|
Część I
Rozdział 9 - SZPIEG ymczasem w osadzie opłakiwano poległych. A było nad kim płakać. Więcej niż połowa ludzi zginęła, a większość domostw zniszczył pożar. Sam naczelnik spłonął wraz z rocznym zapasem proszku z rogu nosorożca dla całego Turanu, szaman zaś zniknął gdzieś w czasie walki, a starszy Jarowit zginął, choć akurat on przydałby się teraz osadzie, bo właśnie on najlepiej nadawałby się na jej przywódcę. Osada pilnie potrzebowała kogoś, kto pokieruje ludźmi. Sytuacja nie wyglądała najlepiej, było nawet gorzej. Wilki mogły znowu uderzyć, a pomocy łowcy znikąd nie mogli oczekiwać. Turańscy kupcy, nie licząc tego jednego, który później okazał się być Domowym, zostali wybici, z ich więc strony w najbliższym czasie nie należało spodziewać się pomocy, a wręcz odwrotnie. Prędzej można było oczekiwać karnej ekspedycji z Turanu, bo któż dałby wiarę łowcom? Barbarzyńcom? Któż uwierzyłby, że to nie oni zabili turańskich kupców, tylko wilki? Olbrzymie państwo, jakim był Turan, zawsze utrzymywało potężną armię i armia ta, od czasu do czasu przynajmniej, musiała mieć jakieś zajęcie. Jej znakomitym dowódcom wystarczał pretekst, nie mówiąc już o cieniu podejrzeń, by rozpocząć działania wojenne, które, z wojskowego punktu widzenia, służyły oczywiście i przede wszystkim obronności kraju, a poza tym podnosiły sprawność wojska, po trzecie zaś, pomagały podnieść, nadzwyczaj szybko upadające, morale żołnierzy i, po czwarte wreszcie, napełniały ich, pustoszejące w błyskawicznym tempie, sakiewki. No i skarbiec. Ten nie miał dna. Nigdy. Turan, jako państwo, mając na względzie wszystkie te i szereg innych jeszcze, równie ważkich powodów, prowadził sporo wojen i wojenek i dlatego istniał tak długo. W całości. Nie pozwalał sobie na wątpliwości, ani też na sentymenty i nigdy nie miał skrupułów. Już choćby świadomość tego faktu wystarczyła, by w osadzie radość i euforia po odniesionym zwycięstwie szybko ustąpiły lamentom i przygnębieniu. W takiej właśnie chwili do działania przystąpił młody Jarowit. Z powodu wydatnie ograniczonej przez wilki liczby konkurentów miał ułatwione zadanie. Po kilku rozmowach i spotkaniach, nazwanych w przyszłości wiecami przedwyborczymi, uzyskał powszechną akceptację i został nowym naczelnikiem osady. Pozostali przy życiu łowcy nie dość, że mieli wszystkiego dosyć, pomijając również fakt, że, poganiani przez swe kłótliwe baby, mieli całkiem sporo roboty przy odbudowie swych domostw, to nie sięgali myślami w przyszłość dalej niż dzień następny i w gruncie rzeczy byli leniwymi bydlakami, bez woli i ducha, ktoś taki więc jak Jarowit, choćby tylko z odrobiną ambicji, mógł osiągnąć dosłownie wszystko. Wszystko. Jarowitowi wystarczyło tylko mówić. - Sami ruszymy do Turanu! To my będziemy dyktować ceny na nasze futra! Już wkrótce wszyscy będziemy bogaci, a nasze domostwa zapełnią się wszelkiego rodzaju dobrami! - Nasze żony - Jarowit szybko poślubił córkę Gorgonia - nie będą już musiały tak ciężko pracować - nie wyjaśnił oczywiście dlaczego, w jaki sposób i kto zrobi to, co one dotąd robiły? Z pewnością nie mieli robić tego mężczyźni. - Nasze domostwa... - Nasze dzieci... - My sami... - wszystko oczywiście na tę samą, podniosłą nutę. Wizja bogactwa i świetlanej przyszłości poparta została niezwykle malowniczymi, wizjonerskimi nawet, obrazami świata, w którym to świecie oni mieli wyznaczone eksponowane miejsce. Miejsce na samym szczycie. I władzę! Wkrótce, nie wiedzieć jak i kiedy, łowcy uwierzyli, że są narodem wybranym. Później jeszcze dowiedzieli się przez kogo zostali wybrani: - Wkrótce narodzi się Bóg - Wąż - Żmij - Domowy - więcej nawet - sam Król węży - Jarowit dodawał kolejne wyrazy w pewnych odstępach, jakby czekał na podpowiedź kogoś, kto stał za jego plecami. Czasami zdania spływały z jego ust wartkim strumieniem, innym zaś razem przerywał, jak teraz, a poszczególne słowa w odstępach wyrywały się na wolność, eksplodując w powietrzu, niczym bukiet kwiatów w rękach sztukmistrza. Bóg, do którego opisania potrzebował tak wielu słów, miał odsłonić przed nimi skarby ziemi, a potem poprowadzić na podbój świata. - To jego pomocnik, jeden z jego synów zginął w obronie osady! Zginął za nas! Ale już wkrótce nadejdzie sam ojciec i wtedy, pod jego... i moim... skromnym... przewodnictwem staniemy się największym narodem świata! Narodem Wybranym! - Co tam Turan i Wendecja - pomyśleli wszyscy, zaczynając już liczyć bogactwa, o których nie mieli zielonego pojęcia, których nawet wyobrazić sobie nie potrafili i co najwyżej zobaczyli górę, wielką jak lodowiec, a może jeszcze wyższą. Górę futer. I to tylko ci, którzy tę wyobraźnię posiadali. Po jakimś czasie powrócił do osady Kapka i okazało się, że on również jest żarliwym wyznawcą nowej wiary w ogromnego Żmija - Króla Węży, który wkrótce miał się narodzić, odrodzić, a może zmartwychwstać, czy po prostu przyjść na świat. Ta kwestia jeszcze nie do końca została uzgodniona, ale ostatecznie był to szczegół, drobiazg, który skutecznie przyćmiła wizja bogactwa. Jeszcze skuteczniej zaćmiła większość rozumów. Po jakimś czasie pojawił się jeszcze jeden, ocalały z rzezi, kupiec i on został kimś w rodzaju osobistego doradcy Jarowita, bez którego woli nic się nie działo. On również był wyznawcą nowej, czy też może nowej wersji starej religii, w którą przecież łowcy od dawna wierzyli, tylko że dotąd nie wiedzieli, że ich mały Bóg jest aż tak potężny... i duży... A potem to już co rusz przybywał ktoś nowy. Ale najważniejsze było to, że ich Bóg miał, jak to w końcu uzgodniono, zmartwychwstać. I to już wkrótce. Był tylko jeden problem, z którym łowcy nie wiedzieli co począć? Trzeba będzie bowiem złożyć ofiarę i to ofiarę krwawą, o której początkowo nie chcieli nawet słyszeć. Z czasem jednak sytuacja zmieniła się diametralnie, a i łowcy zostali tak dobrze wymanewrowani i ogłupieni, że na tę ofiarę przystali, a nawet uwierzyli, że był to ich własny pomysł. A jeśli tylko ktoś ośmielił się powątpiewać w cokolwiek natychmiast pojawiał się Jarowit i rozwiewał wszelkie wątpliwości, wyjaśniając i wyłuszczając dokładnie wszystko, a nawet jeszcze więcej. W ten sposób wyjaśnił i to, a łowcy, o dziwo, zrozumieli, że to dzięki ich Bogu powstało na tej nieprzyjaznej ziemi życie, i że ta ziemia, ziemia na której żyją, jest Ziemią Świętą, Ziemią Wybraną, choć dotąd była tylko zadupiem i końcem świata, o którego istnieniu prawie nikt nie wiedział. I z tego miejsca mieli szerzyć nową wiarę i stąd mieli ruszyć na podbój świata, którego mieli stać się największą potęgą. Zrozumieli, nim jeszcze zdążyli ostatecznie uzgodnić, kim był ich niespodziewany sojusznik w walce z wilkami, że to Boży syn stanął w ich obronie i za nich oddał swe życie i w końcu nawet uznali, że ofiara, którą mieli złożyć, ofiara z niemowlęcia, jest niezbędna, choć jak sięgnąć pamięcią, nikt nigdy z ludzi ofiar w osadzie nie składał. To był idealny moment. Zdziesiątkowani, zmęczeni, załamani fizycznie i psychicznie, zrozpaczeni i opłakujący utraconych członków rodzin ludzie, nie potrzebowali niczego innego, tylko nadziei i wiary. Gdyby stało się to kilka dni wcześniej, gdyby nawet na ich oczach, u samych stóp, zmaterializowało się kilka wężowych postaci nie uwierzyliby w nie. Nie daliby wiary nie tylko mówcy, ale i nie chcieliby wierzyć własnym oczom, teraz zaś uwierzyli we wszystko. Natychmiast. Potrzebowali nadziei, celu i wiary. I wszystkie je otrzymali. A nawet więcej. Od razu. Oczywiście minęło wiele dni, wiele miesięcy, stanowili jednak tak małą społeczność, że łatwo było nimi manipulować, a gdy okazało się, że Dobrochna, najstarsza siostra Peruna jest brzemienną, uwierzyli, że stało się to za sprawą Latawca. Krótko po bitwie z wilkami Dobrochna zaczęła znikać na całe dnie. Ponoć ktoś nawet odważył się iść za nią, z samej tylko ciekawości, jednak dziewczyna zawsze znikała w dziwny i niewyjaśniony sposób, jakby zapadała się pod ziemię. Ktoś inny ponoć widział ją z mężczyzną niespotykanej urody, daleko pośród wzgórz, niemal u stóp gór. - To nikt z osady - twierdziły kobiety. - To nikt z nas - zapewniali mężczyźni swe połowice. - To obcy - stwierdził w końcu ktoś inny. - To Latawiec - podszepnął następny. - Dobrochna spotyka się z Latawcem! - Najwyższy czas, że znalazła se kogoś. Lepszejszy ten niż żaden - dowcipkowali złośliwi. - Jeszcze trochę, a nikt na nią by nawet nie spojrzał. Większość kobiet oczywiście poczuła się urażona. Latawiec zawsze wybierał najurodziwsze niewiasty, a Dobrochna przecież była nie pierwszej już młodości, do tego chuda i płaska, i nie dość, że nogi miała jak patyki, którymi z pewnością nie potrafiła dobrze ścisnąć mężczyzny, to i siedzieć też na czym nie miała. - Taka pikna to ona znowu nie jest! - Tylko te włosy topielicy i cielęce oczyska. - Co ona może lepszego dać chłopu? Gdy zauważono, że Dobrochna jest w ciąży decyzja zapadła. Znaleziono dziecko, które przeznaczono na ofiarę. - Ona i tak wkrótce zemrze - utwierdzały baby jedna drugą, a Jarowit i jego dwie siostry zawsze były na miejscu, by choćby przytaknąć. - Latawiec zawsze porzuca swe ofiary, a te usychają z tęsknoty. - Byleby tylko nam nie pomarła za rychło - któraś nieśmiało wyraziła obawy pozostałych i tak wpadły na pomysł, by ją nie spuszczać z oczu, a potem, by uwięzić. Trudno powiedzieć, co w tym czasie działo się w umyśle Dobrochny? Nigdy nie potrafiła nawiązać kontaktu z innymi mieszkańcami osady, ani nawet z rodzeństwem, może z wyjątkiem Peruna, a i te kontakty były raczej sporadyczne. Po śmierci matki ona, jako najstarsza kobieta w rodzinie, przejęła wszystkie domowe obowiązki, choć kobietą jeszcze nie była. Długo bolała nad śmiercią matki. Jedyna z dzieci przecież dobrze ją pamiętała. Gdy ojciec na długi czas zamknął się w sobie, nie reagując i nie zważając na to, co się działo wokół niego, pozostała w zasadzie zupełnie sama. Mogła mieć nie więcej niż dwanaście lat, była więc jeszcze dzieckiem, ale też pod wieloma względami była już prawdziwą kobietą. Musiała być. Kochała całe rodzeństwo i ojca, ale była to nieodwzajemniona miłość. Starsza i dojrzalsza, nie mogła znaleźć z rodzeństwem wspólnego języka i tylko z Perunem łączyła ją jakaś przedziwna więź, której ani ona, ani on nie rozumieli. A przecież wytłumaczenie było proste. Marzenia. To były marzenia. Oboje potrafili marzyć, a do tego jeszcze w jej dziecięcym umyśle pozostały obrazy zupełnie innego świata, za którym wciąż tęskniła, a do którego nie było już powrotu. Chyba że w marzeniach. Bezlitosny wir życia porwał ją i pochłonął, zabierając najwspanialszą jego część. Dzieciństwo. Pozostały jej więc tylko marzenia. Bliźniaczki zaś były zupełnie inne. Stanowiły jakby nierozerwalną całość. Miały dokładnie takie same, okropne pomysły, a głęboko w sercu skrywały nienawiść do całego świata i wszystkich żywych stworzeń, którym lubiły zadawać ból. Rzadko odzywały się, a jeśli już to robiły, mówiły zawsze dokładnie to samo i w tym samym momencie. Te same kłamstwa. Ich ulubionym słowem i ulubioną odpowiedzią na wszystkie prośby i pytania było słowo NIE. Nie i koniec! No a poza tym wszystkim równie mocno nienawidziły Peruna, co dziwne, bo przecież fizycznie bardzo go przypominały. Były małe, suche i paskudne, jakby to właśnie je podrzuciła mamuna i nigdy nie znalazły dla siebie mężczyzny. A może go wcale nie potrzebowały, może wystarczały sobie same, jak szeptali niektórzy łowcy z obleśnym uśmieszkiem na ustach, tylko jak w takim razie wytłumaczyć ich uwielbienie dla Jarowita? Jarowit od dzieciństwa rywalizował z Perunem i choć najczęściej wygrywał, nigdy nie potrafił okazać radości, czy emocji i przed nikim tak naprawdę się nie potrafił otworzyć, jeśli oczywiście coś w jego wnętrzu było? W każdym razie kiedyś. Dobrochna nie miała nigdy nikogo bliskiego. Nie było ojca, nie było Peruna, bliźniaczki żyły własnym życiem, a Jarowit, choć wydawało się, że ożył, przebywał w zupełnie innym świecie, a nawet innym wymiarze. Szybko odbudował swój dom, potem równie szybko ożenił się z córką naczelnika (po uzyskaniu akceptacji Gadochy), a wkrótce sam został naczelnikiem. Bliźniaczki zaś poszły za nim i zamieszkały obok, w jakiejś opustoszałej chacie, za to Dobrochna znów pozostała sama. To wtedy zaczęła znikać na całe dnie i noce, wędrując samotnie po łąkach i lasach, niczym rusałka. Część kobiet podejrzewała nawet, że postradała zmysły („Wiecie jak to jest, sama baba, bez dziada...”), ale nie była to prawda i też wcale nie tak od razu Dobrochna napotkała tego samotnego mężczyznę. No a Latawcem to nie był on już z całą pewnością! Trudno powiedzieć, kto kogo zauważył pierwszy, jedno śledziło drugie i odwrotnie, przyglądając się, po prostu, zaciekawione. Nikt też nie wiedział, kto pierwszy zagadnął? Prawdopodobnie ona? A młody wojownik najwyraźniej tylko na to czekał. Oznajmił, bez zająknienia, że pochodzi z daleka, wyraźnie też dał do zrozumienia, iż jest uciekinierem i czegoś się obawia. Nie wyjaśnił oczywiście, gdzie jest i jaką nazwę nosi ta Dal, z której pochodzi, bardziej interesował się tym, co działo się w osadzie? Postępował zgodnie z planem wymyślonym przez Welesa, bo przecież był jego szpiegiem, a nie żadnym Latawcem. Weles zaintrygowany pojawieniem się obleśniaka, trafnie podejrzewał, że za tym jednym pojawią się następni. Był ciekaw, co też dhugowie knują? Jednak Dobrochna potrafiła tylko powiedzieć to, co sama usłyszała, co wszyscy wszem i wobec głosili. Dzięki temu jednak, że tak wcześnie zaczęła się oddalać, że tak często przebywała sama, nie uległa wpływom i namowom Jarowita, ani też coraz częściej i gęściej przybywającym nowym. Weles z zaciekawieniem słuchał relacji swego szpiega i z oddalenia, jego oczami, przyglądał się narodzinom przedziwnego kultu, a może nawet religii. Dobrochna mówiła o przybywających do osady ludziach, którzy przecież nie byli nikim innym, jak dhugami właśnie. Wilki to doskonale wiedziały, ale tylko jeden Weles zdawał sobie sprawę, że wszystko to jest jedną wielką mistyfikacją, nie wiedział jednak jeszcze, czemu miało to służyć? Nie od razu zauważył też, że pomiędzy jego młodym wysłannikiem a dziewczyną zaczęła rodzić się jakaś zażyłość. Młodzieniec nadal ukrywał swą prawdziwą tożsamość, ale coraz bardziej intrygował dziewczynę, która, pierwszy raz w swym życiu, spotkała kogoś, kto z uwagą potrafił jej wysłuchać. Interesowało go, pomijając oczywiście zadanie, które powierzył mu Weles, wszystko, co dotyczyło osady i ludzi w niej żyjących, ich zwyczaje i zainteresowania. W końcu przyznał, za namową Welesa, który rozumiał dobrze, że młodzieniec nie może ukrywać zbyt długo swej tożsamości, bo zacznie wzbudzać nieufność, iż jest uciekinierem z Turanu i obawia się Turańczyków i pościgu. To, na jakiś czas, zaspokoiło ciekawość Dobrochny i znów wszystko powróciło do normy. Spotykali się niemal codziennie i tylko od czasu do czasu młodzieniec znikał, by zapolować, a Dobrochna wracała do osady. Czasem jego nieobecność przeciągała się, a wtedy dziewczyna zaczynała się obawiać i niepokoić o swego powiernika, bo tak właśnie zaczęła go traktować. Powiedziała mu o sobie i swych marzeniach prawie wszystko, a w każdym razie więcej, niż komukolwiek dotąd, a potem, niespodziewanie, odkryła przerażającą prawdę. Poszła za nim, gdy znów miał zamiar wybrać się na łowy i zobaczyła, jak przemienił się w wilka po okryciu się wilczą skórą, którą chował w dziupli drzewa, na skraju lasu i jak pomknął, nie oglądając się za siebie, wprost na południowy wschód, tam, gdzie była siedziba jego wilczego pana. Dobrochna, bardziej nawet niż przerażona, poczuła się oszukana i zdradzona. W pierwszej chwili postanowiła, że już nigdy nie wróci na miejsce spotkań i nigdy ze zdrajcą, który ją tak niecnie podszedł, się już nie spotka. Udało się jej nawet wytrwać w tym postanowieniu kilka dni. Siedząc zamknięta w chacie, oddawała się rozmyślaniom i rozpamiętywała wspaniale przecież chwile, które z nim spędziła, ale gdy w końcu zobaczyła go, jednej z następnych, samotnych nocy, stojącego z opuszczoną głową, z miną winowajcy, w drzwiach chaty, zrozumiała wszystko, przede wszystkim zaś własne i jego uczucia. Wystarczyło już tylko jedno słowo: - Wybacz - a potem stało się. To była najszczęśliwsza noc w jej życiu. Gdyby tylko mogła trwać w nieskończoność. Nie mogła, ale tych nocy było tyle, że w końcu doczekała się i słowa - kocham cię i całej prawdy. - Jestem człowiekiem - wyznał wreszcie jej własny mężczyzna. - Zawsze nim byłem. Kiedyś... jednak przed laty, sam już nie wiem kiedy, jak dawno, stała się rzecz straszna - i opowiedział jej o wyprawie łodzią, o burzy, o rozbitkach i skale, na którą wyrzuciło ich morze i o głodzie, a w końcu o ludożerstwie. - Myślę, że właśnie to spowodowało, że zacząłem się zmieniać w wilka. Gdy nas odnaleziono jeszcze to się nie zaczęło. Jeszcze nic nie wiedziałem, aż któregoś ranka obudziłem się zbroczony krwią, a od sąsiadów usłyszałem, że jakiś potwór rozszarpał całą rodzinę. Mieszkałem obok pomordowanych. Wtedy uciekłem od ludzi i po wielu dniach tułaczki trafiłem do wilczego bractwa. Zostałem przez nich przyjęty, zostałem zaakceptowany, takim jakim byłem. I przez te wszystkie lata żyłem jak oni... Ale teraz to się zmieniło. Właśnie dzięki tobie. To przekleństwo, to klątwa i nie wiem, jak się od niej uwolnić? - O tak, Dobrochna potrafiła współczuć, a choć historia ta mogła być kolejnym zmyśleniem, jeszcze jednym kłamstwem, dała wszystkiemu wiarę. Wystarczyło, że na niego spojrzała. - Jestem człowiekiem - pomyślał w ostatniej chwili życia jej książę. Łowcy pewnego dnia przywlekli jego ciało przed chatę Jarowita wołając na cały głos: - Patrzajcie no, tylko patrzajcie! Pójdźcie tu wszyscy! Ubilim wielgachnego wilka, ino że zaraz potem począł się przemieniać w człeka. Tego oto! Patrzajcie no! Te dni, tygodnie i miesiące, najpiękniejsze w jej życiu i ich wspólne marzenia... Wszystko zawaliło się, runęło w tej jednej chwili. Na próżno włóczyła się znów po górach i lasach, odwiedzając miejsca, w których się spotykali, skalne groty, w których się kochali i ślady ognisk, które ogrzewały ich nagie ciała. Jego już tam nie było. To po raz ostatni miał wtedy jej ukochany udać się do Welesa i miał mu oznajmić swój wybór i swoją wolę. - Srogi to pan i może każe mnie zabić, ale muszę to zrobić. Zbyt długo żyłem z wilkami, zbyt wiele mnie z nimi związało, by tak bez słowa odejść. Jak tchórz. Jeśli wrócę, gdy wrócę, spalimy tę przeklętą skórę! - Nie spalili. Dobrochna nie mogła i nie chciała uwierzyć, że to właśnie on, że to jego ciało pochowano pod lasem, przebijając osinowym kołkiem. Chyba wciąż czekała, chyba wciąż wierzyła, że on jeszcze wróci i pewnie rzeczywiście oszalałaby, gdyby nie dziecko. To był szok, który przywrócił ją do rzeczywistości. - Będzie miała dziecko!? Nie mogła uwierzyć. Jak to się stało, że nie zdawała sobie sprawy ze swego stanu? Dziecko! To jedno słowo nie pozwoliło jej poddać się szaleństwu bez reszty. Jedno słowo, bo przecież na razie było to tylko słowo, które dopiero za ileś tam miesięcy miało się zmaterializować było źdźbłem trawy, które nie pozwoliło jej utonąć. Chwyciła się go kurczowo, nie mając zamiaru wypuścić. Chyba też wtedy znów uwierzyła w życie i w jego sens, i chyba ponownie nabrała do życia chęci, nie przypuszczała jednak, nie podejrzewała, że życie przygotowało dla niej jeszcze jedną niespodziankę, dla niej, a przede wszystkim dla jej dziecka. Życie i Los, i najbliżsi, jej siostry i brat, i cała reszta. Gdyby wiedziała, gdyby mogła przewidzieć, z pewnością spróbowałaby uciec, albo poszła gdzieś w świat, choćby za Perunem, czy nawet do Welesa. Może on okazałby się bardziej ludzki? A tak została zaskoczona i osaczona, i nawet już nie potrafiła walczyć. Zamknięta w jednej z chat mogła już tylko czekać na cud. Najgorsze i zupełnie niezrozumiałe, chyba dla każdego, jest to, że jej własne siostry wpadły na ten pomysł. Owszem, związane były z Jarowitem i szamanem, który był kolejnym dhugońskim wysłannikiem, a nie tym samym durniem, z którego nieudolnych poczynań wszyscy się kiedyś naśmiewali i od jednego do drugiego biegały z wieściami i pomysłami, a potem roznosiły je po całej osadzie, ale Latawiec i ofiara z dziecka Dobrochny były ich własnym, bezinteresownym wkładem w świetlaną przyszłość. Nigdy też, nawet na chwilę, nie miały choćby cienia wątpliwości, ani tym bardziej skrupułów. Prawda. Serca i umysły ich wszystkich zostały zatrute, a może raczej należałoby powiedzieć zaczarowane, ale one były wyjątkiem. Zrobiły wszystko z własnej i nieprzymuszonej woli. Były przesiąknięte złem, do cna, jak Weles, którego w jakiś sposób nawet przypominały. - Sprawiedliwość nie rychliwa, ale pamiętliwa - rzekłby pewnie Weles, absolutnie nie zdając sobie sprawy, że stara ta prawda także jego dotyczy. One również tego nie brały pod uwagę, ale przecież co się odwlecze, to nie uciecze. Tymczasem do osady przybywało coraz więcej dhugów, a im więcej ich było, tym większą osiągali moc. Przypominali zbiorowisko owadów, tylko że nie mieli królowej. Po śmierci Boga załamali się i to był główny powód ich klęski. Walczyli bez wiary, więc ostatnia bitwa na polach Kurganu zamieniła się w rzeź. Tylko nielicznym udało się ujść cało. Ukryli się w odległych i niedostępnych dla ludzi miejscach i ocalili skórę, ale utracili większość swej dawnej mocy, a najgorsze, że całkowicie utracili zdolności rozrodcze. Ani w podziemnych ostępach, ani w mazargańskich jaskiniach, gdzie ukryli też jego ciało, nie narodził się ani jeden dhug. Na szczęście garstka z tych, którzy przetrwali, nie utraciła całkiem wiary, bo pamiętała o Przepowiedni Kolejnej Szansy. Następne tysiąclecia spędzili dhugowie na studiowaniu uczonych ksiąg, przekroczyli też wiele bram i granic, i w końcu, co może zakrawać na paradoks, znaleźli odpowiedź - w świętej księdze Atlantów, wykradzionej przypadkiem z zasobnej, dheirańskiej biblioteki, którą potem, bez najmniejszych skrupułów, spalili, nie wiedząc nawet, że w przyszłości znajdą wielu naśladowców. Ten niechlubny czyn miał jednak swe racjonalne wytłumaczenie. Dheira w owym czasie słynęła w świecie nie tylko ze swej potęgi, ale przede wszystkim z wiedzy swych mędrców i magów, kultywujących tradycje Atlantydy, paląc więc źródło mądrości podcięli skrzydła ich potęgi. Tylko niewielką część tej wiedzy udało się ludziom ocalić i odtworzyć, ale i tak magia należała już do wymierających nauk. Nadal ją uprawiano, choć już nie na Dheirze, co dhugowie nieopatrznie zlekceważyli. Nie po raz pierwszy zresztą. Gdy w końcu dowiedzieli się, co trzeba zrobić, by przywrócić do życia ich Boga przystąpili do realizacji swego precyzyjnego i na szeroką skalę zakrojonego planu z typową dla siebie butą i arogancją. Wydawało się im, że nic i nikt nie jest ich już w stanie powstrzymać, chyba dlatego zlekceważyli wszystkie ostrzeżenia i znaki na niebie, a nawet przepowiednie, do tego też niezbyt serio traktowali ludzi i siłę, którą obecnie ci dysponowali. Przed wiekami dali sobie przecież radę z takimi potęgami jak Atlantyda i Mu, a obecna ziemia i ludzie już nie byli tymi samymi ludźmi i nie dysponowali tą samą siłą. Ale co tam ludzie, dhugowie nie przewidzieli również, że niewielkie i w pojedynkę zbyt słabe i niezbyt dla nich groźne siły, które nieopatrznie obudzili, zakładając na krańcu świata, pośród lodów, swój przyczółek, z którego mieli zamiar ruszyć na podbój świata, zjednoczą się i odważą się wystąpić przeciw nim, wespół stanowiąc całkiem już realne zagrożenie. Nie przewidzieli zresztą wielu jeszcze innych rzeczy, a ponadto czas, którego, jak się im wydawało, wciąż mają nieograniczony zapas, nagle ruszył z kopyta do przodu i przeraźliwie szybko zaczął się kurczyć. Ale oni i tak jeszcze byli o krok do przodu i wciąż wyprzedzali ludzi, a do tego wszystkiego wpadli na iście szatański pomysł, by wykorzystać mieszkających na tamtym terenie tubylców, jako obrońców, bo okazało się, że w okolicy istnieje potęga, której nie wolno im było lekceważyć - wilki. Tak się szczęśliwie składało, że był to również odwieczny wróg mieszkających tam ludzi. Jeszcze szczęśliwszym zbiegiem okoliczności była wiara ludzi zamieszkujących połać ziemi, którą dhugowie wydarli naturze. Dhugowie skwapliwie postanowili z tej okazji skorzystać, odpowiednio adaptując własną, zaszczepili w ludziach nową wiarę, a choć zawsze wiedzieli, że ludźmi łatwo daje się manipulować, po raz kolejny zostali zaskoczeni. Ludzie przerośli swych mistrzów, okazali się jeszcze większymi fanatykami, jednak trzeba przyznać, że w każdym przypadku objawiało się to inaczej, ale też ludzie byli od dhugów zupełnie inni. Nie potrafili myśleć w sposób zbiorowy, nie potrafili się porozumiewać telepatycznie i nie wiedzieli, jak korzystać z mocy swych umysłów. Dhugowie wiarę stawiali na pierwszym miejscu, wszystko jej podporządkowując, wszystko robiąc ku chwale ich stwórcy. Ludzie, ze swoimi wypaczonymi umysłami, których logika była dla dhugów zupełnie niezrozumiała, ze swą zachłannością i egoizmem myśleli i robili wszystko tylko dla siebie samych i nie oglądali się nawet na swych bliźnich. By zaspokoić swą przerażającą chciwość potrafili, bluźniercy, nawet wiarę wykorzystywać i ją splugawić. - Chciwość ich zaślepia - doszli do wniosku dhugońscy mędrcy i konstruując swe plany postanowili tę chciwość wykorzystać. Najpierw wysłali jednego, potem następnego, a w końcu słali do osady wysłannika za wysłannikiem, by odpowiednio przygotować grunt, a gdy w końcu cel został osiągnięty wszyscy przenieśli się do ukrytej pośród lodów enklawy życia i z niesmakiem, a nawet obrzydzeniem zamieszkali pośród całkowicie już ogłupionych i zniewolonych łowców. Oczywiście ich plany dotyczące przyszłości ludzi nie zmieniły się nawet na jotę, musiały tylko poczekać. Okoliczności były wyjątkowe i wymagały wyjątkowego postępowania, tym bardziej, że przecież w końcowym momencie potrzebna im będzie ludzka krew - krew niemowlęcia i ciało jego matki, a te, właśnie dzięki ludziom, już na nich czekały. Oni sami mogli się więc skupić na wznoszeniu świątyni, gdzie przecież należało jeszcze zmontować całą tę niezwykle skomplikowaną maszynerię, której zadaniem miało być zogniskowanie na ołtarzu, do tego w odpowiednim, ściśle wyliczonym momencie, energii planet i gwiazd. Energia ta miała tchnąć iskrę życia w szczątki Jedynego. To właśnie ich koniunkcji oczekiwano. Następowała raz na kilkanaście tysięcy lat, dzięki niej miała otworzyć się brama do innych wymiarów, a przez nią będzie mógł powrócić duch ich Stwórcy. Jego zabalsamowane ciało i wszystkie wnętrzności, kiedyś ukryte w odległym Mazarganie, już udało się przetransportować na miejsce. Wkrótce zaś miano przystąpić do zrealizowania jeszcze jednej części planu, ostatniej i najtrudniejszej. Należało dotrzeć do wendeckiej twierdzy, by wydostać stamtąd najistotniejszy element ciała - serce, które ludzie wyrwali umierającemu z piersi. Dhugom udało się po bitwie ukryć Święte Zwłoki, ale serce zamknięto w wendeckim skarbcu i opieczętowano zaklęciami. Bez serca nie można było nawet myśleć o powodzeniu całego przedsięwzięcia, a moment koniunkcji zbliżał się nieubłaganie. Kolejna miała nastąpić dopiero za kilkanaście tysięcy lat. Dhugowie dobrze wiedzieli, że tej chwili żaden z nich nie dożyje. To była ich jedyna i ostatnia szansa. Tylko On jeden mógł przywrócić im zdolności rozrodcze, tym razem więc walczyli o własne istnienie, a nie, jak w przeszłości, o panowanie nad światem. Kiedyś ich zjednoczone umysły dosłownie zdmuchnęły z powierzchni ziemi Mu, a Atlantydę, po długiej walce zatopiły w oceanie i gdy już wydawało się, że cały świat do nich należy On ich opuścił. Poczuli się oszukani, a nawet zdradzeni. Cały sens ich istnienia i cała wiara legły w gruzach, a w serca i umysły wkradło się zwątpienie, zniechęcenie i chaos. A potem przyszło załamanie i klęska. Właśnie wtedy ludzie, przez Atlantów chyba również niedoceniani, urośli w siłę, zjednoczyli się i w końcu rozgromili dhugów. W ostatniej chwili dhugom jeszcze udało się ukryć ciało swego Pana, ale utracili jego serce. To przelało czarę goryczy. Klęska! Klęska była nieodwracalna. Na całe tysiąclecia dhugowie ukryli się w otchłaniach ziemi, gdzie przez wieki rozpamiętywali swą klęskę i opiewali dawną wielkość. Tylko to utrzymało ich przy życiu, a potem, bardzo powoli, zaczęło powstawać, rodzić się, coś na kształt nowej religii, nowej wiary. Wiary w zmartwychwstanie. I taki też był początek ich nowej walki. Jednak dla ludzi wygrana i legendarna już wojna również okazała się klęską. Wyginęły całe narody i plemiona, i ich najlepsze, najwartościowsze jednostki. Większość potęg upadła, a tylko nieliczne przetrwały, będąc i tak tylko cieniem dawnej wielkości. Ludne i urodzajne niegdyś krainy wymarły, a potem z północy nadszedł Wielki Lód, klimat się zmienił, ograniczając jeszcze bardziej ludziom przestrzeń życiową. Wiele pożytecznych nauk i umiejętności utracono bezpowrotnie, inne kultywowano w nielicznych i odległych od siebie ośrodkach, niczym wiedzę tajemną, choć dawniej były własnością wszystkich ludzi. Mimo prób, nie udało się na nowo oswoić świata i zbudować nowego ładu. Na tysiąclecia cywilizacja ludzka pogrążyła się w stagnacji, co faktycznie było cofnięciem się w rozwoju i nic nie wskazywało na to, że w najbliższym czasie sytuacja odmieni się na lepsze. A teraz jeszcze stanęło przed nią widmo kolejnej wojny w obronie tego skrawka ziemi i świata, który najwyraźniej nie akceptował obecnego porządku. Siły ciemności, gnane wichrami zła, niczym burzowe chmury, zaczęły się gromadzić nad całą ludzkością nabrzmiewając deszczem, który mógł odmienić oblicze świata. Już z daleka widać było błyskawice, a potem nastąpiły gromy i głosy, a ziemia zaczęła drżeć. Księżyc wstrzymał oddech, Niebo pociemniało w obawie, że przyjdzie mu runąć na Ziemię, zaś przerażone gwiazdy czekały w omdleniu na sygnał kolejnej trąby, z lękiem spoglądając w przyszłość. |