o której nikt nigdy, może poza Jarowitem, nie słyszał.

     Dla Peruna Dheira była jeszcze bardziej legendarna niż Wendecja, a nawet Turan, do którego w końcu postanowił dotrzeć, a przecież było jeszcze więcej krain, o których dopiero miał usłyszeć, nie mniej dziwnych niż ich własna.

     Turan miał być pierwszym celem, nawet jeśli nie było mu po drodze, może dlatego, że tak wiele o nim słyszał, o jego potężnych murach, strzelistych wieżach, bazarach, świątyniach, bogactwach, przepychu, no i kobietach.

     Ta noc pełna była kobiet, kobiet w powiewnych szatach, wielkich kobiet o ciężkich piersiach, cienkich taliach i wspaniałych końskich zadach. Perun nawet przez sen czuł, że pożądanie zaraz go rozsadzi. Kobiety galopowały na swych potężnych nogach, niczym stado spłoszonych koni, on zaś był jedynym łowcą, który usiłował to stado dopaść, jednak one wciąż mu się wymykały, nie dając się zapędzić do żadnej z przemyślnie zastawionych pułapek. W końcu rozbiegły się we wszystkich kierunkach, a ich śmiech, choć może było to końskie rżenie, roznosiło echo, on zaś pozostał sam na stepie, sam ze swym bólem w dłoniach. Tak też się obudził. Dzierżył swój nabrzmiały oręż w dłoniach z poczuciem niespełnienia i porażki. W takiej chwili przystałby nawet na obecność najbrzydszej z córek naczelnika, zimnej, chudej i płaskiej, niczym śnięta płastuga, byleby tylko tu była.

     Przygnębiony, nie rozpalił nawet ogniska. Zjadł resztki skamieniałego królika, popił wodą z pęcherza i ruszył dalej. Tego dnia przebył wyjątkowo długi odcinek drogi, bo udało mu się odnaleźć zwierzęcy szlak, który wiódł właśnie na południe, prosto jak w pysk strzelił i tą przetartą drogą szedł aż do zmroku. Z łatwością przeprawił się przez dwa brody, sprawdzone dawno przez zwierzynę, z daleka ominął niewielkie stado reniferów i jednego samotnego nosorożca i zszedł z drogi stadu dzików, kto wie, czy nie tych samych, które już spotkał uprzednio? Prowadzący je potężny odyniec, z równie potężnymi szablami jak tamten, które mogły wprawić w zachwyt niejednego myśliwego, nastawił ogon i nawet zaczął chrząkać bojowo i przebierać racicami, szablami drąc wściekle poszycie na wszystkie strony. Ta manifestacja siły najwyraźniej nie zrobiła na człowieku odpowiedniego wrażenia, kręcąc więc z niedowierzaniem szczeciniastym ryjem gotów był, choćby dla zasady, rozedrzeć intruza na strzępy i pewnie już nawet poczuł w nozdrzach zapach jego juchy, już może widział ją na swych kłach, ofuknięty jednak przez lochę znieruchomiał i to natychmiast, niechętnie odstępując od zamiaru rozprawienia się ze śmiałkiem, który tak beztrosko odważył się wejść mu w drogę.

     A Perun po prostu nie miał zamiaru wdawać się w żadne utarczki. Chciał tylko dojść do celu i chyba nawet morze by go nie powstrzymało, a jeśli nie rozstąpiłoby się przed nim łaskawie to pewnie wziąłby je wpław.

     Dopiero dalekie wycie wilków wybiło go z rytmu. Stanął, chyba tylko dlatego, że cały las również zamarł w bezruchu. Zwierzęta i roślinność ucichły dokładnie w tej samej chwili, jakby nabrały powietrza bojąc się oddychać. Właśnie ta cisza weń uderzyła, inaczej może nawet nie zwróciłby na wilcze wycie uwagi. Już jednak po chwili las jakby westchnął z ulgą i nastała normalna cisza. Sójka znów wydarła się, niczym stara baba, opowiadając wszystkim coś, czego i tak Perun nie był w stanie zrozumieć, dzięcioł pracowicie zaczął stukać w drzewo, a głuszce rozpoczęły na nowo swoje tokowania. Znów ociepliło się. Ziemia promieniowała tym samym żarem, który w osadzie niemal rozpalał powietrze w bezdeszczowe dni. Pierwszy raz Perun zwrócił na ten fakt uwagę. Powietrze, w którym żył, które od urodzenia wypełniało jego płuca teraz miało zupełnie inny smak i zapach. Przepełniała je groza. Czuł to wyraźnie.

     - Granica - szepnął, już wiedząc, że gdzieś musi być granica, którą przekroczył. Usiadł na trawie i końcem włóczni zaczął rozgrzebywać poszycie. Mech był gęsty, puszysty, zielony i wilgotny, ciepły... Nagle doznał olśnienia.

     - Granica! - Już wiedział. Nie pamiętał, gdzie dokładnie przebiegała i gdzie ją przekroczył, ale wiedział czym była? Gdzieś tam za plecami był przejmujący do głębi chłód, mroźny wiatr i była twarda, ziemska skorupa. Granica była wyraźna. Pot, który teraz zrosił jego całe ciało, jeszcze ubiegłego wieczoru natychmiast zamieniłby się w szron na brwiach, włosach i niedźwiedziej skórze, którą wczoraj otulał się szczelnie, by wiatr nie wywiał resztek ciepła, które jego wysuszone, drobne ciało wchłonęło przy ognisku, ciepła strawy i ciepła snu, pełnego gorących kobiet. To było jak przejście z jednego do drugiego świata.

     - To było Przejście!

     - To były dwa zupełnie inne światy!

     Jeśli powstał on za sprawą czarów tu ten czar najwyraźniej nie działał, jakby coś przeoczono. Perun przyzwyczajony do życia w powietrzu osady nigdy nie zwracał uwagi na ten dziwny posmak w ustach, jeśli oczywiście strach, nienawiść i groza mogą mieć jakikolwiek smak? Teraz jednak czuł wyraźnie i wyraźnie zdał sobie sprawę, że właśnie ten świat, choć był jego światem, wcale nie został stworzony przez Naturę, przez przyrodę i Ziemię, ich Matkę. Nie do końca tylko jeszcze rozumiał dlaczego miało to być złe? Przecież pozwalało im żyć, a nawet jeśli groza śmierdzi, przecież od smrodu jeszcze nikt nie umarł, nawet jeśli był to zapach śmierci.

     - A jeśli był to zapach śmierci, ich wszystkich? - Swantocha mówiła, że ta walka zadecyduje o istnieniu wszystkich ludzi i miała się właśnie tu rozegrać, na ich ziemi.

     - Dlaczego? Łatwo pytać, jednak tego nikt w tej chwili nie potrafił mu wyjaśnić.

     - Dlaczego właśnie tu i dlaczego on? A Weles i wilki? - Obraz krwawej doliny znów stanął mu przed oczami. Była odległym, ale przecież wciąż żywym koszmarem. Krwawa Dolina...

     Las był spokojny, więc nie było powodu do obaw, ale pozostał niepokój i gniew na siebie samego, za brak rozsądku i ostrożności. Za własną głupotę. Wilki były również wrogami, może nie najważniejszymi, ale wciąż groźnymi i konkretnymi. Wystąpiły przeciw ludziom w najmniej odpowiednim momencie, moment nie był również odpowiedni dla nich samych. Mogły przeważyć szalę zwycięstwa na stronę wroga, bo myślały wyłącznie o sobie i zemście. A to był również ich wróg.

    

     - A o czym myślał Weles? Łatwo zgadnąć. Weles był wściekły. Weles szalał. Wiedział już o zwycięstwie, ale nie wiedział, gdzie się podział jego zwycięski oddział?

     - Co się stało? - Nie mógł i nie chciał uwierzyć, że to ziemia wystąpiła przeciwko niemu. Ziemia, która od tysiącleci należała do niego i do jego zastępów.

     - Jego Ziemia go zdradziła!

     Gdyby rozsądek wziął górę, los ludzi byłby przesądzony, Weles jednak, nie czekając nim nadejdą kolejne zastępy wydał rozkaz do ataku.

     Ale ludzie, na jego nieszczęście, zostali ostrzeżeni. Weles wiedział jedno:

     - Z rzezi nikt nie ocalał nikt! Kto więc uprzedził łowców? Kupcem z całą pewnością nie był, nie był też tym, za kogo uważali go ludzie.

     O świcie wilcze hordy weszły pomiędzy domostwa przekonane, że uda im się zaskoczyć śpiących ludzi, ale to one zostały zaskoczone. Chmara strzał, niczym stado wściekłych szerszeni, z furkotem wyfrunęła z chat. I od razu, w tym jednym momencie, szanse się wyrównały. Przed domostwami zaległy stosy trupów, zarówno zwierząt, jak i ludzi, którzy przystąpili do wilczej braci, a po śmierci powrócili do pierwotnej postaci. Zapasy strzał jednak wkrótce obrońcom się skończyły, a wilkom udało się wedrzeć do wnętrza niektórych chat. Teraz rozgorzała walka wręcz. Tu wilki miały przewagę, choć uzbrojone tylko w kły i pazury, nadrabiały liczebnością, a przede wszystkim ruchliwością i zawziętością, ale i ludziom niczego nie można było ująć. Walczyli przecież o życie, jednak patrząc na wilki trudno było uwierzyć, że to zwierzęta, a nie stado wściekłych demonów. Ale i to nie wystarczyło, bo łowcy sięgnęli po ogień, podpalając specjalnie przygotowany stosy drzewa, a nawet własne chaty, w których udało im się zamknąć napastników.

     Weles widząc, że wilcze zastępy zaczynają przegrywać sam rzucił się w wir walki, czym poderwał swe hufce do kolejnego ataku. Tym razem łowcy ustąpili pola. Jeden z welesowych oddziałów dzięki temu osaczył rzekomego kupca, który na oczach zadziwionych łowców błyskawicznie przeistoczył się w olbrzymiego węża, choć akurat tym nawet na chwilę nie zaskoczył napastników. Wilki od razu wiedziały, że nie mają do czynienia z człowiekiem, bo dhugońska moc nie działała na zwierzęta, ale tylko Weles wiedział, że to był dhug, a jak on sam ich nazywał, obleśniak.

     Osaczony ze wszystkich stron stwór rozpaczliwie wywijał swym potężnym ogonem, usiłując opędzić się od napierającej wilczej tłuszczy. Weles zobaczywszy go znieruchomiał na chwilę, a potem warknął do swych dowódców:

     - Muszę go mieć żywego - ale łatwiej było to powiedzieć, niż zrobić.

     Tymczasem któryś z bliżej stojących łowców, krzyknął, że to sam Domowy stanął do walki po ich stronie, a choć stwór ich Domowego w niczym nie przypominał, jednak na łowców podziałało to mobilizująco. Rzucili się do walki z nowymi siłami, próbując przyjść z pomocą otoczonemu sprzymierzeńcowi. Ale na próżno. Zaatakowany jednocześnie przez kilkanaście wilków wężowy stwór runął, niczym podcięte drzewo i został rozdarty na strzępy, choć w przedśmiertnych drgawkach zadał jeszcze wiele morderczych ciosów, dziesiątkując napastników.

     Wilki w ferworze walki jednak nie patrzyły na zadawane im rany. One także potrafiły umierać z pieśnią na ustach, za to w rozwścieczonych ludzi wstąpił nowy duch. Nie załamali się i był to przełomowy moment bitwy. Wilki tym razem naprawdę zaczęły się wycofywać, pozostawiając skonsternowanego Welesa samego na placu boju.

     Choć minęły tysiąclecia, od czasu, gdy ostatni raz widział dhugów, natychmiast rozpoznał obcego, ale tym bardziej niczego nie rozumiał. Sądził, że dhugowie są dawno wymarłą rasą, rasą która nienawidziła ludzi, więc ten niespodziewany sojusz był kolejnym powodem do jeszcze głębszej konsternacji. Na szczęście dla Welesa jego wściekłość wzięła górę nad zadumą. Jeszcze chwila, a zostałby całkowicie odcięty od swych oddziałów. Rozejrzał się po pobojowisku i zrozumiał, że po raz kolejny przegrywa, choć walka jeszcze się nie skończyła.

     Spora sfora zapędziła młodego Jarowita na otwarte pole, ale, na nieszczęście dla napastników, tuż obok leżał olbrzymi drąg. Zdesperowany młodzian sięgnął po tę solidną deskę ratunku i zaczął nią wywijać, jak poprzednio dhug swym ogonem, zabijając większość atakujących go wilków, aż powstał wokół niego wał trupów, na którym Jarowit stał, niczym legendarny Wyrwidąb, zyskując jednak dużo mniejszą chwałę. Ale to wystarczyło, dopiero co owdowiałej naczelnikowej, by doznać krótkiej chwili uniesienia. Później już było gorzej. Gadocha może nie rozczarowała się aż tak bardzo, wszak uniesienie... to uniesienie, jednak już pierwszej nocy zrozumiała, jak wielka różnica dzieli Jarowita i Peruna. Następnej nocy już nie było. Gadocha bez żalu odstąpiła świeżo upieczonego bohatera swej najmłodszej córce. Tej wszak i tak było wszystko jedno. Zimną rybą pozostała do śmierci.

     Dużo więcej za to Jarowit zyskał w oczach łowców. Ostatecznie dla nich ważniejsze były jego bitewne przewagi, łowieckie talenty i siła, niż to, o czym i tak nie mieli zielonego pojęcia. Wkrótce wybrali go naczelnikiem osady. Nie był to najgorszy wybór, było wielu gorszych, niestety, nie było nikogo lepszego.

     Najlepiej na to stanowisko nadawałby się Jarowit ojciec, niestety, Jarowit miał pecha. W ostatniej fazie bitwy stanął na drodze umykającego Welesa.

     Nikt nie mógł powiedzieć, że Jarowit nie umarł godnie. Pierwszy raz od wielu lat znalazł się w swym żywiole. To było od razu widać. Każdy jego ruch, każde pchnięcie, każdy cios i każda zasłona przed atakiem dowodziły, że Jarowit był kiedyś znakomitym wojownikiem, że do wojaczki się urodził. A jednak dał się zaskoczyć.

     Uderzenie w tył głowy powaliło go na ziemię. Weles zadał tylko jeden cios. Straszny cios. Jarowit padł ze skręconym karkiem, ale uśmiechu z jego twarzy nie mogło zetrzeć nawet pogardliwe kopnięcie, którym na sam koniec poczęstował go Wilczy Pasterz. A jednak ten jeden moment i ten uśmiech zaważyły na tym, że Weles nie kazał włóczyć jego trupa po pobojowisku, że nie pozwolił roznieść ciała na strzępy. To był chyba jakiś cień pozostałości po ludzkich uczuciach, coś w rodzaju szacunku wojownika dla pokonanego wroga, a może tylko zwykła chwila słabości, choć Weles zawsze powtarzał, że nie ma litości dla pokonanych. Nie może być, bo kiedyś może się to obrócić przeciwko obecnemu zwycięzcy. I jak dotąd zawsze tak postępował, nawet wtedy, gdy był jeszcze człowiekiem. Tej chwili jednak żaden z jego wilczych braci nie pamiętał. Nikt nie żył tak długo i nikogo pokuta nie była tak długa i również nikt, może tylko z wyjątkiem Doli, nie wiedział, kiedy nastąpi jej kres?

     Za to bitwa już była skończona. Jak na początku ludzie, tak teraz wilki zostały otoczone. Sporą ich część zagnano do końskiej zagrody, gdzie wybito co do jednego. Inny oddział dokonał żywota nad brzegiem rzeki, a kolejny, na swoje nieszczęście, schronił się w chacie naczelnika, w której spłonął razem z największymi zasobami afrodyzjaku z rogu nosorożca i ciałem ich byłego właściciela. To był już naprawdę ostatni akt bitwy.

     Ocalałe z pogromu wilki wycofały się do twierdzy na Czarnym Szlaku by tam leczyć rany. Gorzej było z urażoną dumą. Tej nie daje się łatwo wyleczyć. Weles czuł się poniżony, a winnym jego poniżenia był oczywiście Perun, którego w osadzie nie znaleziono. Ktoś musiał być winnym, a Perun znakomicie się do tej roli nadawał. Winien.

     - Pewnie, że winien!

     - I to jeszcze jak!?

     Łowcom pewnie nawet by się to spodobało. Tylko że najpierw należało Peruna odnaleźć, co jednak wcale nie okazało się takie łatwe. Weles słał ze swej warowni zwiady na lewo i prawo, ale żaden z jego przetrzebionych zastępów nie trafił na ślad zbiega.

     - Tchórzliwy Perun! Musiał zwiać dużo wcześniej! Weles był coraz bardziej wściekły. Jego szpiedzy w którymś momencie zaspali i w ten sposób niemożliwe jednak nastąpiło. Skrzętnie pleciona sieć miała gdzieś dziurę i właśnie tą dziurą Perun im umknął.

     Weles, wychodząc nocą na blanki swej warowni, zawsze spoglądał na Księżyc, z miłością, wdzięcznością i oddaniem, ale tym razem w jego spojrzeniu nie było nawet cienia dawnego szacunku. Nawet Księżyc go zdradził. Jego Księżyc. Weles jednak nie ośmielił się, w każdym razie nie zrobił tego jawnie, na głos, słać pod jego adresem wyrzutów, a tym bardziej przekleństw, za to jego wojownikom oberwało się i to bardzo, choć przecież rozsądek podpowiadał mu, bo w końcu rozsądek zaczął brać górę nad wściekłością, czyja była to wina?

     Zbyt wcześnie uderzył, nie poczekał na resztę swych wojsk, z drugiej jednak strony łowców i tak nie udałoby się zaskoczyć... trzeciej przyczyny jeszcze nie odkrył, nadal za to intrygowała go obecność wężowej postaci.

     - To jego wina! Tamtego! Tego... obleśniaka, a nie moja! Wcale nie moja! Dla pewności Weles jeszcze raz spojrzał w górę. Księżyc jednak nie odezwał się ni słowem. To wina dhugów, a ci głupi ludzie wierzą, że to Domowy przybył im z odsieczą! Ale Weles przecież wiedział, że był to obleśniak. Dobrze pamiętał czasy, gdy na ziemi istniała rasa wężopodobnych demonów, która chciała zniszczyć ludzi.

     - To musiał być obleśniak, tylko jaki cel mieli dhugowie w uprzedzaniu swych odwiecznych wrogów? - Tego jeszcze Weles nie wiedział, ale postanowił dowiedzieć się. Czuł przez skórę, że może okazać się to ważne. Po głowie błąkała mu się jeszcze jakaś myśl. Próbował ją uchwycić, ale poza jednym słowem (pisanym oczywiście wielkimi literami) Przepowiednia niczego nie odnalazł, więc tylko zaklął głośno:

     - A niech to! Jeszcze do tego wszystkiego trzeba było nam dhugów! Świat dawno o nich zapomniał, a oni tak ni stąd ni zowąd, gady przebrzydłe... Gdzieś przez te wszystkie tysiąclecia chowali się i... czekali na odpowiedni moment! Czyżby właśnie teraz ten moment nastąpił? To raczej wątpliwe. Jedna jaskółka wiosny nie czyni, jeden obleśniak... Tfu! Przeklęte gady! Jeszcze ich tu było potrzeba! - Weles jeszcze niezupełnie i nie do końca zdawał sobie sprawę, co oznaczałoby dla ludzi i wszystkich innych stworzeń odrodzenie się dhugońskiej rasy? Gdzieś tam, w przepastnej głębi jego mrocznego umysłu chyba wciąż istniała maleńka, nic nie znacząca myśl, że i on jest człowiekiem, przynajmniej w jakiejś części, i że jest częścią tej Ziemi i jej dzieckiem, ale myśl ta zaraz uleciała. Była tylko maleńkim świetlikiem, mizernym robaczkiem i świeciła krócej niż tysięczna część chwili. Weles jednak dobrze wiedział, że dhugowie są dziećmi demona, który przybył z gwiazd.

     - Jeśli nadal istnieją, to w końcu będą usiłowali zapanować nad światem, będą chcieli zniszczyć ludzi co do jednego! - Nawet przez myśl mu nie przeszło, że może być jeszcze gorzej, że dhugowie będą chcieli zniszczyć wszystko co żyje, ale za to pomyślał o swoich rachunkach z ludźmi. O swoich nie wyrównanych rachunkach i o swej zemście i natychmiast zaczął przemyśliwać, jakby tu wykorzystać nieoczekiwanych sprzymierzeńców, bo nie wątpił w intencje dhugów, obojętnie, czego by jeszcze nie zrobili.

     - Czy to w ogóle możliwe? Czy ktoś, kiedykolwiek kontrolował dhugów, z całą ich zakichaną magią, ślepą, fanatyczną wiarą i nienawiścią do wszystkiego co żyje, a co nie jest dhugońskiego pochodzenia? A może będzie się z nimi można dogadać i zemścić się na ludziach i Perunie, który rozpoczął wojnę? - Jakoś nie docierało doń, że przecież wojna trwała od wieków, czyli od zawsze, mimo zawieszenia broni, i że to nie Perun ją rozpoczął, tylko on i że to on od wieków walczył z ludźmi i wysyłał wilcze hordy, że to on chciał panować nad całym światem. On. Pan na Włościach. Weles. Wilczy Pasterz.

     Kiedyś rzeczywiście był człowiekiem i panem tej krainy, ale nigdy nie był dobrym i sprawiedliwym władcą. Był tyranem i lubował się w okrucieństwach, nie szanował ani ludzi, ani ich praw, stąd, kiedyś ktoś nazwał go wilkiem, a biedny owczarz go w tę bestię zamienił, rzucając klątwę, na mocy której Weles zaczął zmieniać się w wilkołaka. Tylko że dla niego wcale nie było to karą. Gnębiony lud w końcu go opuścił, zmienił się klimat i wieczny Lód pokrył ziemię, a przy nim nie pozostał już nikt, tylko wilki.

     Nikt nie wie, jak Weles zapanował nad wilkami, jednak, jak głęboko ludzie sięgali pamięcią, zawsze był ich panem. Przez tysiąclecia jednak nie było tu ludzi, więc Weles usiłował zapanować nad światem zwierząt i prawie mu się to udało, nie mógł jedynie poradzić sobie z Władcą Gór. Jako człowiek nie zdawał sobie sprawy, że ON naprawdę istnieje, ale jego wilcze zastępy często właśnie na Niego się natykały i z Nim walczyły. Podobno wyglądał jak olbrzymi niedźwiedź, ale czy nim był? Może tylko, jak Weles, przemieniał się w niego na mocy jakiejś klątwy? Ale to właśnie JEGO wszystkie zwierzęta uznawały za swego władcę, Welesa traktując jak uzurpatora. Weles zawsze chciał panować, czy to nad ludźmi, czy nad zwierzętami, jednak JEGO istnienie tym planom zagrażało.

     Perun zupełnie przypadkowo wziął udział w jednej z takich rozpraw, stając po JEGO stronie, przeciw wilkom i rozpoczął wojnę, do której Weles, nie mogący zdzierżyć, iż pod jego nosem i bez jego zgody, zaczęła rosnąć jakakolwiek inna siła i tak już się gotował. Bitwa o osadę to potwierdziła. Łowcy byli potęgą, choć tylko dla Welesa.

     Setki podwiniętych ogonów wracało chyłkiem do twierdzy, by lizać rany. Weles został pokonany, ale wcale nie doszczętnie. Po drodze zbierał maruderów i odwody, na które wcześniej nie poczekał. Twierdził oczywiście, że to odwody nie dotarły na czas i w pierwszej chwili, zaślepiony wściekłością, rozkazał stracić ich dowódców, ale na szczęście dla samego siebie w porę się opamiętał. Mimo uwielbienia jakim wciąż darzyli go podwładni, a które jeszcze wzrosło po zwycięstwie w wąwozie, teraz, po klęsce i niesłusznej przecież decyzji, mógł spodziewać się buntu. Odwołał więc rozkazy i znów zdobył posłuch, zamykając usta potencjalnym wichrzycielom.

     Kiedyś nie wahałby się nawet chwili. Kiedyś by im pokazał! Kara ich by nie ominęła! A Weles potrafił karać, ale potrafił również nagradzać, szczególnie wtedy, gdy mu się wiodło. Wtedy rzeczywiście potrafił być hojny i wspaniałomyślny, jednak gdy klęska następowała za klęską był bezlitosny i mściwy, i nie znosił choćby cienia sprzeciwu. Chyba tylko wilczej naturze swych poddanych zawdzięczał to zdumiewające wprost uwielbienie i oddanie, ludzie już dawno by przeciw niemu wystąpili, próbując obalić, albo, jak się to już stało przed wiekami, po prostu by go opuścili, znajdując gdzieś tam inny dom i innych władców.