|
Część II
Rozdział 24 - UCIECZKA d tamtej pory rzeczywiście już nikt nigdy Peruna nie widział, z jednym wyjątkiem. Jedynym, który najwyraźniej wiedział, gdzie Perun się podział był Perepłut. Jarowit bardzo szybko domyślił się, kto może udzielić mu prawidłowej odpowiedzi, ale na zemstę już i tak było za późno. Tam, gdzie poszedł Perun nie było już życia. Osady również nie było, a łowcom, po spaleniu zwłok dhugońskiego bóstwa pozostało niewiele czasu, by wynieść się w bezpieczniejsze miejsce. Wysłuchali Peruna, ale chyba byli zbyt wygłupieni, by myśleć i wyciągnąć z jego przestróg właściwe wnioski, a może, jak zwykle, myśleli, że jakoś to będzie. Nie było. Ziemia zaczęła drżeć dosłownie w chwili, gdy wystygły popioły ogniska. Nie było to nic niezwykłego, ziemia czasem odzywała się i w tym spokojnym miejscu, ale przestrogi Peruna zasiały w ich mózgach ziarno niepewności i cień niepokoju, zaś ziemia drżała mocniej i mocniej, jakby zbliżało się do nich stado oszalałych słoni śnieżnych. Wtedy też z lękiem zaczęli oglądać się na północ, w stronę lodowca, który najwyraźniej ruszył z miejsca i z dnia na dzień kroczył coraz szybciej i szybciej w ich stronę. Wtedy dopiero łowcy zawyli z przerażenia, głośniej niż całe stado wilków, które wykazały więcej rozsądku niż ludzie i niemal natychmiast wyniosły się z zapowietrzonego terenu. - Jesteś wolny - szepnął Perun do Welesa, by po chwili zniknąć w mroku nocy. Cokolwiek to mogło znaczyć, Weles nie miał ani siły, ani ochoty załatwiać porachunków z Perunem w tej właśnie chwili, a potem, gdy już zrozumiał, co Perun miał na myśli, było za późno. Nawet na zemstę. Dokładnie tak samo, jak i dla Jarowita. Weles wycofał się do swej twierdzy, akurat w chwili, gdy pojawili się Wendecjanie. Może to resztki nienawiści do ludzi i chęć wyrównania rachunków ze światem popchnęły go do wydania rozkazu, by zaatakować ten niewielki oddziałek, a może zamęt w głowie, który Perun jeszcze pogłębił, bo przecież powinno mu być już wszystko jedno. On był wolny. Cokolwiek to mogło znaczyć? Weles miał sporo czasu, by się nad tym zastanowić, ale zrozumienie przyszło za późno. W każdym razie dla Wendecjan i Dakikiego, który i tak był kiepskim poetą i pewnie niczego wartościowego nigdy by nie stworzył, choć trzeba przyznać, że temat miał znakomity. Nie miał za to ani czasu ani najmniejszych szans. Dakiki ocalał z rzezi tylko przez przypadek. Nie brał udziału w walce i od razu skrył się za leżącym w kałuży krwi koniem, skąd obserwował z przerażeniem i podziwem dokonania walczących stron. Obraz zaiste był godny uwiecznienia. Wendecjanie bronili się dzielni, może dlatego, że nie mieli najmniejszych szans. Na każdego z nich przypadało po kilkadziesiąt wilków. Wilki szybko tę przewagę wykorzystały. Walka była krótka i krwawa. Niewielki plac boju zasłany został trupami, a potem nastąpiła cisza. Jak zwykle. Dakiki leżał nieruchomo, cały unurzany w końskiej krwi i dzielnie udawał trupa, obserwując spod przymkniętych powiek wycofujące się wilki. Nadzieja zakwitła już w jego bohaterskim sercu, ale chyba zbyt szybko otworzył szeroko oczy, a może to blask tej nadziei dostrzegł Weles lustrujący pobojowisko, w każdym razie wilki, które w pierwszej chwili uznały go za martwego, a potem, w ferworze walki zapomniały o nim, teraz szybko doskoczyły do poety. Blask nadziei szybko zgasł w jego oczach, ale Weles powstrzymał swych siepaczy. Zabawa trwała zbyt krótko by go zadowolić, zaś człowiek, którego ujęli wcale nie wyglądał na rycerza, ale mógł tę zabawę przedłużyć. Weles dawnymi laty miewał przecież wiele zabawnych pomysłów. Dakiki, na swoje nieszczęście, tego nie wiedział i z każdą chwilą łudził się coraz bardziej. Niestety. Nie miał tysiąca nocy, a tylko tę jedną. Weles słuchał go z uwagą, a nawet podziwem i z rzadka tylko przerywał poecie, upojonemu własnym głosem, a poza tym w końcu miał okazję, by dowiedzieć się wszystkiego o poczynaniach Peruna poza osadą. W miarę zbliżania się do końca opowieści Weles dopasowywał wszystkie elementy układanki w całość i nad samym ranem, gdy ziemia zaczęła już drżeć na dobre zrozumiał wszystko. No prawie wszystko. W każdym bądź razie wiedział już, co Perun miał na myśli mówiąc, że jest wolny. Był wolny. Zawsze był wolny i robił co chciał. Umierał również jako wolny człowiek. Ale Dakiki tego już nie widział. Tym razem jego oczy były naprawdę martwe. Nie ożywiał ich żaden blask. Zresztą z tak paskudnie rozszarpanym gardłem nie mogło w nich być nawet iskierki życia. Weles nad ranem odesłał wilki ze swej twierdzy. Przetrwała tysiąclecia, ale tego dnia już nie miała przetrwać. To Weles wiedział również. Umierała z każdym wstrząsem ziemi, on sam zaś siedział pod ścianą czując, jak życie zeń ucieka, dając mu wolność. Gdy niebo runęło na ziemię nie było w nim już nawet iskry życia, jak i w leżącym obok kiepskim poecie, który już nie miał zaśpiewać żadnej pieśni, tym bardziej zaś pieśni o Perunie. O nie! Tego byłoby już za wiele. Nawet dla Welesa. Czyż nie wystarczyło światu, że umierał!? Co z tego, że w ostatnich chwilach życia odzyskał dawną, ludzką postać? - Co z tego? - Warknął Weles, patrząc na swe odmienione, ludzkie dłonie. Już zapomniał, jak wyglądały. Minęło przecież tyle czasu. - Jestem wolny - wyszeptał, ale wcale nie pogodził się z tym faktem, ani nie stał się odrobinę szczęśliwszy. Mimo że w końcu umierał. Jak i cały świat. Ziemia drżała bez przerwy, ale to był dopiero początek końca. Lód ruszył naprawdę i z chwili na chwilę zdawał się przyspieszać, w końcu mknął z szybkością tego stada słoni, o którym ktoś wcześniej tylko pomyślał. Dopiero wtedy łowcy ruszyli z miejsca swe leniwe tyłki. Lód napierał ze wszystkich stron, zacierając ślady życia. Jedyna droga ucieczki wiodła przez Bramę Śmierci i nią pognali przerażeni ludzie, nie oglądając się nawet za siebie, bo i nie było po co. Ściana Lodu była coraz bliżej, a ziemia pod stopami już nie drżała, ale trzęsła się pod krokami śnieżnego olbrzyma z północy. Łowcom udało się, choć nie można tego było powiedzieć o reszcie świata. Reszty świata bowiem już nie było. Oni jednak tego nie wiedzieli. Wendecja i Turan runęły do morza, jakby oderwały się od kawałka ziemi, do którego były przylepione. Dheirę, zgodnie z przepowiednią, w końcu rozerwał wybuch wulkanu i to na strzępy. Pozostałe państwa zalały olbrzymie fale, niczym potop, zmiatając je z powierzchni ziemi i to tak dokładnie, że wszelki po nich ślad zaginął. Ziemia zatoczyła się niczym pijany człowiek i jeszcze przez wiele dni nie mogła złapać równowagi, jakby jej środek ciężkości przemieszczał się w jej wnętrzu, niczym żółtko wewnątrz olbrzymiego jaja, ale garstka ocalałych ludzi nie mogła tego wiedzieć. Brak im było po prostu odpowiedniej perspektywy. Sakhil był jednym z nielicznych, którym się udało. Jeśli oczywiście można tak powiedzieć. Gdy tylko znalazł się w Turanie zrozumiał, że nie ma co tu robić i nie zastanawiając się długo ruszył na północ po uzupełnieniu zapasów. To było to jego szczęście. Wiedział, że i tak będzie już po wszystkim, nie wiedział jednak, że to nie jest wszystko. Ostatnie słowo miało należeć do samej ziemi. Gdy zaczęła drżeć był dopiero w pół drogi. Początkowo uznał, że to zwykłe trzęsienie ziemi, jednak szybko musiał zmienić zdanie. Nawet rzeka, którą płynęli zdawała się stawać dęba. Porzucili więc statek i ruszyli ku równinom na wschodzie i stepom Kurganu. Tam, gdzie wszystko się rozstrzygnęło przed tysiącami lat. Tam też ziemia zdawała się być odrobinę spokojniejsza. Ale tylko odrobinę. Wydawać się mogło, że coś zepchnęło ziemię z jej normalnych torów. Trzęsła się, niczym olbrzym wstrząsany drgawkami bólu. Chory, cierpiący olbrzym. Wulkany wybuchały jeden po drugim, a niebo zakryły ciemne chmury i pył, a potem dopiero spadł deszcz, razem z tym pyłem. Sakhil nie wiedział, jak długo padało? Przestał liczyć dni, zastanawiając się tylko, co przyniesie następny dzień? Zdawał sobie sprawę, że kataklizm dotknął nie tylko jednego skrawka, ale całej ziemi, choć i tak nie wiedział, nie potrafił sobie nawet wyobrazić, co mogło to oznaczać? Klęskę? Cóżby innego? Czyżby narodził się dhugoński demon? Mimo wszystko... Prawda miała jednak bardziej gorzki smak. W wiele miesięcy później, gdy już wszystko ucichło, a słońce zaświeciło na nowo, choć wstało na zachodzie, Sakhil ze swymi ludźmi dotarł do Turanu, a raczej miejsca, gdzie kiedyś stał Turan. Wszystko pochłonęło morze. Nie było nawet nad czym płakać. Następne kilka miesięcy zajęło ocalałej garstce Turańczyków zbudowanie niewielkiego statku, którym popłynęli w stronę Wendecji. Ferdoussi ani razu nie uśmiechnął się podczas tej podróży. Po drodze, jak zwykle, chcieli zawinąć na Dheirę, ale z wyspy pozostał tylko niewielki, skalisty skrawek ziemi w kształcie wieńca, który jednak już niczego nie mógł zdobić. Zielone winnice zalało morze lawy, a ziemia zamieniła się w wypaloną przez słońce pustynię, na której nawet ptaki nie zakładały gniazd. - Boję się myśleć, co zastaniemy w Wendecji? - Rzekł Ferdoussi do Sakhila, kierując łajbę na północny wschód, który teraz przecież był zachodem, ale kapitan i tak poprowadził swój statek nieomylnie do celu. Mógł to robić nawet z zawiązanymi oczami i nigdy się nie pomylił, ale tym razem, bez słowa zawrócił, raz na zachód, a potem na wschód, mając nadzieję, że choć ten jeden raz zmylił drogę. Wyglądało to tak, jakby od pasma gór oderwał się olbrzymi kęs i razem z przylepioną doń Wendecją obsunął w morze, w głębinę, tak, że nawet ślad po niej nie pozostał. Najmniejszy ślad. Ferdoussi znów bez słowa zawrócił statek i popłynął na południe, do Kosh, które zamieniło się w jedną kupę gruzów. - Chociaż coś - burknął Sakhil, ale przecież nie było to dla nich żadnym pocieszeniem. Ich świat, świat, który znali, został starty z powierzchni ziemi i wyglądało na to, że wokół całego Morza Środka wszędzie jest dokładnie tak samo. - Czyżbyśmy pozostali tylko my? - Sakhil nie wiedział już, gdzie mają płynąć. - Gdzieś w głębi lądu muszą być ludzie - oznajmił Ferdoussi, ale po tym, co znajdowali wcale nie był tego taki pewny. - Dzikusy - Sakhil wzruszył ramionami z rezygnacją, ale zaraz potem przyszło olśnienie. - Płyniemy do osady - Sakhil chwycił się słowa osada, niczym ostatniej deski ratunku. Ferdoussi machnął ręką i wzruszył ramionami, naśladując Sakhila, co pewnie miało oznaczać: - Jak chcesz - bo kapitan już przestał wierzyć, że gdzieś jeszcze odnajdą życie. - Perun. On zawsze miał szczęście - Sakhil próbował uzasadnić swój pomysł jakąś, choćby najwątlejszą teoryjką, ale kapitan i tak nie wyglądał na przekonanego. - A co nam pozostało? To nasza ostatnia szansa - Sakhil wiedział, że Ferdoussi i tak go posłucha, choć rzeczywiście, pierwszy raz był w takim stanie. Bliski wybuchu i zarazem załamany. Sakhil był sam jak palec, kapitan zaś miał w Turanie liczną rodzinę. - Co nam pozostało? - Ferdoussi zacisnął zęby i ze złością chwycił ster. - Potem to już możemy płynąć nawet prosto do Shannary! - I wyglądało na to, że rzeczywiście nie pozostanie im nic innego do zrobienia. W połowie drogi żegluga rzeką stała się niemożliwa. Dawniej zieloną krainę pokrywała teraz gruba warstwa śniegu. Rzeką spływały olbrzymie kry, które nie tylko zagradzały im drogę, ale wręcz zaczynały zagrażać i w każdej chwili mogły zatopić ich mały statek. Posuwali się dalej coraz wolniej i wolniej. Przenikliwe zimno było trudne do zniesienia, szczególnie dla ludzi pochodzących z południa, ale żaden z nich nie chciał dać za wygraną, w końcu jednak lód całkowicie skuł rzekę. Mieli dwa wyjścia - mogli porzucić statek i pójść dalej pieszo, albo też zawrócić. Nie opuszczało ich rozgoryczenie i poczucie klęski, które pozbawiło ich nawet woli istnienia. Tak jak przed wiekami dhugów. Nie była nawet pocieszeniem myśl, że dhugowie przegrali. Inaczej mróz nie wtargnąłby tu z taką siłą. Prawdę powiedziawszy oni również czuli się przegrani. Przecież walczyli o coś zupełnie innego, no a przynajmniej tak im się wydawało. Kolejne kilka dni spędzili na prowizorycznej przystani, nie mogąc się zdecydować, co robić dalej? Pierwszy raz doszło do kłótni. Kapitan chciał zawrócić i rzeczywiście płynąć do Shannary, ale Sakhil nie chciał dać za wygraną utrzymując, że należy iść dalej, porzucając statek. Uczepił się pomysłu mocniej nawet niż niejeden rzep psiego ogona i bez przerwy powtarzał dwa słowa: - Szczęście Peruna - jakby było to cudowne zaklęcie, mające potężną moc zawrócenia czasu. Kapitan zastanawiał się właśnie, czy nie związać Sakhila, jak przed laty i wywieźć gdzieś daleko, choćby nawet do Shannary, gdy nagle usłyszał pytający głos: - Szczęście Peruna? - W pierwszej chwili pomyślał, że mu się tylko przesłyszało, potem, że to echo płata figle, w końcu z niezbyt mądrą miną spojrzał na Sakhila. Twarz generała jednak wcale nie wyglądała lepiej. Ani tym bardziej mądrzej. Oczywiście, żaden z nich nie był brzuchomówcą, a więc i tę możliwość należało wykluczyć. Dzisiejszy spór rozpoczęli w kajucie, potem wyszli na zewnątrz i stanęli przy burcie statku. Oprócz nich na pokładzie nie było nikogo innego. Obaj równocześnie zaczęli zastanawiać się, czy nie tracą czasem rozumu? Ostatecznie była to jedyna i kto wie, czy w obecnej sytuacji nie najlepsza możliwość. Ale jednocześnie...? Na szczęście w tej samej chwili ciszę szczelnie wypełnił plusk wody i dziwny bulgot, jakby ktoś topił się i równocześnie chciał im o tym powiedzieć, choć mówić próbował pod wodą. Sakhil z Ferdoussim ze zdumieniem zaczęli wpatrywać się w toń, skąd po kolejnej chwili doszedł ich raz jeszcze pytający głos: - Szczęście Peruna? - A potem na powierzchnię wypłynął drewniany, całkiem zgrabnie przycięty kołek, który po chwili zacumował przy burcie statku, obok prowizorycznego trapu. Obaj Turańczycy spojrzeli po sobie ze zdumieniem. Na pewno im się nie przywidziało. Mówiący kawałek drewna. Znali więcej historyjek mogących być całkiem dobrym wytłumaczeniem tego ewenementu, ale w tej szczególnej sytuacji i miejscu możliwość była tylko jedna. Turańczycy równocześnie skinęli głowami i równocześnie wypowiedzieli to samo słowo. Brzmiało równie magicznie, jak poprzednie dwa, które z uporem maniaka powtarzał przez ostatnie dni Sakhil. - Perepłut!? - Wezwany właśnie przybierał ludzką postać i nie od razu mógł odpowiedzieć, choćby dlatego, że wciąż miał usta pełne wody, ale nie było już wątpliwości, spotkali w końcu kogoś, kto mógł udzielić im odpowiedzi. Bardzo wielu odpowiedzi na jeszcze więcej pytań. - Powoli Turańczyku - burknął Perepłut, drażniąc ich bardziej nawet niż onegdaj Peruna. - Nie przekrzykujcie się. Po kolei. Mamy czas. - Mamy czas?!!! - Wrzasnęli zgodnym chórem Sakhil z Ferdoussim. Wściekłość wcześniej niemal odebrała im rozum i jak przed chwilą sobie gotowi byli skoczyć do gardeł, tak teraz ich gniew zrobił akrobatyczną woltę i skupił się na Perepłucie. Powietrze eksplodowało, a lód na rzece w kilku miejscach popękał. Wspólny ich wrzask zagłuszył pytanie wodnika. - Na co? - Perepłut nie zrozumiał pytania, tym bardziej, że dla niego czas nie miał najmniejszego znaczenia, a Wendecja, czy Turan nie obchodziły bardziej niż zeszłoroczny śnieg, którego zresztą zeszłego roku wcale w tym miejscu nie było. - Na co mamy czas?! - Wysyczał Ferdoussi, ale wodnik, oszołomiony wrzaskiem, zignorował pytanie i najspokojniej w świecie zanurkował w lodowatej wodzie. Ferdoussi był gotów chwycić za oścień i rozpocząć polowanie nie bacząc na konsekwencje, ale na szczęście dla nich obu Sakhil słyszał już o wodniku i jego zwyczajach od Peruna, więc pohamował kapitana. - Mamy czas. Musimy mieć czas. Musimy czekać. Cóż nam pozostało? - Rzeczywiście. Nie mieli specjalnego wyboru. Mistrz pływacki musiał odegrać swoją rolę. Taki już był. - Gdzie Perun? - Spytał generał, gdy wodnik na dobre wygramolił się z wody, zasiadając do wieczerzy, którą przed chwilą upolował. - O to samo pytał mnie Jarowit. - Brat Peruna? - Właśnie. Tfu! Niech uschnie, tak jak mnie chciał załatwić! Chciał mnie wysuszyć - wyjaśnił wodnik, widząc niezbyt mądre miny Turańczyków. - Torturował mnie! - Turańczycy zgodnie kiwnęli głowami. - Torturował... Aha - i tak nie bardzo rozumieli, co wodnik ma na myśli, ale uznali, że nie ma to najmniejszego znaczenia. Tortura to tortura. Lokalne zwyczaje. Tradycja. Upodobania. - Chciał mnie wysuszyć, gadzina, ale mu ludzie nie pozwolili. Dosyć mają jego rządów. - Co się z nimi stało? - Uciekli do Hyrkanii. Mieli więcej szczęścia niż rozumu. Lód ruszył, ale oni czekali. Nie wiadomo na co? Myśleli, że nic się nie stanie. Leniwi głupcy! - No i? - Sakhil zaczynał się powoli uspokajać, ale wciąż drażnił go wodnik, przerywający rozmowę co parę chwil. - Może już przestałbyś się moczyć!? - Wyszeptał Turańczyk, w tej samej chwili doznając olśnienia. Prawdę powiedziawszy on również chętnie wziąłby wodnika na przyspieszony kurs udzielania odpowiedzi. - Wysuszyć - szepnął bezwiednie w trakcie kolejnej przerwy i to tak głośno, że nawet pod wodą wodnik go usłyszał. - Wysuszyć?! - Perepłut wystrzelił ponad wodę, a jego głos nabrał dziwnego, morderczego zabarwienia. - Co miałeś na myśli? - Zabulgotał łypiąc oczami. - Och!... Wstrząsnęło to mną!... Oburzyło... To... - Sakhil spoglądał na wodnika nie mniej podejrzliwie, niż ten na niego. Turańczyk w myślach pośpiesznie wertował wyimaginowany słownik w poszukiwaniu właściwego słowa. Czas upływał nieubłaganie, oczy Perepłuta mrużyły się coraz bardziej. Dokładnie tak, jak u tygrysa szablozębego, na moment przed atakiem. - To okrutne! - Wrzasnął Sakhil, oddychając z ulgą. - To wstrząsające! Niewiarygodne! - Słowa teraz już same cisnęły mu się do ust, niemal dławiąc Turańczyka. W końcu, gdy już zabrakło mu powietrza, Sakhil krzyknął: - Drań! - Choć nie do końca było wiadomo kogo miał na myśli. To słowo było przysłowiowym rzutem na taśmę. Albo wodnik rzuci się na nich, albo uspokoi. Perepłut jeszcze przez chwilę przyglądał się Turańczykowi, jakby zastanawiając się, którą możliwość wybrać. Cisza dzwoniła już w uszach. - Ha - parsknął wodnik. - Ale was nabrałem - i śmiejąc się do rozpuku wskoczył do wody. Jego wesoły bulgot woda rozniosła po całej okolicy. Turańczycy, choć przecież oprócz śmiechu wodnika niczego innego nie było słychać, odnieśli niemiłe wrażenie, że cała okolica się z nich natrząsa. Mogli tylko wzruszyć ramionami i czekać aż Perepłut znów raczy wypłynąć. W końcu raczył. - Gdzie Perun? - Powtórzył Sakhil. Nie było to może najważniejsze pytanie, na które chciał uzyskać odpowiedź, ale w tym jednym skupiały się wszystkie jego wątpliwości. Perun i rozwiązanie. - Któż to może wiedzieć? - Wodnik potrafił wzruszać ramionami nie mniej znacząco. - Ostatnio widziałem go w osadzie. Nim to wszystko - Perepłut znów znacząco zatoczył krąg płetwiastą rączyną - się zaczęło. Jak tylko spalili to paskudztwo Perun wypuścił świetlik, który dostał od Dziewanny i ruszył za nim. Wziął ze sobą to niemowlę i poszedł jej szukać. To wszystko, co wiem. Więcej go nie spotkałem - Sakhil nie potrafił jeszcze czytać w twarzy Perepłuta, ale i tak czuł, że ten łże. Gorzej niż pies. Postanowił jeszcze kiedyś wrócić do tej sprawy. - Co się wydarzyło w osadzie? - Kolejne pytanie Sakhila było pierwszym z całej serii ważniejszych pytań, na które wodnik odpowiadał z prawdziwą przyjemnością. Oczywiście w przerwach między jedną kąpielą a drugą. Uwielbiał rozmawiać... Ale nie na sucho. Turańczycy zaś przez cały wieczór uczyli się cierpliwości. Gdy wodnik zakończył, tuż nad ranem, uznali, że warto było przecierpieć tę noc. No cóż, te kilka optymistycznych wieści w natłoku katastrofalnych wydarzeń było promykiem nadziei, którego można było się uchwycić, ale następnego ranka, gdy Sakhil przygotował już wszystko do wymarszu Ferdoussi pokręcił przecząco głową. - To nie dla mnie. Suchy ląd. Wyobrażasz sobie mnie, żyjącego daleko od morza? - Spytał. Wodnik przysłuchiwał się ich rozmowie potakująco kiwając głową. - Suchy ląd... Brrr... - wstrząsnął się Perepłut. Sakhil chyba spodziewał się czegoś takiego, ale i tak musiał zaprotestować, zastanawiając się, czy nie związać kapitana, jak on kiedyś postąpił z nim. - Nie myśl nawet o tym - szepnął kapitan z uśmiechem, po raz kolejny udowadniając jak dobrze się przez te wszystkie lata poznali i rozumieli. - Płynę do Shannary, nawet jeśli jej też już nie ma. Już rozmawiałem z moimi marynarzami. Połowa z nich jest tego samego zdania. Nie wytrzymamy życia na lądzie... - Niech i tak będzie - szepnął Sakhil a potem wziął kapitana w ramiona. - Może kiedyś jeszcze się spotkamy. - Kto to wie? - Ferdoussi usiłował uśmiechnąć się raz jeszcze, ale wzruszenie skutecznie sparaliżowało tę część jego brodatej twarzy która odpowiedzialna jest za okazywanie radości. Nie było z nimi kobiet, więc nikt nie płakał a rozstanie nie trwało całą wieczność. Ferdoussi z większością marynarzy odpłynął na południe zaś Sakhil z żołnierzami zszedł na ląd i ruszył w stronę gór, na zachód, ku Hyrkanii, gdzie znaleźli schronienie łowcy. Po skrawku ziemi, na którym kiedyś żyli nie pozostał nawet ślad, jakby był kamykiem wpadającym w wodę, która natychmiast nad nim się zamknęła. Na powierzchni ziemi powstały jednak dużo większe koła i fale niż mogłoby się wydawać. Fale, które niemal nie zalały całej ludzkości. Jak woda nad kamykiem, Lód zamknął się nad skrawkiem lądu, który dzięki swej wiedzy wydarli dhugowie naturze. Na chwilę tylko. Na chwilę dla ziemi i natury. Ludzie zacząć musieli wszystko od nowa... No chyba że Shannara... |