|
Część II
Rozdział 18 - KATAKUMBY - usimy oddalić się od skarbca. Boję się, że Grimzell może znaleźć sekretne wejście - wydyszał Alaryk na pierwszym postoju. W czasie gdy królowa pośpiesznie opuszczała pomieszczenia skarbca, oni, pewnie jeszcze szybciej, przemierzali podziemne korytarze. Przemierzali to niewłaściwe słowo. Oni uciekali. Sakhilowi jednak wcale z tego powodu nie było wstyd. Nie tym razem. - Z pewnością będzie usiłowała nas dostać w swe ręce - Olbar prowadził kompletnie zdezorientowanych mężczyzn w sobie tylko znanym kierunku. Zarówno Turańczycy jak i Wendecjanie przez cały czas bezskutecznie wytrzeszczali oczy, pocieszając się przy tym w duchu, że chociaż ktoś zna drogę, ale i tak żaden nie odważył się odezwać ni słowem. W zupełnych ciemnościach, by lepiej słyszeć ostrożny krok przewodnika, wstrzymywano nawet oddechy, co tam słowa. O rozmowie nikt nie myślał. Pewnie nawet byli gotowi chwycić się za ręce, na szczęście (dla ich dumy) Olbar co jakiś czas zatrzymywał się, by dać odsapnąć Alarykowi, który zmęczony forsownym marszem, oddychał coraz ciężej i głośniej, tymczasem marszałek, wcale nie młodszy, nasłuchiwał uważnie, czy pogoń nie ruszyła już czasem ich śladem. W końcu Olbar oznajmił: - Tu jesteśmy bezpieczni! - Musieli mu wierzyć na słowo, bowiem było ciemniej niż w grobie, w którym, jak podejrzewali co niektórzy, już się znaleźli i to za życia. Wyglądało na to, że ciemności starego marszałka również nie napawały optymizmem, bo przez chwilę szamotał się w ciemnościach niczym ptak złapany w sieci. Dopiero gdy błysło światło zrozumieli, co było przyczyną jego wzmożonej aktywności i dopiero wtedy odetchnęli pełną piersią... a potem z zaciekawieniem zaczęli rozglądać się wokół. Olbar tymczasem zapalił pochodnie zatknięte przy drzwiach, jedyny znak, że ktoś tu bywał i to całkiem niedawno, a potem zawarł drzwi olbrzymią sztabą, powtarzając po raz kolejny: - Tu jesteśmy bezpieczni! - Znajdowali się w obszernym pomieszczeniu, które bardziej przypominało więzienny loch, ale prawdopodobnie była to jeszcze jedna, od wieków już nieużywana, część starego zamku. Było w niej kilka pokrytych kurzem czasu skrzyń, komód, ław i dębowy stół, za którym wszyscy zasiedli w milczeniu. - Kto za tobą stanie? - Sakhil pytaniem usiłował przerwać przygnębiająca ciszę. - W tej chwili możemy być pewni jedynie mej przybocznej gwardii. - Jest jeszcze straż miejska - dodał Olbar. - Co z obsadą portu? - Dla Sakhila było to najistotniejsze pytanie. W porcie stał jego statek z załogą, tam też pozostała większa część jego oddziału, a poza tym była to jedyna droga ucieczki. Jedyna, którą brał pod uwagę. - Nie jest to jedyna droga ucieczki, Turańczyku - król doskonale przejrzał jego myśli. - W najgorszym razie możemy spróbować wydostać się przez bramę zachodnią. Niestety, w tym przypadku nie unikniemy walki. Dowódcą jest człowiek Grimzell. To wyjście ma jednak swoje dobre strony. Na zachodzie, o kilka dni drogi od stolicy, znajduje się strażnica, a w niej spory garnizon. Armia wciąż jest mi wierna. - Zawsze możesz liczyć na moich ludzi, panie - Sakhil zdawał sobie sprawę, że jest to deklaracja bez pokrycia, nie miał bowiem żadnej możliwości, by skontaktować się z Ferdoussim, ale przynajmniej była to deklaracja podtrzymująca na duchu. - W ostateczności zawsze możemy liczyć na lud Wendecji - wtrącił Olbar, jednak bez przekonania. Wiedział, czego obawia się król. - Nie możemy dopuścić do wojny domowej - rzekł Alaryk. - Wszystko musi rozegrać się tutaj, na zamku. I to szybko. Nie mamy czasu wdawać się w długotrwałe wojny. Czas gra na naszą niekorzyść. Prawda Sakhilu? - Cóż, nawet jeśli wygramy, w ogólnym rozrachunku może okazać się to naszą klęską. Masz rację, panie. Nie możemy tracić czasu. Zeloran jest przekonany, że dhugom również się spieszy. - Najważniejszy jest miecz - Perun ścisnął mocniej wendecką relikwię. Czego innego zresztą można się było po nim spodziewać? W jego głowie słowo miecz wypaliło niezwykle głębokie piętno. By upewnić się, czy czasem znowu nie wyrwał się nie w porę, spojrzał na Sakhila i zdziwił się niezmiernie. W oczach Turańczyka nie znalazł, normalnego w innych razach, zniecierpliwienia. - Ktoś musi wynieść miecz poza mury zamku, poza mury Wendecji - Sakhil raz jeszcze zaskoczył Peruna. Jego wzrok dawał mu wyraźnie do zrozumienia, kogo tym razem ma na myśli, jednak na moment jakiś cień przyćmił twarz turańskiego dowódcy, cień zwątpienia, a może nawet rezygnacji, jakby chciał zapytać: - Czy mamy inne wyjście? - Nie mieli. Rzeczywiście nie mieli. - My spróbujemy powstrzymać pościg - Alaryk, jak wcześniej Sakhil, czuł, że jego deklaracja, przynajmniej w tej chwili, jest deklaracją bez pokrycia. Tej nocy mogło jeszcze paść ich więcej, on jednak żywił nadzieję, że którąś z nich, choć jedną (tylko jedną), uda im się zrealizować, mimo że nie zajmowali zbyt dobrej pozycji wyjściowej. Praktycznie rzecz biorąc byli w sytuacji bez wyjścia. - Musimy powstrzymać pościg, ale jest jeszcze coś - rzekł Sakhil. - Najlepiej byłoby, gdyby nikt nie dowiedział się, że miecza nie ma już w Wendecji. Z twojej wypowiedzi zrozumiałem, królu, że istnieje sekretne wyjście z zamku... - i z sytuacji bez wyjścia, pomyślał Alaryk. - Nie tylko z zamku, ale poza mury miasta - wtrącił Olbar. - Cóż, w takim razie nie czekajmy dłużej... Nie wiadomo, ile czasu zajmie nam posprzątanie tego bałaganu - Sakhil chciał chyba sobie samemu dodać otuchy, żartobliwie określając sytuację, w której się znajdowali, faktycznie niezwykle trudną i skomplikowaną. Podzielał zdanie Alaryka. Wojny domowe są najczęściej krwawe i bolesne. Brat staje przeciwko bratu, emocje biorą górę nad rozsądkiem, budząc uśpione animozje. Często, pod politycznym płaszczykiem, rozgrywane są czysto prywatne gierki, a potem są już tylko łzy i rozpacz, niesmak i stosy trupów, nie wspominając o tak nieuchwytnej i enigmatycznej kwestii, jaką jest sumienie. Oczywiście, istnieją ludzie pozbawieni sumienia, tacy choćby jak Grimzell. Ich należało eliminować, wycinać, jak wrzód na tyłku, chyba że ktoś woli stać przez resztę życia. Razamanaz przed laty popełnił niewybaczalny błąd, którego konsekwencje teraz odczuwali na własnej skórze. Wrzód wyrósł. Większy nawet niż przypuszczali. Konsekwencje tamtej decyzji, teraz już dotyczyły wszystkich ludzi, a nawet całego świata. Któż mógł przypuszczać, że Grimzell zawrze pakt z dhugami? - Może za kilka dni ktoś do ciebie dołączy - Sakhil spróbował dodać otuchy Perunowi, który najwyraźniej nie bardzo sobie wyobrażał, co będzie dalej? Aż dziw, że tak daleko dotarł. Szczęście mu sprzyjało. Nie tylko szczęście. O tym Sakhil był przekonany, tak jak i Zeloran. Sakhil jednak nie wiedział, co to jest i w przeciwieństwie do maga wcale nie chciał wiedzieć. Miał za to zamiar korzystać ze szczęścia Peruna. Nim ich opuści. Za to sam Perun nigdy nie zastanawiał się, czy to szczęście mu sprzyja, czy może co innego? Tym bardziej w obecnej sytuacji nie miał ochoty roztrząsać tego problemu. W lochach, w ciemnościach, nie dość, że stracił orientację, to olbrzymie mury, stropy i zamknięte pomieszczenia, do których przecież nie był nawykły, napawały go lękiem i przytłaczały. Wyobrażał sobie, że za chwilę runą mu na głowę. Zaczynało mu brakować powietrza i nawet Łasy, trącający go przyjaźnie nosem, nie potrafił natchnąć go otuchą. Perun sam nigdy nie wszedłby do tych lochów, nawet gdyby wiedział, że sprzyjają mu wszystkie moce tego świata. - Boisz się? - Spytał Sakhil. - To widać? - Perun odpowiedział pytaniem na pytanie. - Na początku wszystko wyglądało inaczej, a teraz znów będę musiał zostać sam. Znów boję się, że to wszystko mnie przerasta. Dhugowie, wąpierze, Atlanci, tajemne moce, demony. Teraz rozumiem, dlaczego Swantocha nie chciała mi wszystkiego powiedzieć. Wiedza i odpowiedzialność są strasznym ciężarem. Przygniatają. To ciężar ponad moje siły. - Może nie będzie tak źle, synu - Alaryk położył Perunowi dłoń na ramieniu, ale przecież on również potrzebował wsparcia. Przed laty popełnił błąd usuwając się w cień i oddając władzę w ręce Grimzell, kiedyś jednak wszystko miało inny wymiar, choć nie było to oczywiście żadnym usprawiedliwieniem. Wtedy wydawało mu się, że jest to tylko jego osobista sprawa, jego problem, z którym, prędzej czy później, się upora. Nie uporał się, choćby dlatego, że zniechęcenie i apatia najczęściej pogłębiają się. Alaryk już wtedy poddał się, chociaż sam nie chciał się do tego przyznać i czekał na śmierć, jak na wybawienie. Gdyby nie przybycie Turańczyków i wieści o Irvanie mogłoby już go nie być na świecie. W tej chwili jednak sytuacja zmieniła się diametralnie. Gdzieś tam, co z tego, że daleko, żył jego syn, zaś wnuk stał obok i to nie jedyny wnuk. Choćby z tego powodu warto było jeszcze trochę pożyć, ale przecież były też inne, ważniejsze powody. Alaryk czując się winnym zaistniałej sytuacji teraz postanowił naprawić ją, choćby częściowo. Po pierwsze i najważniejsze: dla Wendecji. Nie mógł dopuścić, by w kraju zapanował chaos. Walki najprawdopodobniej już nie da się uniknąć, nie mogła jednak objąć całego kraju. Po drugie: dla świata. W pierwszej chwili zlekceważył pojawienie się dhugów, a tego nie wolno było mu robić. Znał dobrze historię, znał legendy, baśnie i przepowiednie. Wiedział bardzo dużo o dhugach i wiedział, że ich pojawienie się zagraża światu zbudowanemu przez ludzi, światu i Wendecji. Sakhil miał rację. Nie wolno Wendecji stać z boku w takiej chwili. Świat jeszcze raz musi się zjednoczyć i raz jeszcze stanąć do walki. Nawet pod sztandarem młokosa. Młokosa, który akurat był jego wnukiem. - Za kilka dni najprawdopodobniej będzie po wszystkim. Wtedy ktoś z nas do ciebie dołączy - Alaryk nie chciał pokazywać Perunowi, iż trapią go wątpliwości. Każde rozwiązanie było możliwe, ale on już wcale nie miał zamiaru się poddawać. Poddawał się przez wiele lat, teraz koniec z tym. Olbar, przyglądający się królowi z uwagą, dostrzegł tę zmianę i po raz pierwszy od wielu lat odetchnął z ulgą i poczuł radość w sercu. Kochał Alaryka jak brata i to właśnie on najbardziej bolał nad królewskim upadkiem. Minęły lata i wielu spraw nie można już było zmienić, ale teraz Alaryk wydawał się znów być tym samym człowiekiem co przed laty, znowu był władcą i nawet jeśli miały to być ostatnie chwile w jego życiu, przynajmniej umrze z godnością. Olbar również gotów był oddać swe życie. Za króla i za Wendecję. Jednak z drugiej strony patrząc z pewnością wolałby jeszcze trochę pożyć, by zobaczyć znów kraj w chwale. - Jesteśmy w pobliżu korytarza prowadzącego poza mury miasta - oznajmił Olbar. - Jeśli rzeczywiście chcecie pozwolić Perunowi odejść, to właśnie tu jest najlepsze miejsce. Zamek nasz jednym bokiem wspiera się na potężnym, skalistym zboczu. Nasi przodkowie wykuli pod nim tunel. Wyjście znajduje się w niewielkiej jaskini, daleko stąd, po drugiej stronie góry. W dół prowadzi wąska, dobrze ukryta ścieżka, która zaprowadzi cię do górskiej kotliny - Olbar zwrócił się teraz w stronę Peruna. - Pójdziesz nią na zachód, wzdłuż strumienia, aż dojdziesz do rzeki. Nie powinieneś zmylić drogi, to zresztą niemożliwe. Góry są niedostępne. Nie próbuj szukać skrótów. Tam, gdzie strumień wpada do rzeki znajdziesz strażnicę i gospodę. Przekażesz wieści o tym, co się tutaj stało. Może będziemy potrzebowali pomocy. Dawniej była to nie tylko droga ucieczki, ale przede wszystkim tędy przybywała odsiecz i zaopatrzenie. Dawno nikt tunelu nie używał, bądź więc ostrożny. - Dowódcy strażnicy pokaż to - Alaryk zdjął z palca jeden ze swych złotych pierścieni. - Koniecznie musisz się z nim rozmówić... i poproś o konie. Strażnica strzeże brodu na rzece, po którego przekroczeniu pójdziesz dalej na zachód, aż znów dojdziesz do rzeki i kolejnej stanicy. Tam czekaj na wieści od nas - pełne wątpliwości spojrzenie Peruna było wystarczająco wymowne. - Nie pytaj mnie, jak długo? Nie wiem. Kilka dni. Sam musisz zdecydować. Stamtąd ruszysz na północ, w stronę gór. Ktoś musi cię przeprowadzić przez przełęcz, a dalej... Dalej rozciąga się olbrzymia równina, którą kiedyś zwano Hyrkanią. Tam po raz pierwszy starły się z dhugami nasze wojska, tamtędy też ścigał ich Zubaran aż do samego Kurganu, gdzie ostatecznie pokonał w najkrwawszej i największej z bitew. Dhugowie zostali starci z powierzchni ziemi, a w każdym razie tak się nam wydawało, ale ludzie zostali zdziesiątkowani. Nasze osłabienie wykorzystał władca Hyrkanii, licząc chyba na wielkie łupy i ze swymi wilkogłowcami napadł zdradziecko na powracających przez jego ziemie bohaterów. Tylko garstce naszych wojów udało się powrócić do Wendecji, w tym Zubaranowi. Rok później po raz ostatni wyruszył na wojnę. Obrócił w perzynę wilcze państwo, nie udało się mu jednak ukarać ich władcy. Gdy tylko rozniosły się wieści o nadejściu naszej armii ten zdrajca czmychnął w niedostępne góry, gdzie nikt go nie potrafił odnaleźć i od tamtej pory wszelki słuch po nim zaginął. Teraz żyją tam tylko duchy. Obawiam się, że będziesz zdany tylko i wyłącznie na własne siły. Nikt z naszych tam się od wieków nie zapuszcza. Nie ma jednak innej, krótszej drogi. Szlak ten został nazwany przez naszych przodków Szlakiem Śmierci. Wiedzie prosto na północ, aż do czegoś w rodzaju bramy, między dwoma górskimi łańcuchami. Ta brama zwana jest Czarną Bramą. Jeśli uda ci się ją przekroczyć najprawdopodobniej dostaniesz się na swoje ziemie. - Brama?! Czy tam była siedziba tego władcy? - Perun w pierwszej chwili oniemiał, słysząc opowieść, którą i jego lud przecież powtarzał, szczególnie od chwili, gdy rozniosła się wieść o pojawieniu się pośród wilków Welesa. - Zgadza się. Jego zamek stał na jedynej drodze wiodącej z południa na północ i dalej, na zachód. Nim jeszcze nastał Wielki Lód - odpowiedział za króla Olbar. On również znał większość dawnych opowieści. Kto zresztą ich w Wendecji nie znał? To przecież były dni jej największej chwały. - Wędrowały tamtędy zwierzęta i hordy barbarzyńców - ciągnął dalej marszałek dworu. - Od niepamiętnych czasów jednak nikt tej drogi nie używał. Najpierw z powodu wilków, po drugie Lodu, po trzecie... duchów. Ta ziemia przez tysiąclecia była martwa... Tak się w każdym razie wszystkim wydawało. To jedyna dla ciebie szansa i najkrótsza droga, a poza tym od tej strony nikt się nas nie spodziewa. Gdy już rozprawimy się z Grimzell wyruszymy twoim śladem. - Sakhil od razu zorientował się, do czego zmierza Perun. - Podobno wilki znowu powstały. A ten Weles... Znów nimi przewodzi. - To wilkołek - wyjaśnił Perun. - Jest tak samo nieśmiertelny, jak wąpierze. Ktoś rzucił na niego klątwę, zamieniając go w wilkołaka. Na nasze nieszczęście... - Kto wie, czy z tego nie wyniknie jakaś korzyść? - Sakhil zastanawiał się na głos. - Dhugowie wilków z pewnością również się nie spodziewali - coraz bardziej zaczynała Turańczyka zdumiewać cała ta sprawa. Świat zatoczył koło. Wszystko zaczynało powtarzać się. Powrócili dhugowie, Weles i wilki. Świat znów zostanie poddany próbie. A może tylko ludzie? To nie był już jednak ten sam świat. Kiedyś ludzie byli potęgą. Teraz pozostało tylko kilka państw, garstka zaledwie, pilnująca własnych interesów. Czyżby Zeloran miał rację? Może rzeczywiście jesteśmy skazani na zagładę? Sakhil nie darmo jednak miał duszę wojownika. Nigdy się nie poddawał. Tym razem również nawet przez myśl mu nie przeszło, by to uczynić. - No cóż. - Alarykowi przez głowę przegalopowały podobne myśli. - Może tak właśnie musiało być. Każdemu Los przydzielił jakieś zadanie. Historia się, w jakimś sensie, powtarza, może więc i Weles będzie potrzebny? Któż to wie? Któż zrozumie logikę świata? - Alaryk czasem podejrzewał, że stwórcy świata nie znali nawet tego słowa. Narobili bałaganu, a potem zostawili ludzi samym sobie. A my, używając słów Sakhila, musimy teraz sprzątnąć ten bałagan. - Nie czas teraz na filozoficzne rozważania - rzekł Alaryk, jakby samego siebie usiłując przywołać do rzeczywistości. Ostatecznie przez kilkanaście lat niczego innego nie robił, czas więc był już najwyższy, by zejść na ziemię. - Olbar cię poprowadzi - zwrócił się do Peruna. - On najlepiej zna te lochy. Perun przez dłuższą chwilę wpatrywał się w ludzi siedzących wokół, wciąż nie mogąc uwierzyć, że znów zostanie sam i to już za chwilę, nie licząc oczywiście Łasego i poczuł się samotny w dwójnasób. Gdy wpływali do Wendecji wierzył, że oto wypełnił swoje zadanie, że osiągnął cel, potem okazało się, że nie był nawet w połowie drogi. Teraz czuł, jakby znów stawiał ten pierwszy krok. Miał zostawić przyjaciół, do których przywiązał się, a nawet pokochał. To niesprawiedliwe, pomyślał, po raz tysięczny przeklinając swój los i chyba w pierwszej chwili był gotów także przekląć Dolę, gdyby w jego głowie, dokładnie w tej samej chwili, nie rozbłysnął obraz Dziewanny. Gdyby nie wyruszył na włóczęgę, nigdy by jej nie spotkał, a teraz miał powrócić. Do niej. To była jedyna, optymistyczna myśl. Jedyna, która pchała go naprzód. Nie zastanawiając się więc już dłużej zaczął żegnać się ze wszystkimi. Najwięcej czasu poświęcił Sakhilowi, którego nieświadomie traktował jak starszego brata, a czasami jak ojca, z którym, w jakiś niewytłumaczalny dlań sposób, go utożsamiał. Wyściskał go serdecznie, a potem podszedł do Alaryka. Spojrzał mu prosto w oczy, jakby tam właśnie miał znaleźć potwierdzenie ich pokrewieństwa, czując dokładnie to samo, co na początku, serce dokładnie tak samo zadrżało mu w piersiach, ale nie potrafił ani nazwać tego uczucia, ani go okazać. Podobnie było z Alarykiem. Popatrzyli więc sobie w oczy, poklepali po plecach i rozeszli, by już nigdy więcej się nie spotkać. Alaryk przeczuwał to i to wcale nie ze względu na swój wiek i zadanie, które przed nim stało. Czuł, że coś traci, jak wtedy, gdy odchodził Irvan, chociaż tamtego razu umysł miał zaćmiony wściekłością. Dziwne uczucie, może nawet podobne temu, którego doznawał Jarowit spoglądający za odchodzącym z wioski Perunem. Smutek i pewność, że tracimy coś bezpowrotnie i na zawsze i żal do samego siebie, że nie ma w nas siły, która zmusiłaby nas do krzyknięcia: - Stój! Nie odchodź! Wróć! - Wszystko przemija, myślał Alaryk, obserwując, jak Perun zwija swój niewielki tobołek i przypina go Łasemu do grzbietu, jak bierze do ręki (bierze do ręki!) wielki i nieporęczny miecz Zubarana i jak z pomocą Sakhila umocowuje go sobie na plecach, pod tarczą, a w końcu, nie odwracając się, idzie za Olbarem, a za nimi człapie potężny niedźwiedź. Jedyny, który go nigdy nie opuści, aż do śmierci któregoś z nich. - Prowadź - szepnął Perun do Olbara, bardzo starając się być dzielnym, ale łzy i tak same cisnęły mu się do oczu. Olbar wzniósł pochodnię ponad głowę i ruszył przodem. Echo ich kroków jeszcze długo rozbrzmiewało w uszach tych, co pozostali. Może już na zawsze. Przez dłuższy czas szli w milczeniu. Perun nie mógł się nadziwić ogromowi wendecjańskich katakumb, potem Olbar, by wypełnić grobową ciszę, ponownie zaczął Perunowi objaśniać drogę, którą ten miał do pokonania. - Uważaj szczególnie przy przeprawianiu się przez rzeki. W nich siedzi licha, bez miary. - Jeśli to jedna rodzina, to nie muszę się niczego obawiać. Jedno z tych lich już poznałem i to całkiem dobrze - chciał jeszcze coś dodać, jednak w przerwie między słowami usłyszał dziwny odgłos. Podniósł palec do ust i nakazał Olbarowi milczenie. Wsłuchiwali się przez moment w ciszę, a potem jednomyślnie uznali, że było to echo ich własnych kroków. Perun podjął opowieść o władcy słodkowodnych wód. Nie doszedł jeszcze do najzabawniejszych fragmentów, gdy głos za nimi znowu się odezwał. Tym razem z pewnością nie było to echo, tym bardziej, że słychać było wyraźnie czyjś oddech. Coś, a może ktoś dyszał coraz głośniej i bliżej za ich plecami. Perun i Olbar spojrzeli po sobie pytająco. W pierwszej chwili pomyśleli, że to któryś z towarzyszy usiłuje ich dogonić, wystarczył im jednak rzut oka na Łasego, by zmienić zdanie. Niedźwiedź zjeżył sierść, szczerząc równocześnie kły, najprawdopodobniej jednak również rozumiał sytuację, bo nie wydobył z siebie nawet najcichszego pomruku. W milczeniu spoglądał w mrok korytarza za nimi i prężył się, jakby do skoku. Mogli czekać na niewiadome, albo uciekać. Wybrali to drugie. Olbar wspierał się na perunowym ramieniu, Łasy pozostawał z tyłu, biegli przez chwilę, ale szybko zdali sobie sprawę, że nie umkną pogoni. - Nie dam rady - wydyszał Olbar. - Idź sam. Wyjście nie jest daleko. Jesteśmy już pod górami. Ja spróbuję to zatrzymać - mówiąc to stary marszałek dworu wyciągnął zza pazuchy niewielki sztylet i ścisnął go krzepko w dłoni. Jego twarz wyrażała determinację i gotowość, nawet na śmierć, ale ciało było słabsze od ducha. Drżał cały, z trudem oddychając, ale nawet gdyby było inaczej Perun nie zostawiłby go samego. Obojętnie kim był wróg. Znów poczuł wściekłość i desperację. - Co ma być, to będzie - powiedział. - Zgaś pochodnię. Nadzieja w tym, że to coś, czymkolwiek jest, nie widzi w ciemnościach - korytarz w tym miejscu akurat rozszerzał się, tworząc dwie niewielkie nisze. W jednej skrył się Olbar z Perunem, w drugą z trudem wcisnął się Łasy. Perun osłonił się tarczą i ścisnął w garści miecz Zubarana, który dotąd ciążył mu niemiłosiernie na plecach, ale gdy tylko wziął go do rąk miecz jakby stracił na wadze i nabrał niezwykłej lekkości, dopasowując się do jego drobnych dłoni. Tylko ciemność wciąż była niezmiennie nieprzenikniona, a napięcie chyba nawet Łasemu się udzieliło, bo nie wydobył z siebie nawet westchnienia, ani nawet pomruku. Coś zbliżało się nieuchronnie, a gdy już stanęło pomiędzy nimi, najwyraźniej węsząc, Perun poczuł na twarzy oddech napastnika i ciepło jego ciała. Z pewnością nie był to człowiek. Strach sparaliżował Peruna. Na szczęście w tym momencie Łasy ryknął straszliwie i to coś prawdopodobnie odwróciło się w jego stronę, bo Perun przestał czuć lepki oddech na swej twarzy i znów mógł odetchnąć. Biorąc następny oddech uniósł miecz z zadziwiającą łatwością i ciął, czując jak ostrze zanurza się w ciele nieznanej istoty, niemal rozpoławiając ją. Mimo to ręce Peruna same uniosły się raz jeszcze do góry i zadały kolejny cios i jeszcze jeden, i następny. Łapiąc mieczem w locie osuwające się już ciało, szatkował je na drobniejsze części, które opadały na ziemię z wilgotnym mlaśnięciem. Zaskoczony stwór, czy co to było, nawet nie miał szansy powiedzieć, o co mu chodzi. Wyzionął ducha niemal bezgłośnie, a potem słychać już tylko było dziwny bulgot, jakby coś wypływało zeń, wraz z życiem, bez skargi. W końcu nastała cisza. Jak zwykle po walce. - Idziemy dalej - wycharczał Olbar, jakby to jemu ktoś przed chwilą poderżnął gardło, zaczynając od czubka głowy. Nie miał siły ni ochoty zapalać pochodni, nie chciał też widzieć szczątków tego, z czym rozprawił się Perun. Wiedział dobrze, że w drodze powrotnej i tak będzie musiał zetknąć się z nimi ponownie. Miał przy tym nadzieję, że Perun uśmiercił napastnika wystarczająco dokładnie. - Co za licho? - Szepnął Perun akcentując ostatnie słowo, jakby to właśnie słowo spodobało mu się najbardziej, czując zarazem coś w rodzaju odprężenia. Spotkanie z nieznanym stworzeniem było dlań wyzwaniem i zarazem sprawdzianem, który zdał z wyróżnieniem. Odetchnął z ulgą. Przyszłość znów zaczynała się malować się w bardziej optymistycznych kolorach, chociaż nadal było ciemno. Powiew wiatru, który poczuli po jakimś czasie, był pierwszą oznaką, iż zbliżają się do wyjścia z tunelu, a także powiewem optymizmu. - Może nie będzie tak źle - Perun przypomniał sobie słowa Alaryka i pierwszy raz, sam nie pamiętał od kiedy, uśmiechnął się. Olbar mógł już zobaczyć ten uśmiech, bo mrok zszarzał, niczym nadchodzące światło dnia, do którego się zbliżali. Gdy w końcu stanęli u wyjścia stary marszałek raz jeszcze przypomniał Perunowi plan marszruty, a potem uścisnął na pożegnanie, jakby znali się od lat, w końcu zapalił pochodnię i zniknął na powrót w tunelu. Nie było czasu ani na zbędne słowa, ani na podziwianie widoku, który się przed nimi rozpościerał. Nie miał go w każdym razie Olbar. Perunowi widok zaparł dech w piersiach. Może dlatego, że w kamiennych murach czuł się niczym uwięziony. To było dokładnie to, za czym tęsknił. Od dwóch dni, a przedtem jeszcze od tygodni. Morzem mógł zachwycać się Ferdoussi, Perun jednak ponad wszystko przedkładał widok drzew, zielonych hal, skalistych wzgórz i pokrytych śnieżną bielą turni. Gdyby nie żal z powodu rozstania z przyjaciółmi zawyłby z radości. I tak zawył, a echo poniosło jego krzyk tak daleko, jak tylko umiało. Jemu chyba też udzieliła się radość Peruna, bo długo obijało się pośród skalistych wzgórz, niczym szalone, upajając się wolnością. Od dawna nie miało okazji do zabawy, teraz więc chciało nadrobić wszystko za jednym zamachem. Cisza, która nastała, gdy już echo umilkło, zachrypnięte, była porażająca, wręcz doskonała. Trwała całe wieki. Tego Perunowi również brakowało. Takiej właśnie chwili potrzebował, by zrozumieć. Doskonale rozumiał również radość echa, więc jeszcze raz wrzasnął, a potem ruszył w dół ścieżką przylepioną do granitowej ściany. Nogi same go niosły, a ziemia nie kołysała się pod nimi. Gdyby znał słowa jakiejś piosenki z pewnością zaśpiewałby w tej chwili ze szczęścia. Znał je za to Łasy. Jego pomrukiwania zabrzmiały nadzwyczaj melodyjnie, aż echo zamilkło na chwilę, próbując wsłuchać się w mruczando rozradowanego niedźwiedzia, a potem poniosło pieśń dalej, aż pod sam lodowiec. |