Część II

Rozdział 16 - WENDECJA

    tatek ofiarowany im przez króla Dheiry nazywał się znamiennie - „Nadzieja”, ale wcale nie ze względu na nazwę został im przydzielony. „Nadzieja” nie prezentowała się tak okazale jak ich okręt przed wyruszeniem w morze, ale przynajmniej była cała i stała gotowa do drogi. Prawie. Był jeden problem. Ich załoga została zdziesiątkowana, trzeba było więc dokonać niezbędnych uzupełnień. Tawerny zawsze pełne były „ochotników”, niestety, normalny w takich sytuacjach tryb postępowania był wykluczony. Ferdoussi niezmiernie nad tym ubolewał, jednak gościnność Dheirańczyków była zbyt wielka, by teraz ją pogwałcić. Należało postępować zgodnie z zasadami. I tu był pies pogrzebany. Marynarze, a w szczególności marynarze dheirańscy, są przesądni, a plotki, przez te kilka dni ich pobytu na Dheirze, rozrosły się do niewyobrażalnych wprost rozmiarów. Oczywistym było, że nikt nie będzie chciał się dobrowolnie do nich przyłączyć.

     Czego to nie mówiono? Raz utrzymywano, że morze jest im przeciwne i to właśnie ono usiłowało ich powstrzymać, ktoś inny znów, jeszcze lepiej poinformowany, twierdził, że przybysze z Turanu są przeklęci, kolejny znawca tematu dodał, że zginą w paszczy morskiego potwora. W najlepszej sytuacji, oczywiście nie dla nich, po prostu mieli spocząć na dnie morza.

     Nikt nie miał pojęcia, kto ich przeklął i za co, ale Sakhil był pewien, że gdyby zostali na Dheirze kilka dni dłużej z pewnością ustalono by wszystkie szczegóły. Wyglądało na to, że nikogo, w żaden legalny sposób, nie uda im się nakłonić do wstąpienia w szeregi potępionej załogi. Na szczęście król Goran nie miał zamiaru czekać, aż jego poddani zmienią zdanie. Na jego rozkaz „ochotników” musiał wyznaczyć kapitan portu.

     Z pewnością kapitan nie zjednał sobie tej nocy zbyt wielu przyjaciół, ale rankiem statek gotów był do drogi. Jednak nie był to koniec kłopotów.

     Przez pierwsze dni żeglugi trudno było utrzymać nowych członków załogi w ryzach. Nie tylko że nie przykładali się do wykonywanej pracy, jawnie manifestując swą niechęć, to coraz częściej dochodziło do spięć między nimi, a marynarzami turańskimi, którzy musieli pracować podwójnie. Wszystko wskazywało na to, że wkrótce dojdzie do otwartego buntu, ale Ferdoussi, przewidując bieg wypadków, dla przykładu rozkazał dwóch, co oporniejszych, przeciągnąć pod kilem. Gdy to nie pomogło osobiście wychłostał kilku innych „kotem o dziewięciu ogonach”, zaś jednego z nieposłusznych, jak przynętę dla ryb, przez cały dzień ciągnięto za statkiem. Gdy po jakimś czasie okazało się, że przynęta została niezauważalnie zdjęta z haczyka buntownicy ostatecznie zrezygnowali ze swych planów. Zrozumieli, że na „tym” okręcie bunt nie jest możliwy.

     Dakiki podniecony i rozgorączkowany zmianami, które nadały jego życiu nowego smaku przez pierwsze noce nie mógł wcale spać, dokładnie więc i z detalami widział, czego dopuścił się kapitan. Bezwzględność Ferdoussiego wstrząsnęła jego delikatną naturą do głębi. Nie mogąc przejść do porządku dziennego nad tym jawnym barbarzyństwem poszedł do Sakhila, by zaprotestować. Głośno. Turańczyk wcale nie próbował go zbyć tylko spytał:

     - Było inne, lepsze wyjście? Ja go nie widzę, a poza tym na morzu Ferdoussi jest dowódcą. Ja się nie wtrącam. Gdybym użył swoich ludzi nie uniknęlibyśmy walki i z całą pewnością ofiar byłoby więcej. Statek też mógłby zostać uszkodzony, a przecież musimy dopłynąć do Wendecji. I to jest naszym celem - Dakiki rzucił okiem na stojących z tyłu ludzi Sakhila i natychmiast zamilkł. Z takimi argumentami trudno było mu dyskutować, pomijając oczywiście fakt, że z racjonalnego punktu widzenia, Sakhil, no cóż, miał rzeczywiście sporo racji. Dakiki raz jeszcze przyjrzał się Turańczykom. Sakhil miał rację. Niewątpliwie... Całkowicie... I zupełnie... Bezsprzecznie... Dakiki jednak nie zdawał sobie sprawy, że racje Sakhila, jakiekolwiek by nie były, akurat w tym przypadku, jak i w co najmniej stu innych, nie miały absolutnie znaczenia. Po prostu w ten oto sposób po raz kolejny zadziałał, jak zwał go Razamanaz, czynnik psychologiczny. Sakhil pieczołowicie wybierał swych ludzi według dobrze przemyślanego schematu. Zawsze postępował w ten sam sposób. Jego zadaniem było prowadzenie pertraktacji, pozostali mieli tylko zastraszać. W milczeniu. Zazwyczaj wystarczało, że w odpowiedniej chwili wyrastali za jego plecami.

     Oczywiście ich zalety tylko na tym się nie kończyły. Byli przecież, jak jeden mąż, zaprawionymi w wielu bojach weteranami i Sakhil ufał im, jak sobie samemu. Był, jak wcześniej jego ojciec, znakomitym mediatorem, a wysyłany z poselstwem zawsze postępował według schematu wypracowanego przed wielu laty właśnie przez jego ojca. Widok stojących za nim wojowników miał wybić z głowy rozmówcy wszelkie zwariowane pomysły, takie jak na przykład rzucenie posłów psom na pożarcie. Gdy mediacje utykały w martwym punkcie, a strona przeciwna nie chciała zgodzić się na żadne ustępstwa Sakhil zazwyczaj wskazywał palcem za siebie i dodawał od niechcenia, powtarzając zresztą niemal dokładnie to, co powiedział już Dakikiemu:

     - Spójrzcie na nich. Na jeden rozkaz mego pana stanie tu armia takich jak oni, ale czy to potrzebne? Przecież możemy znaleźć jakieś rozsądne, satysfakcjonujące obie strony, wyjście - ale Sakhil nie zawsze był pod ręką, nie zawsze też był potrzebny, do rozwiązywania zwyczajnych problemów używano zwyczajnych posłów, czasem jednak dyplomacja rozkładała bezradnie ręce i wtedy wysyłano Sakhila.

     Pewnego razu władyka ościennego państewka, bezczelnie łupiący turańskie karawany kupieckie, nakarmił lwy posłami, których wysłano przed Sakhilem, bo ktoś niewłaściwie ocenił sytuację. Sakhil tym razem już nie bawił się w dyplomację, a jego świta miała w końcu okazję, by wykazać się swymi umiejętnościami.

     Po wszystkim raz jeszcze wyprawiono lwom ucztę. Tym razem trwała trochę dłużej, ich stół był przecież suto zastawiony. Zwierzęta spały potem całe trzy doby, a później powędrowały z karawaną do Turanu, jako podarunek od lojalnego następcy sojuszniczego państewka dla trzydziestego szóstego sabora Turanu, Razamanaza Wielkiego.

     Tym razem jednak Sakhil dobrze wiedział, że Wendecji nie uda się zastraszyć. Nie na tym zresztą miała polegać jego misja, nie chodziło o manifestację siły, ani tym bardziej o zastraszanie. W Wendecji miał, musiał nawet, znaleźć sojusznika, który, ramię w ramię, stanie z nimi do walki z dhugami. Musiał również nakłonić Wendecjan do wydania Perunowi miecza, co było trudniejszym zadaniem, miecz bowiem był najcenniejszą wendecką relikwią. Należał do wendeckiego króla Zubarana, który w Wielkiej Wojnie pokonał dhugów.

     Najwięcej jednak zależało będzie od samego Peruna i... jego przeznaczenia, bo gdyby wszystko okazało się wytworem jego chorej wyobraźni... Choć przecież dhugowie istnieli, rzeczywiście i całkiem realnie, Sakhil był jedynym, który widział ich na własne oczy, nie licząc oczywiście Zelorana... i jego kuli, w której wszystko mógł zobaczyć... Nie! Sakhil wolał nawet o tym nie myśleć, ale fakty i tak wyglądały tak jak wyglądały, a on nie mógł niczego zmienić. Jeszcze nie. A na razie jedyne, co mieli, to Perun, mag i mnóstwo niewiadomych. Same domysły. Nie chciałbym wyjść na głupca, pomyślał Sakhil zły na samego siebie. Pewnie złościłby się dalej na własną niemoc i bezradność, na szczęście w tej samej chwili odezwał się marynarz na bocianim gnieździe.

     - Widzę port!

     Dwie olbrzymie latarnie morskie nocą widoczne były z wielkiej odległości. Wskazywały drogę statkom zdążającym do tego starożytnego miasta. Musiały być ogromne. I rzeczywiście były. Ale dopiero w świetle dziennym ich widok porażał. „Nadzieja” wyglądała przy nich niczym liść opadły z drzewa. One były drzewami, statek liściem unoszonym przez strumyk. Co tam drzewami, Perun na ich widok aż zadrżał ze zdumienia. Były większe od największych drzew, niemal takie, jak święte sosny.

     Każdy statek wpływający do portu musiał przepłynąć między nimi, jeśli oczywiście łączące je wrota zostały otwarte. WROTA. To dopiero było coś. Każda wieża miała swą własną niewielką przystań, do której wpierw cumowały statki zdążające do portu. Dowódcy strażnicy należało okazać wszystkie możliwe glejty, listy poselskie i przepustki, a czasem nawet musiano zezwolić na rewizję statku.

     Dowódcą portowego garnizonu był wywodzący się ze znamienitego i starożytnego rodu DeTengo wendecki generał Alcazar DeTengo, za plecami zwany przez podwładnych Tentego. Alcazar DeTengo nie był może skończonym kretynem, ale był bardzo bliski ideału. Niestety. Od wieków najważniejsze stanowiska w państwie były dziedziczone. Przechodziły z ojców na synów bez względu na predyspozycje i zalety kandydata, albo też ich brak. Tentego był ofiarą i kretynem równocześnie, na szczęście jednak dla Wendecji nie miał zbyt wielu okazji, by wykazać się swymi przymiotami.

     Od dowódcy portowego garnizonu, choć było jednym z bardziej zaszczytnych stanowisk w Wendecji, nie wymagano polotu, wręcz przeciwnie, stąd może Alcazar DeTengo idealnie się do tej pracy nadawał. Ściśle przestrzegał przepisów i to nawet nie jak wojskowy, ale jak doskonały administrator, a jeszcze bardziej jak idealny biurokrata. Też kretyn. Do jego zadań należało przede wszystkim nadzorowanie wpływających i wypływających z Wendecji statków i przeprowadzanie ich inspekcji, szczególnie w sytuacjach nietypowych.

     Sytuacja taka za życia potomka dostojnego rodu Alcazarów wydarzyła się raz tylko i to przed wieloma laty. Dostarczyła mu wielu mocnych wrażeń. DeTengo miał cichą nadzieję, że więcej nic takiego się nie zdarzy, przynajmniej nie za jego życia... I dotąd jeszcze się nie wydarzyło. Na całe szczęście.

     Tego dnia osobiście obserwował z wieży przebieg inspekcji. Gdy wszystko zakończyło się pomyślnie dał sygnał do otwarcia wrót.

     WROTA. Nigdy żadnej armii nie udało się sforsować tej przeszkody. Olbrzymi mur i potężne wrota odstraszały każdego, a tych, którzy próbowali, czekał srogi zawód. Sakhil był jednym z zawiedzionych.

     Przed wieloma laty spróbował niemożliwego. Chciał sforsować wendeckie wrota. To był właśnie ten raz, który tak bardzo utkwił w pamięci Alcazara. Sakhil twierdził, że popchnęła go do tego czynu czysta ciekawość. Chciał w praktyce sprawdzić teorię, prawda jednak była zupełnie inna, a jego motywy bardziej osobiste. Ferdoussi mógłby coś na ten temat powiedzieć.

     Na lądzie do burzenia wrót służył taran, więc Sakhil również postanowił użyć czegoś w rodzaju tarana. Wybrał jeden z korsarskich statków, właśnie zdobyty przez turańską flotę. Na jego dziobie, tuż nad linią wody, rozkazał zamontować potężny taran. W ciemną, burzliwą noc Sakhil rozpędził pod pełnymi żaglami tak przebudowany statek i skierował go w stronę wrót. Zdawał sobie sprawę, że najtrudniejszym zadaniem będzie opuszczenie rozpędzonej jednostki, dlatego równolegle do niego płynął drugi, niewielki, ale za to niesamowicie zwrotny stateczek. Prowadził go oczywiście Ferdoussi. Statki połączono liną, do której przywiązał się Sakhil. Gdy było już pewnym, że statek nie zboczy z kursu, zablokował ster i skoczył za burtę. Taran runął na wrota niczym rozwścieczony nosorożec.

     Dla Ferdoussiego był to jeden z najtrudniejszych manewrów w życiu. Wszystkie żagle przygotowano do zwrotu, niewielka załoga zajęła pozycje czekając na jego sygnał. Dwa statki płynęły burta w burtę do ostatniej chwili. Gdy Sakhil znalazł się w wodzie natychmiast wykonano zwrot, tylko że przy tej prędkości to natychmiast wydawało się ciągnąć w nieskończoność. Mur rósł w oczach niczym sztormowa fala. Brakowało dosłownie kilku łokci, by i drugi stateczek wpadł na wyrosłą przed dziobem wieżę. Sakhil wciąż jeszcze łykał wodę. Ferdoussi najpierw wyrównał kurs, a dopiero potem rozkazał wciągnąć Sakhila na pokład. No cóż, on również miał powód, by tak właśnie postąpić. Ten jeden raz. Za Sakhilem poszedłby nawet w ogień, choć nie zawsze się z nim zgadzał. To był właśnie jeden z tych razów, a dla Sakhila była to ostatnia chwila. I lekcja. Następnej już by nie przeżył, wypełniony wodą niczym bukłak.

     Jeszcze długo potem bulgotał, zamiast mówić, pluł wodą i machał ramionami, jakby próbował utrzymać się na powierzchni wody. Wyraźnie nie zdawał sobie sprawy, gdzie jest i co się z nim dzieje? Ferdoussi dławił się również, ale ze śmiechu. Był usatysfakcjonowany. Niemal otarł się o śmierć, która tym razem miała zdumioną twarz wendeckich wojów. Sakhil zapłacił za jego strach.

     Załoga portu w pierwszym momencie nie zareagowała. Prawdę powiedziawszy i tak nie bardzo mogła coś robić. Zbrojni stojący na blankach ani drgnęli, zaczarowani widokiem rosnącego w oczach okrętu, a potem rozległ się grzmot i wieże zadrżały, jakby zatrzęsła się ziemia. Rozpędzony nosorożec zobaczył wszystkie gwiazdy. Nawet te niewidoczne gołym okiem. I to wszystko.

     Kilka dni później Sakhil wpłynął do wendeckiego portu na statku kupieckim, oczywiście po okazaniu stosownych glejtów i szczegółowszej niż zwykle rewizji. Wciąż usuwano resztki zatopionej jednostki. Taran rozpłaszczył się na wrotach nie robiąc im najmniejszej krzywdy, ale na kilka dni unieruchomił sam port. Sakhil zrozumiał, że tym sposobem niczego się nie osiągnie, chyba żeby wrota były otwarte. Zatapiając statek pomiędzy nimi można było je unieruchomić. W murach powstałby wyłom, którym dałoby się dostać do wnętrza. W sytuacji odwrotnej, gdyby ktoś uciekał i zatopił statek pomiędzy wieżami zatrzymałby w ten sposób pościg. Ale to była tylko teoria.

     Zdobycie tej wiedzy Sakhila kosztowało statek, Ferdoussiemu przybyło parę siwych włosów, zaś nagrodą była tylko wątpliwa satysfakcja. Ale tamtego dnia widok zamieszania, którego byli sprawcami wprawił ich w trochę lepszy humor, nawet nie przypuszczali, że zdobyta z narażeniem życia wiedza jeszcze im się przyda, choć wcale nie do forsowania wendeckich wrót. Pomysł Sakhila wykorzystał w kilka lat później Ferdoussi do taranowania okrętów pirackiej floty, która rozrosła się ponad dopuszczalną miarę. Od tamtej też pory część okrętów turańskiej floty już zawsze uzbrajano w taran, choć nigdy więcej, nie licząc bitwy z piratami, nie było okazji do ponownego użycia tych jednostek.

     Pamiętnego dnia wendeccy obserwatorzy bezustannie wpatrywali się w odległą dal, oczekując kolejnych napastników, garnizon wzmocniono, a na murach co krok stał zbrojny. Nic nowego się jednak nie wydarzyło, a choć jeden z obserwatorów utrzymywał, że widział dwa statki, jeszcze bardziej od Dheirańczyków przesądni Wendecjanie woleli wierzyć, że zaatakował ich statek pełen złych duchów. Od tamtej chwili też coraz częściej zaczęły pojawiać się plotki o opustoszałych statkach dryfujących w pobliżu Wendecji, jakoś jednak nigdy takiego statku nie znaleziono, ani tym bardziej nikt nie przyholował go do wendeckiego portu, za co któryś z wielmożów wyznaczył całkiem sporą nagrodę. Nagrody nikt nie odebrał.

     Od tamtego wydarzenia minęły lata, ale w Wendecji nadal nic się nie zmieniło, jakby czas stanął w miejscu i to już przed tysiącleciami. Obserwatorzy na wieżach wciąż tak samo wypatrywali napastników, ognie paliły się w glinianych garncach, a katapulty na murach stały gotowe do zatopienia atakujących statków, mimo że od pokoleń, nie licząc tego jednego przypadku, nikt Wendecji od strony morza nie próbował zdobywać.

     Tym razem jednak, po okazaniu poselskiego listu od króla Dheiry i krótkiej rozmowie z dowódcą strażnicy, gdy już wyjaśniono to, co było do wyjaśnienia, nastąpiła nieoczekiwana rewizja statku. Bardzo szczegółowa rewizja. Sakhil był tym wszystkim zdumiony. Dopiero po niej Alcazar DeTengo wydał im stosowną przepustkę, a wrota zaczęły się wolno otwierać. Jakiś potężny mechanizm ze zgrzytem i łoskotem ruszył oba skrzydła. Wir i fale, które przy tym powstawały, zdolne były nawet zatopić małą łódź, toteż nikt w tym momencie nie próbował wpływać, ani wypływać z portu.

     - Czy wiesz Perunie, że ten mechanizm działa już tysiące lat i jeszcze nigdy się nie zepsuł? Na szczęście dla Wendecjan. To tajemnica, ale ponoć już nikt nie potrafi ich naprawić - Sakhil mrugnął w stronę Ferdoussiego, ale Perun zauroczony, jak zwykle zresztą, niczego nie zauważył. - Muszą bardzo się o niego bać. Może kiedyś nawet zadrżały im serca, jak myślisz mój kapitanie? - Spytał, kładąc swą ciężką dłoń na ramieniu marynarza. Perun odniósł wrażenie, że tych dwóch łączy coś więcej, niż tylko wspólne wyprawy i przyjaźń. Może jakaś tajemnica? Sakhil chyba posiadał siódmy zmysł, bo natychmiast domyślił się, jaką drogą podążają myśli Peruna. By go jeszcze bardziej zaintrygować dodał:

     - Może kiedyś wyjawimy komuś nasz sekret. Cóż ty na to Ferdoussi?

     - No cóż, jeśli o mnie chodzi, zawsze gdy tędy przepływam czuję się dziwnie...

     - Czyżbyś się bał?

     - Tylko głupcy nie czują strachu, a ja nie ludzi się boję, tylko zemsty bogów.

     - Bogów?

     - Przecież sam dobrze znasz tę klątwę. Tych, którzy podniosą rękę na świętości Wendecji czeka śmierć w szponach Krakena...

     - Daj spokój. Jednego potwora już mamy na oku, prawda Perunie? Nie zawracajmy więc sobie głowy legendami. Krakena nikt nigdy nie widział.

     - W każdej legendzie jest ziarno prawdy.

     - Co ma być, to będzie, a śmierć... każda śmierć jest dobra, jeśli jest szybka. Co komu pisane...

     - Co komu pisane? Tego nikt nie wie, o ile się jednak nie mylę, już zaczęliśmy igrać z losem.

     - A więc cóż znaczy jeszcze jedna igraszka, nawet jeśli nazwiemy ją wyzwaniem - odpowiedział Sakhil i zamilkł, bo właśnie dosięgnął ich cień rzucony przez wieże, na chwilę kryjąc w ciemnościach, głębszych niż wskazywałaby na to pora dnia. Było popołudnie, a słońce jeszcze stało wystarczająco wysoko, by cień nie był mrokiem. Nawet Peruna, który przecież nie znał przyczyny obaw Ferdoussiego, ani tym bardziej wendeckich legend, ten mrok przyprawił o dreszcze. Trwało to krócej niż mgnienie oka, jednak rozmowy, jeszcze przed chwilą głośne i żartobliwe, ucichły natychmiast. Cisza była nie do zniesienia, jeśli oczywiście cichy może być ruchliwy port, miasto pełne przekupniów i niebo po którym śmigają rybitwy. Na pomoście, do którego rozkazano im przybić, czekał już na nich posłaniec, mający jak najszybciej doprowadzić ich przed królewskie oblicze.

     - Zazwyczaj daje się posłom trochę czasu na odświeżenie - mruknął Sakhil pod nosem wystarczająco głośno, by posłaniec usłyszał jego skargi.

     - Nie podoba mi się sposób, w jaki nas przyjęto - szepnął do kapitana przed wyruszeniem na zamek. Ferdoussi miał pozostać na statku, by przygotować go do natychmiastowego wypłynięcia, ale tak, by nikt nie dopatrzył się pośpiechu. Rewizja na statku musiała przecież mieć jakąś przyczynę. - Grimzell to podstępna i niezbyt słowna suka - dodał, celowo nie ściszając głosu. Słowo suka dobitniej zaakcentował, a potem wziął Peruna pod rękę i odszedł na bok, jakby chcąc przekazać mu coś szczególnie ważnego. Posłaniec cały czas przyglądał się mu podejrzliwie.

     - Weź ze sobą Łasego. Kto wie, co nas jeszcze spotka? Może okazać się, że razem nie będziemy wracać, a poza tym... on znakomicie odwraca uwagę - Łasy oczywiście nie potrzebował zachęty. Miał dosyć morskiej żeglugi i wyglądało na to, że do kolejnej trudno będzie go nakłonić. Z wyraźną ulgą zszedł na ląd.

     - Pośpiech Grimzell jest zastanawiający. Dotąd posłowie nie mogli doczekać się przyjęcia. Czyżby wydarzyło się coś, o czym jeszcze nie wiemy? Musimy dobrze wyczuć sytuację, a poza tym dobrze byłoby, gdybyśmy dostali się przed oblicze króla - Sakhil podejrzewał, że coś musiało odmienić zwyczaje panujące na wendeckim dworze. Posłaniec potwierdził, że król już od dawna osobiście nie przyjmuje gości, ani nawet ważnych poselstw, a większość jego obowiązków przejęła królowa. Sakhil domyślał się, że nie jest to jedyna przyczyna, by więc sprowokować wysłannika do komentarzy, półgłosem prowadził w marszu rozmowę z Perunem, niby to wprowadzając go w sytuację.

     - Król pije jak smok od czasu ucieczki syna Irvana. Ponoć młodsza od niego Grimzell, która nigdy do świętych nie należała, usiłowała uwieść Irvana, syna jego i nieżyjącej już królowej Vereny. Grimzell była do niej bardzo podobna.

     - Nadal jest - odezwał się w końcu wysłannik. - Ale nigdy nie będzie Vereną. Daleko jej do tego.

     - O tak - natychmiast wtrącił Sakhil. - Grimzell nie jest ideałem, a sama uroda, czy podobieństwo nie wystarczy. Znałem również Verenę... - celowo zaczął ten drażliwy dla każdego Wendecjanina temat. - Plotka mówi więcej - dodał, wiedząc już, że to nie on będzie kończył rozpoczętą myśl.

     - Irvan uciekł, gdy Grimzell wyjawiła, że usiłował ją uwieść i nakłonić do udziału w spisku. Chciał zabić ojca i objąć tron. Myślę jednak, że prawda przedstawiała się inaczej - Olbar, zgodnie z przewidywaniami, dał się sprowokować.

     - Czyżbyś nie lubił królowej Olbarze? - Sakhil już wcześniej spotkał posłańca, jednak nie mógł sobie przypomnieć w jakich było to okolicznościach i, co ważniejsze, które stronnictwo dworskie ten reprezentuje? Gdy w końcu przypomniał sobie imię reszta poszła łatwiej. Poznali się w Kosh, dokąd wyruszyli na rozkaz swych władców, by doprowadzić do zawiązania koalicji, której celem miało być odparcie barbarzyńców z południa. Przed wiekami barbarzyńcy przybywali z północy, teraz jednak na północy był wieczny lód, a życie kwitło na południu.

     Olbar był dużo starszy od Sakhila i naturalnie pamięć już go zawodziła, ale gdy tylko Sakhil przypomniał mu Kosh, dawne wspomnienia przedarły się przez mgłę zapomnienia.

     - A wiesz, ja również miałem wrażenie, iż już kiedyś się spotkaliśmy? - Wtedy ich wspólne negocjacje zakończyły się sukcesem. To oni też, w nagrodę, poprowadzili zjednoczone armie trzech państw na południe, przeciw barbarzyńcom, bo Razamanaz i Alaryk woleli pozostać na gościnnym dworze Kosh, gdzie po raz pierwszy wszyscy zobaczyli królewską córę Grimzell.

     - Co się dzieje w murach Wendecji, Olbarze? Całe lata mnie tu nie było.

     - Nie liczą się lata, te nie pozostawiły na tobie śladu. Najważniejsze stało się zupełnie niedawno. Najpierw pojawił się wróżbita, który zatruł nasze dusze, za nim przybyli posłowie z Turanu.

     - Posłowie z Turanu?! My jesteśmy poselstwem z Turanu!

     - Tak - Olbar skinął głową potwierdzająco, a potem dalej kontynuował swą opowieść, wprawiając wszystkich w osłupienie. - I chcieli ukraść miecz Zubarana.

     - Nie było wcześniej żadnego poselstwa!

     - Mieli listy uwierzytelniające.

     - Fałszywe. My mamy listy! Przecież znasz mnie...

     - Upłynęły lata. Kiedyś ciebie znałem, jeśli oczywiście to jesteś ty?

     - Czyżbyś nie wierzył własnym oczom?

     - Sam już nie wiem komu i czemu mam wierzyć - odpowiedział Olbar znużonym głosem. - Miecz Zubarana to nasza największa świętość...

     - No tak... Jeśli dobrze pamiętam, to istnieje przepowiednia dotycząca tego miecza?

     - Przepowiedni jest wiele, a ci którzy wieszczą, mówią często tak mgliście, że trudno się w tym rozeznać.

     - A co mówi ostatnia?

     - Ma nastąpić koniec świata.

     - Na cóż więc Wendecji miecz, jeśli koniec świata bliski?

     Tak dyskutując dotarli w końcu do bram zamku, gdzie już czekały na nich straże. Szli pieszo, choć zazwyczaj po posłów przysyłano powóz zaprzężony w co najmniej cztery konie i liczną, kolorowo przystrojoną świtę ze sztandarami i proporcami. Za panowania Grimzell zwyczaje te nieco zmieniły się. Pochodząca z południa królowa przywlokła za sobą dosyć przyciężkawy zwyczaj, po posłów przysyłano lektykę, a i królewski wysłannik zazwyczaj takiej lektyki używał, ale Olbar nie dostał ani lektyki, ani powozu, co mogło oznaczać, że nie był w łaskach u królowej. Sakhil ucieszył się z tego. Olbar był właśnie tym, kogo poszukiwali, królewskim stronnikiem, dzięki któremu może uda się im dotrzeć do Alaryka.

     Tymczasem jednak sytuacja nie przedstawiała się najweselej. Na zamku już wiedziano o ich przybyciu i gdyby nie wstawiennictwo Olbara, najprawdopodobniej doszłoby do walki. Szpaler, którym przechodzili, nie rozchylił się nawet na stopę, tak, że ocierali się o stojących twardo wendeckich wojowników. Schowani za ich plecami dworzanie wznosili wrogie okrzyki i składali prowokacyjne propozycje, wojacy mieczami uderzali o tarcze. Dopiero gdy Łasy podniósł się na tylne łapy i zaryczał wściekle zbrojni rozstąpili się odrobinę szerzej. Sakhil zaczął żałować, iż nie wziął ze sobą więcej ludzi. Pokazałby tym dworakom, że należy okazywać mu respekt i szacunek.

     Zgiełk narastał, ale gdy tylko weszli do sali tronowej wszyscy natychmiast ucichli. Królowej nie udało się ukryć zadowolenia. Najwyraźniej podobała się jej ta cała sytuacja. Sakhilowi za to mniej. Wypadało natychmiast zaprotestować, więc zaprotestował, ale przeprosin oczywiście nie doczekał się żadnych. Powiódł więc dookoła pogardliwym spojrzeniem, a potem wręczył listy poselskie. Królowa ledwo raczyła rzucić na nie okiem. Nie odezwała się ni słowem, za to, jak wcześniej Olbar, przyglądała się badawczo Sakhilowi. Najprawdopodobniej jednak nie mogła sobie przypomnieć okoliczności, w których się spotkali. Minęły lata całe, choć czas, co Sakhil musiał przyznać w duchu, okazał się dla Grimzell niezwykle łaskawy.

     Za to Perun przyglądał się królowej zauroczony. W pierwszej chwili dosłownie został porażony jej urodą, po chwili jednak zdał sobie sprawę, że był w jej twarzy jakiś dysonans, rysa w idealnej strukturze kryształu, coś takiego, co przyciągało uwagę, a równocześnie niepokoiło i odpychało.

     - To mumia z rozpalonym kroczem - szepnął Sakhil, trącając Peruna w bok. Patrzył przy tym prosto w twarz królowej, gdyby więc nie słyszała słów, z ust mogła wyczytać, co powiedział.

     - A cóż ty możesz wiedzieć na ten temat Turańczyku? - Zapytała ze złośliwym, a zarazem okrutnym uśmiechem na twarzy. Jej twarz zmieniła się w teatralną maskę, martwą od lat twarz upiora.

     - W Kosh byłem jednym z wybranych - Sakhil znacząco potarł dłonią gruby kark. - Wiem, jaki spotkał ich los - Perun podążył wzrokiem za jego ręką. Na szyi Sakhila dostrzegł dwie niewielkie blizny, na których widok zadrżał z emocji. Teraz to on trącił Turańczyka łokciem i to tak mocno, że tamten zrobił krok do przodu.

     - Mój ojciec... - szepnął Perun, ale Sakhil, łapiąc równowagę, spiorunował go wzrokiem.

     - Później - syknął i jakby nigdy nic dalej kontynuował słowną gierkę z Grimzell.

     - Żaden z twoich wybrańców nie cieszył się zdobyczą wystarczająco długo.

     - Zgadza się, tylko że kto inny był wtedy myśliwym - odpowiedziała królowa. Stojący obok Wendecjanie nie mieli najmądrzejszych min. Rozumieli z tego dokładnie tyle, co i Perun. A może jeszcze mniej?

     - Brałem udział w jednym z takich polowań. Poznałem również osobiście jednego uczestnika tych niewinnych zabaw, ale jego imię uleciało mi z pamięci - Sakhil zmarszczył brew, jakby rzeczywiście usiłował sobie to imię przypomnieć, ale przecież królowa doskonale rozumiała kogo miał na myśli. Wszyscy to dobrze wiedzieli. Przestali nawet oddychać z wrażenia. Tym razem Olbar trącił Sakhila. Był wyraźnie przerażony śmiałością Turańczyka. Kuksańcem usiłował dać mu do zrozumienia, że stąpa po kruchym lodzie, ale Sakhil nie zamilkł, tylko zmienił temat. Pozornie.

     - A jak miewa się szlachetny Alaryk? Czyżby zaniemógł? A może wybrał się na polowanie do jakiejś bardzo odległej krainy? - Królowa w odpowiedzi zacisnęła tylko usta. Jej niesamowite oczy zapłonęły złowrogim blaskiem. Idealnie piękna twarz Grimzell miała rzeczywiście skazę. W pierwszej chwili Perun nie wiedział, co to jest, ale teraz już znalazł właściwe słowo. Okrucieństwo. Nadal nie bardzo wiedział, o czym rozmawia ta dwójka, ale czuł, że Sakhil igra z losem.

     - Czy król wciąż opłakuje Irvana? - Kolejne pytanie Sakhila było czymś w rodzaju kości rzuconej między sforę psów. Dworzanie, którzy dotąd w milczeniu przysłuchiwali się rozmowie, rzucili się na to pytanie, szarpiąc je na wszystkie strony i wydzierając sobie słowo po słowie z jazgotem, jaki tylko sfora psów mogła czynić.

     - Cisza! - Ryknęła królowa głosem, o jaki nikt patrzący na jej drobne ciało, nie mógłby jej podejrzewać. - Posłuchanie skończone - dodała, już z normalną słodyczą, od której nawet osy by padły trupem.

     - Jeszcze nie skończyliśmy - Sakhil próbował oponować, ale wiedział, że tego dnia niczego już nie osiągnie. Przesadził drażniąc Grimzell, a powinien był włazić jej w tyłek. Nie wyjaśnił niczego, nie przedstawił celu ich przybycia i niepotrzebnie zaognił i tak napiętą sytuację. Choć z drugiej strony patrząc, wyglądało na to, że bez względu na to, kto był winien, Turańczycy i tak nie byli mile widziani w Wendecji, a on jeszcze tylko dolał oliwy do ognia. Gdyby chociaż wiedział, kto się pod nich podszywał? Teraz pozostał im tylko król.

     - Irvan? Co o nim wiesz Turańczyku? - Zapytał szeptem Olbar zanim jeszcze wyprostował plecy z głębokiego ukłonu, w którym wszyscy wycofywali się z sali tronowej. Krzyż trzeszczał mu ostrzegawczo.

     - Musicie zobaczyć się z królem - szepnął po raz kolejny Olbar, choć zdobione drzwi sali tronowej już dawno się za nimi zamknęły, a dworzanie rozeszli się i nikt nie mógł ich słyszeć. Sakhil zaś spojrzał na Peruna i westchnął z ulgą.

     - Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - rzekł, a jego zbójecką brodatą gębę rozjaśnił promienny uśmiech. Czy to uśmiech, czy może coś jeszcze innego spowodowało, że Olbar zapytał:

     - Co łączyło cię z Grimzell? - Prowadząc ich do komnat, które przydzieliła im królowa.

     - Pamiętasz Kosh. Dawne to lata... dawne lata - Sakhil powtórzył zdanie, jakby ta myśl zmusiła go do zastanowienia się nad własnym wiekiem, przemijaniem, upływem czasu i wszystkim tym razem.

     - Ile ona ma lat Olbarze? Czy myślisz, że to normalne?

     - Wygląda na to, że wiesz więcej, niż możesz, czy też chcesz powiedzieć.

     - Tylko zastanawiam się, a jeśli część z moich domysłów jest prawdą... Jest starsza, o wiele starsza. Pomyśl i spójrz na mnie i na siebie. Czas nas nie oszczędzał.

     - Czas nie oszczędza nikogo - odpowiedział Olbar.

     - Czy na pewno? Spójrz na Grimzell. Jest taka sama, jak przed laty - tym zdaniem Sakhil uciął rozmowę i mimo prób Olbara, nie przejawiał ochoty do podjęcia tematu.

     - Jeśli naprawdę wiesz coś o Irvanie... Król chce, by powrócił... Ktoś mógłby przekazać mu... powiedzieć... nie tylko król... cała Wendecja...

     - Ja wam w tym już nie pomogę. Nie wiem nawet, czy ktokolwiek może pomóc?

     Perun, który dotąd przysłuchiwał się rozmowie z uwagą i szeroko otwartymi ustami, w tym miejscu wpadł Sakhilowi w słowo, choć wciąż z trudem przychodziło mu zagłuszyć zamęt, który powstał w jego głowie, gdy zobaczył blizny Sakhila.

     - Mój ojciec miał takie same blizny... - Olbar z Sakhilem spojrzeli nań ze zdumieniem.

     - Nie, to niemożliwe - szepnął ten drugi, choć myśli zaczęły kłębić mu się pod czaszką, dosłownie obijając się o jej wnętrze. Pytanie za pytaniem. - To niemożliwe - Sakhil przyglądał się Perunowi, jakby go po raz pierwszy zobaczył. - Masz te same oczy?! To samo spojrzenie?! - A potem zwrócił się do Olbara.

     - Musimy koniecznie zobaczyć się z królem! - Rzekł Sakhil, a widząc liczne straże rozstawione po korytarzach i przed przydzielonymi im komnatami dodał:

     - Jak najwcześniej - na jego pytające spojrzenie Olbar bezradnie rozłożył ręce.

     - Królowa - to jedno słowo wyjaśniało wszystko, ale Sakhil nie lubił czekać.

     - Najlepiej jeszcze dzisiejszej nocy, bo jutro może być już za późno... jeśli będzie jakieś jutro? - Jego świta, Perun i Olbar, a nawet Łasy, wszyscy poczuli, jak ciarki przechodzą ich ciała. Przez całą audiencję Łasy pomrukiwał, szczerzył kły, a jego gęste futro stroszyło się, jakby już za chwilę miało zacząć sypać iskry, ale dopiero teraz Perun sobie uzmysłowił, że Grimzell wzdrygnęła się spoglądając na Łasego. Słowa Sakhila zaintrygowały go równie mocno jak Olbara, gdy tylko więc rozgościli się w przydzielonej im komnacie zagadnął Turańczyka:

     - Kim ona jest? Łasy bardzo dziwnie się cały czas zachowywał. Jak z wilkami...

     - To wąpierz. Żywi się ludzką krwią i to daje jej nieśmiertelność. Przed laty i ja byłem w Kosh i uległem jej wdziękom. Spójrz na tę bliznę - Sakhil odsłonił włosy na karku. Był tam wyraźny ślad po ukąszeniu, jakby przez węża. Dwie niewielkie ranki wciąż jeszcze były czerwone, jak gdyby zadano je całkiem niedawno. Perunem wstrząsnęło po raz kolejny.

     - Mój ojciec ma takie same ślady powtórzył po raz kolejny te sakramentalne słowa. Za pierwszym razem Sakhil je zignorował, za drugim z pewnością zauważył, ale dopiero teraz dotarło doń, co mówi Perun, dopiero teraz zrozumiał.

     - Twój ojciec?

     - Jarowit... Został w osadzie.

     - Irvan miał takie same ślady. Mówił, że Grimzell chciała mu dać nieśmiertelność. Mnie tego nie powiedziała. A twój ojciec?

     - Nigdy nie mówił o swojej przeszłości, ale znał Turan, Wendecję, Kosh, Mazargan, znał chyba cały świat.

     - Czy twój ojciec miał jeszcze jakieś inne blizny, takie jak te? - Sakhil wyciągnął w stronę Peruna obie ręce. Na wewnętrznej stronie przegubów miał kolejne blizny, jakby ktoś podcinał mu żyły. Teraz dopiero Perunem zatrzęsło.

     - Dokładnie takie same! To też ona?! - Wrzasnął.

     - Nie. To akurat zrobił Zeloran - spojrzenie Peruna mówiło samo za siebie. Wciąż niczego nie rozumiał, ale też Sakhil niczego nie miał zamiaru mu wyjaśniać. W każdym razie nie w tej chwili, bo w tej chwili był myślami gdzieś indziej. Bardzo daleko stąd. Chyba nawet nie zdawał sobie sprawy, że chodzi z kąta w kąt, mrucząc pod nosem coś niezbyt przyjemnego pod adresem jakiejś suki. Łatwo było domyśleć się, o kogo mu chodzi? Nawet Perun to odgadł, a Turańczyk zacisnął mocno zęby, aż zazgrzytało, potem znów wyszeptał to jedyne magiczne słowo, jakie akurat przychodziło mu na myśl, w końcu westchnął ciężko i zwalił się na legowisko, w kącie komnaty, z wyraźną ulgą wyciągając przed siebie stopy. Bolały.

     - Suka! - Sakhil powtórzył głośno, masując zawzięcie obolałe nogi, ale chyba jeszcze tak do końca mu nie ulżyło. Nogi wciąż bolały. Jakby to też była jej wina. Chociaż pośrednio. Może gdyby wrzasnął z całych sił? Tak z głębi trzewi...

     Perun przyglądał się Turańczykowi z uwagą. Okazywało się, że nawet Sakhila dręczą jakieś demony. Nawet jeśli były to demony przeszłości.

     - Trzeba ją było zabić! - Turańczyk zrobił zawziętą minę. Nie po raz pierwszy sobie to powtarzał, ale przecież nie zrobił tego ani on, ani Irvan, ani nikt inny. Byli za słabi. Z tego Sakhil dobrze zdawał sobie sprawę, ale przecież nie był to powód do samozadowolenia, jednak znać swe słabe strony to też coś. Sakhil żywił nadzieję, że będzie miał jeszcze szansę naprawić tamten błąd.

     Gdyby wtedy któryś z nich spróbował ludzkiej krwi, również stałby się wąpierzem, zyskując oczywiście nieśmiertelność, jak Grimzell. Tylko że musieliby zabijać dalej i dalej, bo krew dla wąpierza była nie tylko pożywką, ale również czymś w rodzaju narkotyku. Potrzebował jej coraz więcej, choć początkowo pewnie każdemu wydawało się, że potrafi kontrolować ten głód. Jednak krew wołała o krew, o więcej krwi, a gdy już żądza brała górę wąpierz tracił rozsądek i rozum. Zabijał bez końca, ale Grimzell chyba nadal potrafiła się kontrolować inaczej pewnie nie byłaby tam, gdzie była. Na królewskim tronie.

     Na dworze ojca, w Kosh, miała opinię uwodzicielki. Jej uroda sławna była niemal w całym świecie, a o rękę ubiegało się wielu konkurentów, jednak wyglądało na to, że długo jeszcze nikt tej ręki nie zdobędzie. Grimzell miała bowiem, i to delikatnie mówiąc, trudny charakter i ponad wszystko lubiła się bawić. Król Yorn zaś tymczasem miał, i to niestety, kilka córek i, również niestety, ani jednego syna, myślał więc bardzo intensywnie, jak nie tylko ich się pozbyć, zwyczajnie, ale też, jak rozsądnie ich się pozbyć i to za dobrą cenę. Komuś przecież musiał pozostawić w spadku kraj i władzę. Grimzell natomiast, choć najbardziej znana, była najmłodszą córką i jej kolej jeszcze nie nadeszła. Na razie zatem korzystała z życia, a ojciec tolerował jej wybryki, ale czy tylko? Czy wiedział kim się stała? Czy wiedział Alaryk?

     Tajemnica... Grimzell była niezwykle tajemnicza, to również pociągało. Niedostępna kusicielka. Właśnie to przyciągnęło Sakhila, to przede wszystkim. Wyzwanie. Całą przygodę potraktował jak kolejne wyzwanie. Chciał tylko uwieść, zdobyć Grimzell, ale sam o mało co nie został jej kolejną ofiarą.

     Grimzell uległa jego zalotom, ale to była tylko gra. Zawsze postępowała w ten sam sposób. Zalotnikom wydawało się, że inicjatywa znajduje się w ich rękach. Powoli, niby to przystawała na wszystko. Pocałunki, pieszczoty, krok po kroku ulegała, ale było całkiem odwrotnie. To ona zarzucała sieć, z której upatrzona ofiara nie potrafiła się już wyplątać. Potem w końcu dochodziło do umówionego spotkania, oczywiście w całkowitej tajemnicy i... Sakhil, tak jak inni, nie był pewien, co tak naprawdę się stało?

     Ukąszenie wprowadzało do krwi zalotników jad, odbierający im świadomość, wprawiając równocześnie w ekstazę, którą brali za miłosne upojenie. Pamiętali tylko, że przeżyli najwspanialszą i zarazem najbardziej szaloną, a może nawet najdzikszą noc w swym życiu i coraz bardziej tęsknili za Grimzell i za kolejnymi nocami. Po kilku dobach słabli coraz bardziej i w końcu umierali.

     Ciała jej ofiar najczęściej znajdowano we własnych łóżkach, wyraźnie wycieńczone i wychudłe, jakby drążyła je jakaś choroba. Gdyby wampir nie wypił z nich krwi do końca, gdyby pozostali przy życiu, za jakiś czas poczuliby ten sam głód. Sakhil miał więcej szczęścia niż inni i trochę więcej rozsądku.

     Początkowo chciał się tylko zabawić i odkryć tajemnicę Grimzell, ale wiedział też, że kochankowie królewny źle kończyli, albo znikali na zawsze, więc przezornie rozkazał Ferdoussiemu chodzić za sobą krok w krok. I to go uratowało.

     Ferdoussi wywiózł Sakhila z Kosh dosłownie w ostatnim momencie, wyjącego, wściekającego się, płaczącego i... związanego jak barana. Sakhil oczywiście nie chciał opuścić Grimzell, nie wyobrażał sobie nawet rozłąki, tym bardziej zaś nie potrafił sobie wyobrazić życia, ani nocy bez niej. A przecież, jak i pozostali jej kochankowie, tak naprawdę nie wiedział, nie pamiętał, co się tamtej nocy wydarzyło? Jedynym, który pamiętał wszystko był Irvan. Jedynym, który oprócz ciała zdobył również serce.

     - Miałeś ją? - Spytał Perun.

     - Nie wiem. Do dzisiaj tego nie wiem. Nie pamiętam wszystkiego, ale raczej tak, bo czy inaczej by mnie ukąsiła? W każdym razie Irvan miał ją z pewnością, choć poznał później niż Alaryk. Już wiesz, że była podobna do Vereny, pierwszej żony króla, Alaryk na jej widok dosłownie zgłupiał. Wciąż kochał Verenę i przez wiele lat szukał jej wszędzie, w każdej kobiecie. Może wmówił sobie, że Grimzell jest jej kolejnym wcieleniem? Nie wiem, trzeba by zapytać jego samego? Był sporo starszy od pozostałych zalotników i kandydatów do ręki królewny i dużo bardziej konserwatywny. W każdym bądź razie nie miał zamiaru zdobywać Grimzell, choć pewnie i tak już wszystko wcześniej ustalił z Yornem. Powrócił do Wendecji, odczekał parę miesięcy, pewnie jeszcze raz wszystko przemyślał i dopiero wtedy wysłał do Kosh posłów i Irvana, który w jego imieniu miał prosić o rękę Grimzell. Yornowi musiało odpowiadać małżeństwo córki, przede wszystkim ze względów politycznych. Przymierze z Wendecją to było coś, ale może Yorn miał jeszcze inne, bardziej dalekosiężne plany. Wiele by na to wskazywało, a i możliwości było sporo, jak dotąd jednak żadna nie została zrealizowana. Czy tylko z winy Grimzell i... miłości? W każdym bądź razie już w drodze powrotnej wszystko zaczęło się gmatwać. Najłatwiej jest powiedzieć, że to Grimzell uwiodła Irvana, chyba jednak było to obustronne zauroczenie... może nawet miłość? A Grimzell chyba rzeczywiście pokochała Irvana, może tylko na swój sposób, ale przecież oddała mu się cała... i całą swą miłość... I Irvan był jej pierwszą miłością. Może nawet jedyną? Musiała go kochać, bo przecież tylko jego jedynego oszczędziła. Przynajmniej początkowo. Nie wiem, kiedy wpadła na pomysł zabicia Alaryka i kiedy zaczęła Irvana do tego namawiać? Gdy odmówił, starała się usidlić go starym sposobem, ale też ofiarowywała mu nieśmiertelność. Mieli być nieśmiertelni i mieli wspólnie rządzić Wendecją. Ale Irvan był silniejszy ode mnie. Potrafił odmówić. Kochał Grimzell, ale bardziej kochał ojca, a nawet jeśli nie, to bardziej cenił swój honor. Ja bym jej nie odmówił... wtedy - Sakhil pokiwał głową, jakby zadumał się nad sobą samym, a potem kontynuował dalej swą opowieść. - Gdy w końcu przybyli do Wendecji Grimzell oczerniła go przed królem. To Irvan chciał ją uwieść, a ona odmówiła, to on chciał zabić ojca i to ona odmówiła znowu. Najdziwniejsze jest jednak to, że Irvan nie usiłował się bronić, tego nie rozumiem. A może próbował, ale Alaryk nie dał mu wiary? W każdym bądź razie uciekł z Wendecji. Gdy jad zaczął działać chciał się zabić. Wtedy właśnie się poznaliśmy. Potem zabrałem go do Zelorana. Wyleczył go, jak i mnie. Nie powiem ci w jaki sposób, bo sam tego nie wiem. To sekret Zelorana. Musiał coś robić z naszą krwią, stąd te ślady. Pamiętam nawet, że podcinał mi żyły i pokazywał jakiś flakonik.

     - Zadziała, jeśli nie zakosztowałeś czyjejś krwi. Inaczej cię zabije - powiedział Zeloran.

     - Mój ojciec miał takie same ślady - szepnął Perun. Pierwsze słowo zdania wypowiadając ze zdumieniem, a resztę z radością. - To znaczy, że...

     - To jeszcze nic nie znaczy! A w zasadzie to znaczy, że masz siedzieć cicho! Przynajmniej początkowo!

     - Dlaczego? Jeśli to mój ojciec? Wiem już kim jest mój ojciec!

     - Czy na pewno? To wciąż tylko przypuszczenia. Twojego ojca mógł wyleczyć jakiś inny mag.

     - A to? - Spytał Perun, wyciągając po raz pierwszy wisior, który ofiarował mu Jarowit. - Czy już kiedyś widziałeś ten wisiorek? - Sakhil przyjrzał się bliżej kamieniowi wiszącemu na perunowej szyi.

     - No dobrze. Widziałem, znam jednak przynajmniej dwie przyczyny nie pozwalające nam wykrzyczeć tej radosnej nowiny na cały świat - Perun zrobił zdziwioną minę, a choć próbował swej twarzy nadać wyraz zrozumienia wiedział, że wciąż wygląda ona tylko głupio. - Gdyby był tu Ferdoussi, a przesądni marynarze znają wszystkie przepowiednie i klątwy dotyczące portowych miast, bardzo szybko by udzielił ci odpowiedzi na pytanie.

     - Ferdoussiego tu nie ma, więc to ty będziesz musiał powiedzieć coś na ten temat?

     - Zeloran wyleczył moje ciało, ale nie wyleczył duszy. Przypływałem tu wiele razy, by ją zobaczyć, by przekonać się, czy jeszcze coś czuję. Najszybciej przyszła nienawiść. Przemyśliwałem nawet, czy jej nie porwać, lub zabić... Potem mi minęło. Poznałem przy tym dobrze Wendecję i jej legendy, przepowiednie i klątwy. Jedna z nich mówi, że gdy miecz Zubarana zostanie zabrany poza mury miasta, Wendecja upadnie. Kolejna zaś najprawdopodobniej dotyczy bezpośrednio Alaryka i jeśli rzeczywiście jesteś synem Irvana, także ciebie. Alaryk ma zginąć z ręki wnuka, a więc, jeśli jesteś jego wnukiem, zginie z twojej ręki? Ani słowa więc na ten temat, przynajmniej nie od razu. Po co dziadkowi niepotrzebnie mącić w głowie.

     - A Olbar?

     - No cóż, Olbar wie, że ja coś wiem i nic poza tym. Niespodzianki pozostawmy na później. Jako ostateczność. Teraz już śpij! - Sakhil wyszedł, by rozstawić własne straże, a przy okazji uwolnić się od Peruna, jednak gdy powrócił, ostentacyjnie rzucając się na łoże, Perun wcale nie miał zamiaru dać mu spokoju. Podszedł doń w milczeniu, ale oczy i tak miał pełne pytań.

     - Co znowu? - Warknął Turańczyk.

     - Weź to - Perun zaczął grzebać w swym worze. - Swantocha mówiła, że odstrasza wilkołaki i wąpierze - i podał kilka sztuk tego czegoś Sakhilowi.

     - Czosnek? Żartujesz? - Turańczyk nie posiadał się ze zdumienia, gdy zobaczył, co trzyma w garści.

     - Nie mam tego za dużo, ale rozwieszę po trochę przy każdym wejściu, a tym zakreślę wokół nas koło - Perun pokazał kolejny cudowny rekwizyt.

     - Kreda? - Sakhil nie wiedział, czy ma śmiać się, czy rżeć ze śmiechu? - No nie! Nie dość, że będziemy śmierdzieć, jak pieczony baran, to jeszcze mamy skryć się za tym potężnym murem?

     - Trzeba jeszcze wypowiedzieć wspak jej imię, w trakcie zakreślania kręgu. Wtedy nie będzie mogła go przekroczyć.

     - Chyba żartujesz? Więcej zdziałasz swą włócznią.

     - Włócznią? - Perun podniósł swój oręż i przyjrzał mu się ze zdumieniem. - Co w niej takiego szczególnego? To tylko kij samobij. Dostałem go od Swantochy. Resztę sam zrobiłem. Kawałki metalu znalazłem w strumyku i potem przetopiłem je w ogniu... ale nawet kamień jest twardszy niż ten metal.

     - Kij samobij!? Nie kij! To ostrze! Jest zrobione z księżycowego metalu zwanego srebrem. Srebrem możesz pokonać wilkołaki i wąpierze - Perun spojrzał raz jeszcze na własnoręcznie wykonane ostrze włóczni i teraz zrozumiał czemu zawdzięczał swe zwycięstwa nad wilkami.

     - Myślałem, że to stal?

     - Stal? - Sakhil spojrzał nań z niedowierzaniem. Minę miał dokładnie taką, jakby chciał powiedzieć, że takiego głupca jeszcze nigdy w życiu nie widział. - Zapomnij o stali. Tego już nikt nie potrafi.

     - Nie chce mi się wierzyć.

     - To lepiej uwierz. Wiek stali już dawno minął. To wygasła sztuka. Tylko Atlanci potrafili wytapiać stal, a tajemnicę jej produkcji zabrali ze sobą do grobu. Wiesz gdzie jest ich grób? Na samym dnie Wielkiego Morza. My, ludzie, z ledwością potrafimy „bawić się” srebrem, złotem, czy miedzią, tylko że te metale są zbyt miękkie, by wyrabiać z nich broń. My w każdym bądź razie tego nie umiemy zrobić. Ani w Turanie, ani w Wendecji, Kosh, Mizandarze, prawie nigdzie. Tylko w odległej Shannarze potrafią utwardzić miedź i zrobić z niej miecz, taki jak ten - Sakhil na moment wysunął z pochwy swój oręż.

     - Czy wiesz ile on kosztował? Perun nie potrafił sobie tego nawet wyobrazić, ale z tonu Turańczyka wywnioskował, że musiało to być bardzo dużo. Wielka góra, a może nawet dwie góry doskonale wyprawionych skór. Sakhil nie musiał nawet patrzyć na Peruna. Dobrze wiedział, że i tak niczego mądrego od niego nie usłyszy, w każdym bądź razie nie tym razem, dlatego nie czekał na odpowiedź, tylko machnął lekceważąco ręką i mówił dalej, ze zniecierpliwieniem. Nie lubił strzępić języka po próżnicy. - Srebro to księżycowy metal, a księżyc ma przecież władzę nad wilkami, wilkołakami i całą resztą tego paskudztwa. To w czasie pełni księżyca nasila się ich aktywność... i rośnie siła... Nie zauważyłeś, że modlą się do księżyca?

     - Wyją?! - Perun był wyraźnie ogłuszony... własną bronią i jej nieoczekiwanymi możliwościami. - A osinowy kołek? Swantocha mówiła, że najlepszy jest osinowy kołek. Trzeba nim przebić serce wąpierza i pochować go twarzą do ziemi.

     - Głowę trzeba odciąć - wtrącił jeden z przysłuchujących się rozmowie Turańczyków. Obaj dyskutanci zamilkli w jednej chwili i zmierzyli znawcę problemu mrożącymi krew w żyłach spojrzeniami. Żołnierz chyba jednak był święcie przekonany o słuszności swej teorii, bo tylko przełknął ślinę i dalej ciągnął swój naukowy wywód. - Głowę trzeba odciąć srebrnym ostrzem, a ciało spalić.

     - A co z głową? - Spytał Perun, a Sakhil w tym momencie poddał się i machnął z rezygnacją ręką.

     - Namaluj te kółka - powiedział, waląc się na łoże. - I nie zapomnij o czosnku. Możesz się nim nawet cały natrzeć. Zniosę to, zniosę wszystko, tylko już bądź cicho niezrażony Perun obszedł komnatę dookoła. Parę razy wymamrotał wspak imię Grimzell, kreśląc równocześnie kredą krąg, w którym wszyscy się znaleźli. Czosnek zawiesił nad drzwiami. Sakhil ostentacyjnie odwrócił się na bok i zamruczał:

     - Jeśli nie Grimzell, to ten smród z całą pewnością nas zabije. Kładź już się spać.

     Perun jednak nie mógł spać. Tego dnia znalazł odpowiedź na kolejne pytanie. Choćby dlatego warto było przybyć do Wendecji. Ojciec królem. Srebro. Księżycowy metal. Wąpierze. Wilkołaki. Klątwy. Miecz Zubarana. Wszystko w zasięgu ręki. Może nawet tuż za ścianą. Nie chciało mu się to wszystko na raz pomieścić w głowie. I jeszcze srebro.

     - Moje strzały też mają srebrne groty.

     - Daj już spokój. Przyssałeś się do mnie niczym wampir. Za chwilę nie będzie sensu wcale kłaść się. Nadchodzi północ, czas wampirów, a my jeszcze nie zmrużyliśmy oka. Jeśli coś rzeczywiście ma się dziać, to wolałbym choć trochę przed tym wypocząć. Jeśli zginę w złym humorze, to co wtedy? Przyjdę cię straszyć i wierz mi, będę dużo gorszy od Grimzell - jednak już po chwili Sakhil chrapał i to tak, że ściany drżały, Perun zaś śnił na jawie. Nie tylko o mieczu. Znów budował piece, wytapiał metal, kuł go i łamał, klnąc raz za razem. I tak bez końca. Kamień, o który po raz pierwszy złamał swój miecz na dwoje był coraz bardziej wyszczerbiony, jednak nadal był twardszy, niż wszystkie miecze Peruna razem wzięte. Jedyne, co osiągnął, to to, że jego wyroby już tak łatwo nie łamały się. Dawały się ostrzyć i nawet można było nimi ciąć, ale wciąż gięły się, a po kilku ciosach, choćby w drzewo, nie nadawały się do użytku, nie wspominając o walce. Trzeba było je prostować. Perun wiedział, że musi istnieć sposób, by je utwardzić i to właśnie było tajemnicą shannaryjskich mnichów, o których mówił Sakhil i tajemnicą Atlantów. Oni jedni potrafili wytapiać stal. Tylko jak wydrzeć tajemnicę komuś, kto od dawna nie żyje?

     - Obudź się - ktoś nim potrząsał. - Hej! Perunie! Obudź się! Dawaj swój łuk!

     - Co!? Co się dzieje?! - Perun jeszcze nie rozbudził się do końca. Nie rozumiał dlaczego Sakhil usiłuje wyszarpnąć mu z rąk kołczan? Nie rozumiał też dlaczego jego dłonie tak kurczowo są zaciśnięte?

     - Puść! - Wrzasnął w końcu nań Turańczyk, pokazując palcem na korytarz za otwartymi drzwiami pomieszczenia. - Tam coś jest i usiłuje się dostać do naszej komnaty!

     - Ha! A cóż to coś wstrzymuje?

     - Oj, zamknij się lepiej i dawaj te strzały! - W tej samej chwili z oddali dobiegł ich przerażający krzyk, który zmroził wszystkim krew w żyłach.

     - Dajcie tu światło! Więcej światła! - Na rozkaz Sakhila, od oliwnej lampki, przy której usnęli, zapalono kilka pochodni. Turańczyk wziął łuk i jedną ze strzał i napiął cięciwę, a rozbudzony już Perun krzepko ujął włócznię, pozostali tymczasem uformowali niewielki czworobok i osłaniając się tarczami ruszyli do przodu. Mrok w korytarzu cofnął się przed światłem, ruszyli więc dalej, ku linii, którą zakreślił Perun.

     - Nie idźmy tam! - Perun próbował zrobić pewną siebie minę, ale był wyraźnie przerażony.

     - Tam są moi ludzie! - Warknął Sakhil, a reszta Turańskich wojów wściekle potrząsnęła mieczami. Pochodnie pokonały mrok na tyle, że w ich świetle dostrzegli oba końce korytarza. Jeden ze strażników zniknął, a z drugiego pozostał tylko okrwawiony strzępek, w którym, o dziwo, chyba wciąż tliła się iskierka życia. Natychmiast ruszyli w tym kierunku. Niestety, to światło z nich zadrwiło. To, co znaleźli, nie mogło w żaden sposób żyć. Krwawe ślady na posadzce prowadziły dalej, jakby coś ciągnęło część zwłok, umykając przed nimi. Sakhil w tym mroku chyba dostrzegł jakiś ruch, bo posłał tam jedną ze strzał. Nie wiedzieli, czy trafił, jednak ciemności cofnęły się jeszcze dalej. Sakhilowi przypomniały się natychmiast przerażające chwile sprzed lat i jaskinia w Mazarganie.

     - To nie Grimzell. Na świętego Dagometa! To nie Grimzell. To coś znacznie gorszego. Oni już tu są!

     - Kto? - Zapytali wszyscy jednogłośnie. Nawet Perun, który przecież pierwszy powinien był się domyśleć.

     - Ty durniu! - Sakhilem aż zatrzęsło ze złości. - Kto inny? Dhugowie! To oni chcieli wykraść miecz! Chcieli nas ubiec! To jasne jak słońce... Dajcie więcej światła. Zapalcie wszystkie pochodnie! Tu musi być jasno jak w dzień!

     - To co ich zatrzymało? - Perunowi wystarczyło, że spojrzał na Sakhila, by zrozumieć, co usłyszy w odpowiedzi - z pewnością nie te głupie znaki na posadzce, które z takim przekonaniem i przejęciem wykreślałeś.

     - A jak myślisz... durniu? - Sakhil tylko posłał Perunowi miażdżące spojrzenie, za to ktoś inny odezwał się w ciemnościach.

     - Durniu! Teraz już wiemy, kim jesteś? - Turańczyk na dźwięk tego głosu raz jeszcze założył strzałę i napiął cięciwę perunowego łuku, zaś Łasy, który w pierwszej chwili nie mógł się przepchać przez tłumek zbrojnych, szczelnie wypełniający korytarz, teraz ruszył do przodu jeżąc sierść i pomrukując złowieszczo. Z mroku wyłoniła się postać królowej. Wyglądała zupełnie normalnie. Po ludzku.

     - Lepiej stój, gdzie stoisz. On ci nie ufa - powiedział Perun, kierując srebrne ostrze swej włóczni w stronę piersi Grimzell. - A ja wierzę Łasemu - korytarz, na którego końcu stała królowa, w tym właśnie miejscu rozgałęział się. Jedną część rozjaśniały ich pochodnie, w drugiej, skrytej w mroku wciąż działo się coś dziwnego, nienaturalnego. To coś przyciągnęło uwagę Łasego. Szybciej, niż można by się po nim spodziewać odwrócił się w tamtą stronę i ruszył, niczym szarżujący byk. Ciemność wciąż tam była, a nawet zaczynała się przybliżać.

     - Strzelaj! - Krzyknął Perun, ale całkiem niepotrzebnie, bo w tym samym momencie kilka strzał bzyknęło mu koło ucha, niczym rozwścieczony rój szerszeni. Zaraz potem rozległ się straszliwy ryk, tym bardziej przerażający, że i Łasy dosięgnął celu, a po chwili wszystko ucichło. Nieprzenikniony mrok znów stał się tylko ciemnością, półmrokiem i wreszcie blask pochodni rozświetlił korytarze. Na kamiennej posadzce pozostały tylko ślady krwi i rozsierdzony Łasy. Żadnych zwłok.

     - Uciekli - oznajmiła Grimzell, lecz Łasy wciąż pomrukiwał groźnie i podejrzliwie rozglądał się dookoła. Najbardziej drażnił go widok Grimzell, ale dłoń Peruna była dlań wędzidłem, które skutecznie powstrzymało go od zaatakowania królowej, która stała niewzruszenie pomiędzy Turańczykami, próbując swą postawą dać im do zrozumienia, że nie ma nic wspólnego z napaścią.

     - Już wezwałam straże - oznajmiła królowa, a zbrojni, jakby na zawołanie, dosłownie w tym samym momencie pojawili się na końcu korytarza. Grimzell majestatycznym krokiem ruszyła w ich kierunku. Nie czuła się najbezpieczniej w towarzystwie Łasego, ale duma nie pozwoliła jej dać po sobie tego poznać. Była lepszą aktorką, niż im się początkowo wydawało.

     - Od jakiegoś czasu dzieją się na zamku dziwne, przerażające rzeczy. Znikają ludzie. A wszystko to zbiegło się w czasie z przybyciem poselstwa z Turanu...

     - Nie było żadnego poselstwa, poza naszym - wtrącił Sakhil. Sam już nie pamiętał, ile razy to powtarzał? Znów rzucił kamieniem o ścianę.

     - Nie dziw więc, że ich właśnie podejrzewaliśmy o wszystko.

     - A co się z nimi stało? - Zapytał Sakhil. - Może moglibyśmy ich rozpoznać. Doprowadzić do konfrontacji...

     - Znikli. Nie wiem, jak inaczej powiedzieć, ale wygląda na to, że rozpłynęli się w powietrzu - odpowiedziała królowa.

     - To wygodne.

     - Wygodne? Co przez to rozumiesz? To stary dwór. Bardzo stary. W jego lochach można się nie tylko zgubić, ale również dobrze ukryć, wcale nie rozpływając w powietrzu. Można też łatwo zginąć, bo niejedno licho w nich siedzi.

     - Kim jednak byli tamci, bo z pewnością nie przybyli z Turanu? Zginęło dwóch naszych ludzi. Prawdziwych Turańczyków - oznajmił Sakhil.

     - Jacy tamci? - Chciał już spytać Perun, na szczęście wcześniej spojrzał na Sakhila i ugryzł się w język. Sakhil znowu prowadził jakąś grę, której on nie rozumiał. Problem jednak można było łatwo rozwiązać. Mieli przecież liczebną przewagę.

     - Wysłałam nawet do tych lochów oddział gwardzistów. Liczyłam, że jeśli tamci skryli się w lochach, gwardzistom uda się ich odnaleźć, ale żaden nie wrócił. Nie chcę więcej posyłać ludzi na pewną śmierć.

     - A co z mieczem? - Sakhil w końcu zadał właściwe pytanie. - Dlaczego chcieli go skraść? Dlaczego podawali się za Turańczyków? - Próba wykradzenia miecza, zakładając, że byli to dhugowie, potwierdzała jego istotne znaczenie w całym tym zamieszaniu. Coś, co początkowo wydawało się być tylko majaczeniem chorego, stało się faktem. Wydarzenia zapoczątkowane w niewielkiej osadzie na krańcu świata, niczym kamyk wrzucony do wody, spowodowały powstawanie na jej powierzchni coraz szerszych kręgów, w których obrębie znalazł się już niemal cały świat.

     - Gdybym to wiedziała, może przywitano by was inaczej - w głosie Grimzell było coś takiego, czego Perun nie potrafił nazwać, co jednak wywołało na całym jego ciele gęsią skórkę. Wendecka królowa chyba zdała sobie sprawę, że jej ton, mimo woli, zabrzmiał bardziej jak groźba, a nie jak przeprosiny, czy wyjaśnienia, więc ciszę starała się wypełnić śmiechem, ale tylko pogorszyła sytuację.

     - Dlaczego pytasz o miecz? - Spytał jeden ze stojących za królową dworzan. Groźne spojrzenie i strój pytającego wskazywały, że na dworze, a przynajmniej pośród stronników królowej, zajmuje ważne stanowisko. Swemu głosowi próbował nadać pozory twardości i zdecydowania, lecz głos załamał mu się w ostatniej chwili, tuż przed znakiem zapytania przechodząc w cienki falset, wyraźnie wskazujący na specyficzne upodobania dworzanina. Sakhil z wyższością spojrzał na dworaka i prowokacyjnie, a zarazem kokieteryjnie wzruszył ramionami, jakby chciał zapytać, a to co za cudo, ale Grimzell już poznała się na jego metodach działania i nie dopuściła do głosu dworzanina.

     - Milcz Baldorze! Sytuacja jest wystarczająco napięta i nie trzeba jej dodatkowo zaogniać próżnymi sporami. Po co później żałować zbyt szybko powiedzianych słów, prawda Sakhilu? Turańczyku? Teraz już wiem, gdzie się spotkaliśmy? Pamiętam - Grimzell oczywiście co innego miała na myśli, ale Sakhil skwapliwie skorzystał z okazji.

     - Teraz już więc przynajmniej nie ma wątpliwości kim jesteśmy?

     - A cóż was sprowadza?

     - Nie pora teraz o tym mówić. Myślę, że tej nocy nikt już nas nie będzie napastował, więc wyśpijmy się wszyscy, a jutro przedstawię królowi cel naszego przybycia do Wendecji.

     - Obawiam się szlachetny Turańczyku, że w takim razie będziecie musieli powrócić z niczym, albowiem Alaryk, pan nasz, od dłuższego już czasu słabuje i nie przyjmuje gości. Przyznaję, że obawiam się o jego zdrowie - Perun nie byłby sobą, gdyby znowu nie spróbował wtrącić się do rozmowy. Przecież Olbar obiecał załatwić im widzenie, ale kolejny rzut oka na Sakhila wystarczył, by zamilkł w pół słowa. W odpowiednim czasie twarz szlachetnego Turańczyka skamieniała we właściwy sposób i nie pozwoliła mniej szlachetnemu, aczkolwiek szybko uczącemu się Perunowi popełnić kolejnego błędu. Ale Grimzell chyba obdarzona była szóstym zmysłem, jej pytanie było niczym pchnięcie sztyletu w plecy. Niezbyt finezyjne, ale celne.

     - Kim jeszcze jest twój dziwaczny towarzysz, oprócz tego oczywiście, że jest durniem? - Potrafiła przy tym być równie prowokacyjna, jak sam Sakhil. Finezyjna nawet nie próbowała być. Nie tym razem. - Ten oberwaniec i jego zwierzak? Kuglarzy u nas dostatek.

     - Dowiesz się o tym jutro, podczas rozmowy z Alarykiem. Rozkazano mi rozmawiać tylko i wyłącznie z królem. Jutro więc spotkamy się znowu i wtedy uzyskasz odpowiedź na większość swych pytań. Tymczasem życzę ci dobrej nocy, królowo i twej wspaniałej świcie, która tak ochoczo i odważnie udzieliła nam wsparcia. Wierzę, że dzisiejszej nocy nikt i nic już nie zakłóci nam spokoju. Wkrótce zapieje pierwszy kur. Jeszcze raz dziękuję za pomoc, bez której nie wiem, co byśmy poczęli? - Sakhil pokłonił się królowej Grimzell i zaczął wycofywać się w stronę przydzielonej im komnaty. Złożył również ukłon, kto wie, czy nie jeszcze głębszy, dworzanom i ruszył ku pokojom. Reszta Turańczyków poszła za nim, więc i Perun nie miał innego wyjścia, chociaż dla niego wciąż wiele spraw nie zostało wyjaśnionych. Większym zrozumieniem wykazał się za to Łasy. Przestał pomrukiwać i poczłapał za ludźmi. Nawet nie oglądając się za siebie. Gdy już byli sami Sakhil podszedł do Peruna.

     - Następnym razem każę cię zakneblować! Nie ufam Grimzell. Prowadzi grę, której nie rozumiem. Może i nas chce wykorzystać do własnych celów, więc możemy przynajmniej udawać, że jesteśmy skłonni przyłączyć się do niej, by rozszyfrować jej plany.

     - Obyśmy tylko nie stali się ofiarami jej knowań, dodał któryś z zakutych w brąz turańskich olbrzymów.

     - Nie przybyliśmy tu po to, by dać się zabić - warknął Perun. Wciąż jeszcze miał za złe Sakhilowi jego uwagę. Czuł się upokorzony, ale jeszcze bardziej zalazła mu za skórę Grimzell.

     - I tak wszystko zależy od naszego spotkania z królem. Przysłowiowym królikiem wyciągniętym z rękawa, może okazać się wiadomość o Irvanie i twoja tu obecność. Jesteś naszą ostatnią szansą.

     - Czy możemy o tym wspomnieć? Przepowiednia... - wtrącił po raz kolejny turański rycerz, jednak Sakhil przerwał mu w pół słowa.

     - Na Dagometa! - Ryknął wściekle. - Dość mam już przepowiedni, jeśli mielibyśmy się na nie oglądać, to nie powinniśmy w ogóle wyruszać w drogę. Pewne jest to, że miecz nam jest potrzebny, inaczej dhugowie nie chcieliby go wykraść. Ten miecz jest jedynym mieczem ze stali, wykutym przez Atlantów, ale jest nie tylko cenną relikwią, ma prawdopodobnie czarodziejską moc, jak choćby srebro. Dhugowie muszą się go bardzo obawiać.

     - Ten miecz widziałem we śnie setki razy - wyszeptał Perun. Skarcony wielokrotnie przez Sakhila odzywał się teraz z obawą. - To właśnie nim zabijam w mym śnie smoka, czy dhuga... czy też kim on jest?

     - Wiem, wiem. Słyszałem to setki razy. Obawiam się jednak, że teraz ten miecz jest bardzo dobrze ukryty i bez zgody króla go nie dostaniemy. Zobaczymy, co przyniesie nam jutrzejszy dzień?