|
Część II
Rozdział 22 - BITWA iespodziewanie, jednego dnia, prawie wszyscy dhugowie w pośpiechu opuścili osadę. Łowcy zgłupieli zupełnie, również Weles nie od razu zorientował się w sytuacji. Wcześniej od dhugów wiedział o zbliżaniu się turańskich okrętów, gdy jednak usłyszał, jaką siłą dysponują Turańczycy, zadrżał ze strachu. Takiej potęgi się nie spodziewał i z pewnością nie mógł jej sprostać. Już był gotów rozproszyć swe wojsko i, jak zwykle, dać nogę w wysokie góry, ale zwiadowcy przynieśli mu wieści z osady, gdzie dhugowie wykonywali jakieś tajemnicze ruchy. - Turańczycy! Zaskoczyli obleśniaków! - Weles zatarł łapy z radości i odetchnął z ulgą. - To tak - opowiadał po wszystkim Dakikiemu - jakby wszystkie dzwony rozdzwoniły się w ich łbach, bijąc na trwogę. Niczym opętani biegali to w jedną, to znów w drugą stronę. Widziałeś kiedyś mrówki, którym lis nasika na mrowisko. Właśnie tak zachowywali się dhugowie - oczywiście Weles nie powiedział nawet słowa o dzwonach, które jemu biły we łbie i to dużo głośniej. Twierdził oczywiście, że z góry wiedział o zamiarach turańskiej armii, ale tak naprawdę, dopiero w tamtej chwili zrozumiał, że to wcale nie jego szukają turańscy woje. Zdał też chyba sobie po raz pierwszy sprawę ze znaczenia tej walki, zarazem wspominając poprzednią rozprawę z dhugami, przed tysiącami lat. Przez jego ziemie przemaszerowała wtedy największa armia, jaką kiedykolwiek wystawili ludzie. Konni i piechota, tysiące wozów z zaopatrzeniem. Powróciło niewielu, ale przecież pokonali dhugów. Oczywiście, jak i wtedy, Weles na wszystko patrzył na swój sposób. Dodał jedno do drugiego i doszedł do wniosku, że tylko na tym skorzysta. W wyobraźni, jako zwolennik (i wielbiciel) rzezi totalnej, z lubością rozpatrywał wszelkie możliwe rozwiązania tego starcia. Bez względu na to, kto będzie zwycięzcą, pewnym było, że strony wykrwawią się, a potem, na niczego nie podejrzewających zwycięzców uderzy on. Osada musiała poczekać. Weles poderwał swe oddziały i pośpiesznie ruszył, oczywiście w bezpiecznej odległości, w ślad za dhugami. Potem rozstawił je wokół pola bitwy, a sam zajął miejsce na lesistym wzgórzu, niczym w loży honorowej, skąd miał znakomity widok na plac boju i tam czekał na wynik starcia. Ale Weles nie wiedział, że nie zobaczy rozstrzygnięcia walki, i że już wkrótce ten sam lis jemu nasika i to prosto w gębę, a dzwony zadzwonią melodyjnie, choć na jedną nutę: - Perun! Dzyń! Perun! Dzyń! Dzyń! - Miał jednak rację. Alarmowe dzwony rzeczywiście rozdzwoniły się w jaszczurczych łbach dhugów i to wcześniej niż Weles myślał. Ich umysły były czymś w rodzaju akumulatorów, im więcej energii utraciły, tym więcej czasu potrzebowały, by ją zregenerować, im więcej ich było tym szybciej mogły to osiągnąć, teraz jednak była ich już tylko mizerna garstka, a czasu nie mieli zbyt wiele. Kiedyś, jednocząc energię swych umysłów, wysłali w stronę Atlantydy największą falę skondensowanej energii parapsychicznej, zatapiając ją. Oczywiście, wtedy również potrzebowali czasu by zregenerować swe siły, ale na zdmuchnięcie takiej armii, jak armia Turanu nie potrzebowaliby nawet chwili. Na szczęście dla Turańczyków po Wendecji dhugowie jeszcze nie naładowali swych akumulatorów, stąd, mogące rzeczywiście przypominać panikę, zamieszanie, ale przecież fizycznie wciąż jeszcze byli potęgą, której nie wolno było lekceważyć. Dhugowie nie mogli czekać, dlatego spadli na zastępy Razamanaza niczym cyklon na cichą, nadmorską osadę rybacką, zaskakując je w chwili schodzenia na ląd. Wszystko mogłoby wyglądać inaczej, gdyby sabor mógł rozwinąć skrzydła swej konnicy. Zdolna ona była roznieść na strzępy, rozdeptać kopytami ciężkich, bojowych rumaków nawet dwukrotnie większe siły niż przeciwstawili im dhugowie, ale tylko część koni udało się Turanowi sprowadzić na ląd. Zaskoczenie to połowa sukcesu, a dhugowie chcieli wyzyskać przewagę, którą uzyskali już na początku. Stojąc na jednym z okrętów Razamanaz z Zeloranem spoglądali na zmagania swych wojsk z pozbawionymi już człowieczej powłoki dhugońskimi potworami nie kryjąc lęku i obrzydzenia. Sabor tylko raz w swym życiu widział wizerunek dhugów wymalowany na jakiejś ze ścian jaskiń w Mazarganie, ale rzeczywistość przerastała wyobrażenia. Dhugowie byli tylko trochę wyżsi od ludzi, ale za to o wiele potężniejsi w ramionach, jeśli oczywiście to, na czym ich jaszczurczy łeb siedział można było nazwać ramionami. W porównaniu z ludzkimi, były to raczej kikuty, za to wyposażone w potężne szpony, którymi posługiwali się niczym szablą, rozdzierając wspaniale połyskujące zbroje Turańczyków, jakby to była najdelikatniejsza materia utkana przez vuzzańskie tkaczki. Jednak ich najgroźniejszą bronią był długi, potężny ogon, na którego zwojach nie tylko utrzymywał się ich korpus, ale którym także wymachiwali niczym kolczastą maczugą nie dopuszczając do siebie napastników. Najgorsze jednak, że ich całe niemal ciało pokrywały, niczym zbroja, zielonkawe łuski, najwyraźniej odporniejsze na ciosy niźli, zrobione z brązu, spiżu i skóry zbroje ludzi. Ostrza mieczy i włóczni odbijały się od nich, jakby ciosy zadawały dzieci, a nie zaprawieni w bojach mężczyźni. Na szczęście turańscy woje szybko opanowali zaskoczenie, nie pozwalając by, w wyniku niespodziewanego natarcia dhugońskiej hordy, w ich nieuformowane szeregi wkradł się strach i zamieszanie. Mimo że straty były ogromne, saborowi udało się wyprowadzić na ląd pozostałe oddziały i ustawić je w szyku obronnym wzdłuż brzegu rzeki, ale by rozwinąć kontruderzenie najpierw należało zdobyć więcej terenu. Jego topornicy, idąc ramię w ramię z tarczownikami, sformowali szyk bojowy, potem rozdzielili się na trzy zastępy w kształcie klinów i niczym spiżowe żółwie, powoli ruszyli naprzód. Po kroku tarczownika powstawała luka, przez którą topornik zadawał cios, potem znów następował kolejny krok i luka zamykała się. Potężne topory zaczęły robić swoje. Były jedyną bronią, która zadawała wyraźne rany dhugońskim napastnikom. Tym razem i jedni i drudzy spłynęli krwią. Weles, obserwujący te zmagania z oddali, mógłby podpowiedzieć ludziom gdzie należy uderzać. W bitwie o osadę stracił wystarczającą liczbę swych wojów, by odkryć słabe punkty nieziemskich stworzeń. Ich najsłabsze miejsce znajdowało się pod pachami, inne na podbrzuszu (jeśli naturalnie coś takiego istniało w tych karykaturalnych cielskach), a w każdym razie na tej części zwojów, która utrzymywała ich ciała w pionie. Weles to wiedział, bo pod ciężarem kilkunastu uwieszonych na nim wilków dhug najpierw zachwiał się, a potem przewrócił i wilki przypadkowo znalazły miejsce, w które mogły wbić swe kły. Oczywiście Weles nie miał zamiaru z nikim dzielić się swym odkryciem, choćby dlatego, że opłaciło je śmiercią wielu jego wiernych towarzyszy, ale obserwując bitwę ze zbudowanej przez naturę loży na wzgórzu nie mógł nie podziwiać sprawności ludzi. Dhugowie w końcu zaczynali ponosić pierwsze straty, jednak Weles podejrzewał, że na tym nie koniec. Główne uderzenie turańskich szeregów miało dopiero nastąpić. Weles widział ze swej loży, że za plecami piechoty szykował się właśnie do natarcia oddział ciężkiej konnicy. Wilczy Pasterz trafnie odgadł, że ciężka piechota tylko oczyszczała i przygotowywała pole dla konnicy, która potrzebowała miejsca, by nabrać rozpędu. Zazwyczaj najpierw szli harcownicy, ale tu sabor miał zamiar odwrócić sytuację. Zdawał sobie sprawę, że wysyłając lekką konnicę przodem skazałby ją tylko na śmierć. Ciężkozbrojni mieli otworzyć pole do rozwinięcia skrzydeł i zrobić miejsce lekkiej jeździe, której zadaniem miało być dobicie tych, co przeżyją uderzenie. I tak też stało się. Środkowy oddział piechoty rozdzielił się na dwa mniejsze, łącząc z tymi po bokach, a w powstałą lukę, niczym lawa z wulkanu w popękaną ziemię, wpłynęła konnica, roznosząc na potężnych kopiach główny zastęp dhugoński i gdy już wydawało się, że pójdzie on w rozsypkę nie wytrzymując naporu, dhugowie wykonali dokładnie ten sam manewr, jaki wcześniej zrobili ludzie. Rozstąpili się najpierw na boki, robiąc miejsce rozpędzonej konnicy, a potem znów połączyli, odcinając ją od reszty armii. Ale nie koniec na tym. Choć na placu boju pozostało wiele dhugońskich ciał, którymi właśnie zajmowali się lekkozbrojni i piechota, główny zastęp wcale nie miał zamiaru ratować swych pobratymców, tylko wycofał się za konnicą, tak zaciskając pętlę, że ta po wyhamowaniu i wykonaniu zwrotu pod ścianą lasu nie miała już miejsca na ponowne nabranie prędkości. Zakutym w ciężkie zbroje ludziom pozostało już tylko drogo sprzedać swoje życie. Zginęła moc jednych jak i drugich, tym bardziej, że na dhugoński oddział od tyłu następowała zajadle piechota, usiłująca rozerwać śmiertelny pierścień. Ale dhugowie nawet na chwilę nie rozluźnili szeregów. W taki sposób ludzie stracili swą główną broń. Weles niemal ze wzruszeniem spoglądał na dhugoński manewr, tym bardziej zachwycony, że wśród obleśniaków nie było widać żadnego dowódcy. Weles jednak zapomniał, że dhugowie porozumiewają się telepatycznie, więc żadne słowa nie były im potrzebne. Sabor tymczasem nakazał trąbić do odwrotu. Harcownicy, usiłujący otworzyć ciężkozbrojnym drogę odwrotu, schowali się za tarczami piechoty, a ta, po zamknięciu szyku, nie ustąpiła już ani na krok. Razamanaz, mimo poniesionych strat, nie miał zamiaru oddawać tak ciężko zdobytego przyczółka. Stracił konnicę, ale wciąż jeszcze dysponował siłą, której nie zlekceważyłby nawet głupiec. - Nie wolno nam się cofnąć na statki, bo już z nich więcej nie zejdziemy - szepnął przygnębiony Zeloran do Razamanaza, a przecież ten nie mógł pozwolić, by wojsko zobaczyło w jego twarzy choćby cień zawahania, czy zwątpienia. - Przyszliśmy tu, by zwyciężyć, a nie kryć się! Przegraliśmy potyczkę, nie bitwę, cóż dopiero mówić o wojnie - gromkim głosem oznajmił sabor wysyłając łuczników zbrojnych w długie cisowe łuki. Strzała wysłana z takiego łuku potrafiła przebić na wylot sporej grubości drzewo, cóż dopiero powiedzieć o cienkiej zbroi, czy choćby najgrubszej gadziej łusce. I jak przedtem topornicy, tak teraz łucznicy, skryci za potężnymi tarczami, szyjąc ze swych łuków dopóki im starczyło strzał, wydatnie przerzedzili szeregi dhugońskiej falangi. Weles, wciąż nie mogąc się nadziwić sprawności ludzkich zastępów, dziękował Księżycowi, że nie podkusił go do uderzenia na armię sabora. Oczami wyobraźni już widział poprzeszywane strzałami ciała swych braci, choć w swym zarozumialstwie i pysze nawet przez chwilę nie zwątpił we własne zwycięstwo. Także w jego braciach smród przelanej krwi, potu i strachu umierających rozpalił mordercze instynkty niemal do białości. Było im obojętne, kto pozostanie na placu boju. Gdyby nie obecność Welesa ruszyłyby do walki już w tej chwili, bez namysłu, ale Wilczy Pasterz nie miał zamiaru po raz drugi poddać się emocjom, chociaż już teraz liczebna przewaga wilczej armii była przytłaczająca. Wilki, trzymane na wodzy jego twardą ręką, pokryły się na wzgórzach, zalegając pośród traw i drzew i karnie czekały na rozkaz, a Weles rozsyłał na lewo i prawo drużynę za drużyną, by otoczyć szczelnie pole bitwy. Nie miał zamiaru z tego kotła wypuścić nikogo żywego. Stosując zasadę - gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta - Weles gotów był czekać nawet kilka dni, by przeciwnicy wykrwawili się na tyle, by wkroczenie jego armii było formalnością. W tej kwestii nie było wątpliwości. Czas był jego sprzymierzeńcem. Jedyne, nad czym się zastanawiał, to czy nie uderzyć w tej chwili na osadę? Tych kilku dhugów, którzy w niej pozostali nie powinno sprawić mu większego problemu, a łowcy, zajęci przygotowaniami do tajemniczego obrzędu, wydawali się obecnie zupełnie niezdolni do walki. Weles od czasu, gdy łowcy okrutnie obeszli się z jednym z jego ludzi rzadziej wysyłał szpiegów do wioski. Po fakcie oczywiście wiedział, że nie powinien był wysyłać niedoświadczonego młodzieńca, który w dodatku zakochał się w ludzkiej dziewce, tylko starego wygę kutego na cztery nogi, ale cóż, stało się i już się nie odstanie. Jednak nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Na wieść o tym, że uwiedziona była siostrą Peruna Weles aż zawył z radości, szybko zapominając, że zabity był jednym z jego ulubieńców, a nawet więcej. - No cóż - rzekł tamtego dnia, jak zwykle posiłkując się przysłowiem - nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - Weles przecież uwielbiał przysłowia. Znał ich całe mnóstwo, a może nawet więcej. Przysłowia na każdą okazję. W nich zawarta była cała mądrość świata, a nie tylko jednego narodu. Przekonany, że znajomość przysłów świadczyła również o jego mądrości, korzystał z nich w specyficzny sposób i bez wyczucia, a tym bardziej taktu, choć tym akurat najmniej się przejmował. Nie wiedział jeszcze, że dziewczyna i jej dziecko mieli być ofiarami tajemniczego obrzędu, do którego przygotowywano się wewnątrz świątyni. Nie miał też żadnej możliwości, by dostać się do jej wnętrza, mógł więc tylko domyślać się, co dzieje się w środku? Przez niemal rok bacznie przypatrywał się osadzie, a choć nie był obiektywnym obserwatorem, wiedział o niej więcej i rozumiał więcej niż sami łowcy. Był jedyną istotą, nie licząc oczywiście dhugów, która pamiętała dawne czasy i to pamiętała dobrze. Gdy okazało się, że klątwa rzucona przez biednego owczarza działa uciekł od ludzi, przerażony, a potem przyłączył do Wilczego Bractwa - stowarzyszenia wyrzutków i odszczepieńców, żyjących z rozboju, którzy już wtedy potrafili przybierać wilczą postać, to narzucając wilczą skórę, to znów dając kozła z pnia drzewa obalonego przez wicher. Nie minęło wiele czasu, a Weles stanął na czele bractwa. Już wcześniej nie liczył się z nikim i niczym, bezlitośnie łupiąc sąsiadów, od wędrowców i kupców pobierał złodziejskie myto, zaś swych poddanych traktował gorzej niż niewolników, ale teraz zamienił się w prawdziwą bestię. Powrócił do swego zamku, stojącego na głównej drodze wędrówek zwierząt i ludzi z północy na południe, w najlepszym i jedynym, utworzonym przez samą naturę, miejscu, pomiędzy dwoma pasmami gór i teraz już łupił wszystkich, bez wyjątku i skrupułów. Zawsze marzył o potędze, władzy i panowaniu nad światem, później pomiędzy te marzenia wkradło się jeszcze pragnienie zemsty za własne krzywdy, dając tym sposobem mieszankę skrajnie wykoślawioną, chorobliwą i zabójczą , jakby to on był tym najbardziej pokrzywdzonym. Owczarza i jego uwiedzionej i zamęczonej córki dawno już nie było pośród żywych, ale on wciąż od nowa ulegał mocy Księżyca i wcale już nie pragnął być człowiekiem, szczególnie, gdy zdał sobie sprawę, że ta moc dała mu nieśmiertelność. Jego twierdza, przyklejona do skalistego górskiego zbocza, niepodzielnie panowała nad dolinami po obu stronach gór i przełęczą, przez którą wędrowały zwierzęta, ludzie, bogowie, demony, upiory i duchy, no i dhugowie, i przez wieki wydawała się niezdobyta. Kto wie, czy rzeczywiście już wtedy Weles nie zrealizowałby swych marzeń, gdyby nie pokonała go sama przyroda? Olbrzymia lawina zsunęła się z gór, grzebiąc go z całym zastępem pod śniegiem, a potem jeszcze lodowiec ruszył na południe i przykrył wszystko, na tysiąclecia, potężną lodową czapą. Nawet dla świata nie była to jedna chwila, jednak dla Welesa tak. Gdy klimat się ocieplił on znów obudził się do życia, jakby minęła tylko jedna noc i znów zapragnął panować nad światem, jakby nic się nie zmieniło. - Może kiedyś byłem tylko zwykłym zbójem, teraz jednak jestem zbójem niezwykłym - oznajmił temu światu z szelmowskim uśmiechem, uznając, że po raz kolejny dano mu szansę, że Los dał mu szansę, oczywiście po to, by mógł odegrać się na ludziach i świecie. Jednak tym razem powstrzymał go sam Władca Gór, strącając Welesa w lodową przepaść. - Do trzech razy sztuka - rzekł Weles, gdy Natura po raz kolejny okazała się dlań łaskawa, znów uwalniając go z okowów lodu. Weles, niczym Feniks, powstawał z popiołów, by siać spustoszenie i zło, ale miarka znów się przebrała. Ludzie pod wodzą Zubarana, dokładnie w rok po wojnie z dhugami, zmobilizowali siły i rozbili w puch jego zgraję, ale jego samego nie udało się im dopaść. Sądzili, że Weles umknął, ale mylili się. Nikt nie wiedział, że on przez kolejne wieki leżał w lochach swej twierdzy przebity osinowym kołkiem i chyba pozostałby już tam do końca świata, gdyby czyjaś dłoń tego kołka z jego serca nie wyciągnęła. Jaka była jego pierwsza myśl? Nietrudno zgadnąć. Weles znów pomyślał o wyrównaniu rachunków z ludźmi, a w kolejce stali przecież jeszcze łowcy, których wcale za ludzi nie uważał, Perun i oczywiście Władca Gór. Czego jak czego, ale ambicji nigdy Welesowi nie brakowało, nawet jeśli była to chora ambicja. Właśnie przyglądał się poczynaniom zmagających się stron, po raz kolejny wracając pamięcią do walk sprzed tysięcy lat. Wiedział, że ta bitwa była tylko potyczką w porównaniu z wielką wojną, w której uczestniczył kiedyś cały świat, ale od tamtej pory świat zmalał i skarlał. Jak wszystko. Tamtego razu przez jego ziemie w jedną i drugą stronę maszerowały szeregi zbrojnych, a końca ich nie było widać. Konnica aż po horyzont, piechota, jak okiem sięgnąć, zalegała stepy, a tabory... Weles czasem żałował, że nie wziął udziału w tamtych zmaganiach i oczywiście podziale łupów, gdy jednak zobaczył, jak niewiele z tej potęgi pozostało, choć sztandary powracających nadal dumnie powiewały na wietrze, przestał żałować, za to znów zaczął myśleć o zapanowaniu nad światem, no a przynajmniej nad jego częścią. Nie brał udziału w podziale łupów, bo przecież ich wcale nie było, dhugowie nigdy się czymś takim jak złoto, srebro, czy błyskotki nie interesowali. Można śmiało powiedzieć, że pod tym jednym względem byli bliscy ideału, ślepi i pozbawieni ludzkiej chciwości, jedynie ich świątynie wyróżniały się swoistym przepychem, choć zbudowane były wyłącznie z kamienia. Mimo wszystko Weles uznał, że stracił zbyt wiele, a później zaczął głośno twierdzić, że jemu również coś się należy, choć sam jeszcze nie wiedział co? Skrzyknął swe watahy i zaczął napadać na powracających z wojny ludzi i najeżdżać ziemie, wciąż jeszcze leczących rany, sąsiadów. To właśnie wtedy narodziła się legenda o potworze z gór, którą sam Weles sprytnie i umiejętnie podsycał i to wtedy też chyba narodził się w Wendecji i państwach ościennych lęk przed demonami z północy. A potem, dla Welesa było to potem, chociaż jego samego nigdy przecież normalne, ludzkie miary czasu nie dotyczyły, z północy znów nadszedł Lód, jakby w ten sposób ziemia miała zamiar się oczyścić, naprawiając ludzkie błędy. I chyba tak już miało pozostać na zawsze, po kres wszystkiego, potopy, zlodowacenia, trzęsienia ziemi i kataklizmy, ale wcześniej jeszcze Weles poniósł kolejną porażkę. Zubaran po raz ostatni poprowadził do boju ludzi roznosząc w puch wilcze bractwo, jednak to wcale nie on pokonał Wilczego Pasterza. Jakże by się Weles zdziwił, gdyby wiedział, kim była osoba, która zadała mu cios osinowym kołkiem? Zdziwiłby się jeszcze bardziej, gdyby wiedział, że wcale nie tak dawno niemal otarł się o nią. No cóż, może gdyby miał czas i okazję zatrzymać na niej spojrzenie na dłużej, gdy jeszcze mieszkała w osadzie łowców, no i wykazał się tą bystrością umysłu, której posiadaniem się tak szczycił, już wtedy poczułby drżenie, lub przynajmniej jakieś mrowienie, czy swędzenie pod czaszką, które zmusiłoby go do zastanowienia się, a potem doznałby olśnienia, jak w tej chwili. Odwrócił na chwilę wzrok od pola bitwy i na wzgórzu obok zobaczył dziwną postać, która, jak i on, z uwagą przyglądała się zmaganiom stron i nawet dostrzegł, mimo mroku, który w lesie zawsze wcześniej zaczynał zapadać, pod pachą stojącej postaci czarną kurę, z którą Swantocha się nigdy nie rozstawała. To łaskotanie pod czaszką i zaskoczenie chyba spowodowało, że Weles nie zareagował. Na moment nawet znów spojrzał na pole bitwy, a gdy ponownie odwrócił wzrok jej już tam nie było. W pierwszej chwili doszedł do wniosku, że wszystko musiało być przywidzeniem, ale mimo to mrowienie pod skórą nie ustępowało i w końcu rozbłysło, niczym piorun, w jego głowie jednym wielkim olśnieniem. - Ona była w osadzie! - Ona wbijała mi osinowy kołek! - Ona... To była ona - pomyślał Pan na Włościach coraz bardziej przerażony. Niejeden już raz zetknął się z niewiadomym, z tajemnymi siłami, mocami, których potęga mogła przerazić, większe niż jego własny, umysły, sam przecież był wielką niewiadomą, ale ta myśl.. Ta myśl nie dawała mu spokoju. Twarz staruchy nie była mu obca i to nawet nie chodziło o tę jedną chwilę zaskoczenia, gdy zadała mu we śnie cios, który go pogrążył na wieki w niebycie i ciemnościach. Wiedział, że tę twarz widział już wcześniej, ale nie potrafił sobie przypomnieć kiedy i w jakich okolicznościach? Pozostało tylko zdziwienie i niepokój i jeszcze strach, ale do tego Weles już nie potrafił się przyznać. Nawet przed samym sobą. Mniej więcej tego samego dnia wilcze patrole odnalazły Peruna. Weles przeczuwając, co się święci, postanowił być przezorny, jak nigdy dotąd. W końcu! Mimo że całą swą armię sprowadził zza gór w dolinę, gdzie łowcy przygotowywali się do najdziwniejszego w całej ich historii rytuału, nie zapomniał rozstawić posterunków. Oczywiście wciąż nie do końca rozumiał, co się w osadzie dzieje, choć samych łowców rozumiał niemal doskonale, ale ta wiedza nie była mu wcale potrzebna do szczęścia, tym bardziej zaś do realizacji swych planów. Jedynym, który wiedział więcej od Welesa, a wydawało mu się, że znał całą prawdę, był Jarowit, no i może jego dwie siostry, choć oczywiście była to tylko część prawdy, pomijając fakt, że wiedza i prawda to nie zawsze to samo. Była to prawda dhugów. Stworzona na użytek ludzi. Jarowit nie wiedział, jakie były prawdziwe zamiary przybyszów? Więcej nawet, wcale nie podejrzewał, że mogą mieć oni jakieś inne i to tak diametralnie przeciwstawne plany. Był inicjatorem większości ludzkich poczynań. Wizja przyszłości, którą roztoczyli przed nim nowi mieszkańcy osady zawładnęła jego wyobraźnią całkowicie, a on miał przecież w tej wspaniałej przyszłości wyznaczone miejsce, na równi z kilkoma nowymi, najwyraźniej cieszącymi się wśród licznej rzeszy przybyszów większym poważaniem. Jarowit oczywiście radował się, że osada rozrasta się tak szybko i tak wspaniale. Tuż obok naprawianych chat łowców zaczęły powstawać, jeszcze wspanialsze, kamienne budowle przybyszów. Ich domostwa wyrastały dosłownie z dnia na dzień, w miarę pojawiania się kolejnych, jak ich nazywał w myślach Jarowit, osadników, a on po prostu uznał, że ci osadnicy byli doskonałymi budowniczymi, ale najwspanialsza budowla, prawdziwy dowód ich talentu, powstawała w oddali, przyćmiewając wszystko inne. Jarowit nigdy nie widział niczego równie wielkiego, potężnego i monumentalnego, pomijając oczywiście fakt, że nie widział niczego poza osadą, no i nie znał słowa monumentalny, jednak intuicyjnie czuł, że to, co tworzą obecnie (tworzyli tamci, on się tylko przyglądał, ale to szczegół) będzie jednym z cudów świata, monumentalnym i potężnym, i czuł prawdziwą dumę, że przyszło mu w budowie tej świątyni uczestniczyć. Oczywiście nie dosłownie, ale przecież był obecny, jego duch, inicjatywa i zdolności organizacyjne... Świątynia miała kształt piramidy ze ściętym stożkiem. Na szczyt, gdzie wybudowano olbrzymi taras, prowadziły schody z niezliczoną ilością stopni. Pośrodku tego tarasu znajdował się dziwny otwór, w tej chwili zamknięty, przez który miała zajrzeć światłość. Jarowit nie rozumiał jak działał mechanizm otwierający i zamykający dwoje wielkich kamiennych wrót, ale i tak był pod wrażeniem. Szereg zębatych kół i dźwigni, Jarowit był nimi zauroczony, za jednym naciśnięciem ukrytego przycisku uruchamiał tę fascynującą maszynerię i powodował bezszelestne rozchylenie się wrót, pozwalając światłu wpłynąć do wnętrza piramidy. Stopnie początkowo prowadziły dwoma szeregami, potem zaś, gdzieś tak w połowie drogi, na tarasie pośrednim, łączyły się w jeden szereg. Między ich dolnymi rzędami znajdowało się główne wejście do świątyni. Niestety, od jakiegoś czasu również zamknięte. Dostępu do wnętrza broniły wrota podobne tym na górze, jednak po stokroć potężniejsze. Całą ich powierzchnię pokrywały tajemnicze znaki, których znaczenia Jarowit oczywiście nie mógł znać. Jeszcze większy od tamtego na górze mechanizm pozwalał te drzwi otwierać, niemal jednym pchnięciem palca, ale teraz nie pomagało nawet zapieranie się nogami, wrota pozostały zamknięte, ale tylko dla niego, wszyscy przybysze mieli do jej wnętrza wolny wstęp. Jarowit był oburzony, choć wiedział dobrze, co znajduje się w środku. W samym centrum świątyni postawiono kamienny ołtarz, również pełen tajemniczych ornamentów, których znaczenia nikt poza przybyszami nie rozumiał. - To dom boży - twierdzili kapłani zatrzymując go u wrót. - Gdy On przybędzie, ten dom zostanie otwarty dla wszystkich już na zawsze - ich, a teraz i jego Bóg, miał, jak utrzymywali, zstąpić na ziemię, by władać nią wraz ze swymi wyznawcami, zaś Jarowit miał stanąć u Jego boku w uznaniu zasług, jako jeden z nielicznych i wybranych. Później. Na razie musiał czekać, przypatrując się z daleka. Nowych osadników było już pewnie kilka tysięcy, nikt ich tak do końca nie policzył, ale wcale nie wydawało się, że osada jest dla nich wszystkich za mała, bo od razu brali się za stawianie własnego domu, tuż w okolicy góry, na której zboczu stała świątynia. Domy wyrastały jak grzyby po deszczu, ale wyraźnie najważniejszym celem było dla nich postawienie świątyni. Początkowo łowcy ze sceptycyzmem odnosili się do poczynań nowych, jednak po jakimś czasie przyłączyli się do budowy, dostarczając przybyszom drewno i to z optymizmem, o który trudno ich było wcześniej podejrzewać. Nie wiadomo, co przemówiło do ich rozsądków, a inaczej mówiąc do ich tępych umysłów, bo prawdę powiedziawszy zazwyczaj to nie rozsądek kierował ich poczynaniami? Po klęsce załamali się, jeszcze bardziej pogrążając się w otępieniu, nieróbstwie i pijaństwie, i nawet ich żony, zazwyczaj promieniujące energią, również na nic nie miały ochoty i poddały się ogólnemu nastrojowi. Ale wtedy właśnie zaczęli pojawiać się nowi. To za ich sprawą wstąpił w Jarowita, a potem w pozostałych łowców, nowy duch. Wizja potężnego państwa, kiedyś będąca tylko chorobliwymi rojeniami jego umysłu nabrała teraz realnych kształtów, a nawet barw i Jarowitowi udało się poderwać ludzi do czynu. Na chwilę. Naprawiono część zniszczeń, czyli to, co niezbędne by żyć i bronić się przed kolejnymi napaściami, a potem, z jeszcze większym entuzjazmem, przystąpiono do budowy świątyni. Gdy zaś okazało się, że na ziemię ma zstąpić Bóg, który jest tym samym bogiem opiekunem, w którego i oni wierzyli, opiekunem ich domostw i ich świata wszystkich ogarnęła euforia. Gorzej było już z dalszą pracą. Łowcy dotąd nie zdawali sobie sprawy, że ten ich mały bóg jest tak potężny, zajmował się przecież małymi, mało ważnymi sprawami, a zadowalał niewielkimi ofiarami, które teraz wydały się im bluźnierstwem. Zniszczenia uznali za słuszną karę i postanowili odkupić winy. Ofiarą zaś miała być... Dobrochna i jej dziecko. Trudno powiedzieć, w jaki sposób łowcy sobie samym wytłumaczyli konieczność złożenia ofiary z człowieka? Część nawet miała zamiar się temu przeciwstawić, jednak i ich wkrótce w jakiś sposób przekonano i to oni właśnie stali się najzagorzalszymi wyznawcami wiary. No cóż, by wierzyć wcale nie trzeba specjalnie się wysilać, ani tym bardziej wykazywać wyjątkowym rozsądkiem, przecież rozsądek i wiara wcale nie chodzą ze sobą w parze, rozsądek wręcz przeszkadza, a Dobrochna... Łowcy byli zdania, że Dobrochna zawsze była trochę szalona, gdy zaś urodziła dziecko całkowicie postradała zmysły. Pewnie właśnie dlatego tak łatwo przyszło im ją poświęcić. Jednak sprawa dziecka przedstawiała się zupełnie inaczej, ale Jarowit, jak zwykle, wytłumaczył wszystkim, choć w sposób dosyć skomplikowany, a nawet karkołomny, co, jak i dlaczego? - Po pierwsze - dowodził to dziecko przecież jest dzieckiem Latawca, nie jest więc w pełni człowiekiem, po drugie, to ono i tak będzie wciąż żywe, w Bogu, który dzięki ofierze z jego krwi narodzi się ... a raczej zmartwychwstanie - może i nie do końca Jarowit wszystkich przekonał, pewnie też sam nie wszystko rozumiał, jednak jego wyjaśnienia pozwoliły łowcom (a nawet ich żonom), uśpić głos sumienia i odsunąć moralne wątpliwości tego moralnie wątpliwego czynu na bliżej nieokreśloną przyszłość. No a potem już oczywiście było łatwiej zapomnieć, a nawet wyrzucić to i owo z pamięci, tym bardziej, że oddziaływanie dhugońskich magów też nie było bez wpływu na ich postępowanie i sposób myślenia, jeśli oczywiście nie był to najważniejszy czynnik. Weles naturalnie pojmował wszystko na swój sposób. Rozumiał skąpstwo, zachłanność, a megalomanię może nawet lepiej niż ktokolwiek inny, ale Naród Wybrany? Tego już nawet i dla niego było za wiele. - Już ja wam pokażę Naród Wybrany - warczał, szczerząc złowieszczo garnitur wspaniałych kłów. - Sprawię wam taką łaźnię, że zapomnicie nie tylko o tym, czym chcieliście być, ale i kim jesteście. - Głupcy - warknął znów i chyba z wściekłości zapomniał dodać - to my jesteśmy Narodem Wybranym! My wilki! A ja poprowadzę ich ku przyszłości! Przyszłość jest nasza! - Jak i wszyscy jednak Weles mylił się. Nie wiedział, że przyszłości nie będzie. W każdym razie nie w najbliższej przyszłości. Ale cóż, tego nie wiedział nikt, może z wyjątkiem Doli, choć może i ona nie była wszystkiego pewna, no bo po co by się tu pojawiła? Co chciała sprawdzić, czy zobaczyć? A może rzeczywiście to się tylko Welesowi przywidziało, wszak wzrok w ciemnościach lubi płatać figle. - Pies jej mordę lizał! - Wyszeptał wściekle. - Kimkolwiek by nie była! - I upewniwszy się po raz kolejny, że nikogo nie ma na sąsiednim wzgórzu znów spojrzał na plac boju. A było na co patrzeć. Od szeregów jakby oderwał się, potężniejący z chwili na chwilę, olbrzymi tuman wichru, niczym trąba powietrzna i ruszył w stronę ściany tarcz, której jak dotąd dhugońskim wojownikom nie udało się sforsować. Zeloran w porę dostrzegł niebezpieczeństwo i zbierając całe swe siły wzniecił podobny wir, by wesprzeć szereg tarczowników. Ale mimo jego starań tylko boki żywego muru wytrzymały atak. Środkiem dhugowie wdarli się między ludzkie zastępy, siejąc straszliwe spustoszenie. Lecz już za chwilę role się odwróciły. Wyrwa w murze, niczym rana, zabliźniła się i tym razem to dhugowie znaleźli się w podobnej pułapce, jak poprzednio konnica. Nim jednak zginęli zadali ludziom nieodwracalnych strat. Razamanaz patrząc na plac boju rozumiał, że ta potyczka może przechylić szalę zwycięstwa na stronę dhugów. Stracił już konnicę, a teraz na jego oczach zdziesiątkowana została piechota. Dokładnie to samo myślał stojący tuż obok Zeloran. Wiedział, że był to przełomowy moment całej bitwy. Był zaskoczony. Nie przypuszczał, że wróg dysponuje taką siłą, że wciąż jeszcze jest tak liczny, a przecież powinien był się tego spodziewać. Wendecja powinna być dlań wystarczającym ostrzeżeniem. Tym razem moc energii, której emanację odebrał jego umysł niemal pozbawiła go zmysłów. Jednak dzięki temu, że potrafił przełączyć w swym mózgu ten swoisty radar na odbiór wcześniej dowiedział się o wydarzeniach w Wendecji i na morzu, jednak na taką odległość nie potrafił już nic zdziałać. Nie mógł obronić tarczowników. Nie mógł ich nawet ostrzec. Wszystko działo się zbyt szybko. Ale, pomyślał, dhugowie zadali już dwa potężne uderzenia, teraz zaś trzecie, które nawet on potrafił zatrzymać - wniosek nasuwał się sam - siła dhugów była na wyczerpaniu. Patrząc na ich liczbę, można było się spodziewać prób takiego, a nie innego właśnie postępowania. Siła ich uderzenia właśnie z liczby, z ich wspólnego działania się brała, chociaż oczywiście zwykli wojownicy nie dysponowali taką samą mocą, jak wyszkoleni magowie, a to, że wystąpili do otwartej walki znów przemawiało za tym, że czas ich naglił, że zostali zaskoczeni przez Turan. Prawdopodobnie więc nie stąd oczekiwali głównego uderzenia. Najwyraźniej czegoś się obawiali i nie czuli się tak silni, jak mogłoby się wydawać. Nie chcieli też dopuścić nikogo do osady, co jednak nie zmieniało postaci rzeczy - szala zwycięstwa przechylała się na ich stronę. W jednym się jednak Zeloran przeliczył. Trafnie przypuszczał, że dhugowie stracili wiele mocy, nie wiedział jednak, że już dysponowali odpowiednim zapasem energii, by zadać ludziom jeszcze jeden cios i to o wiele potężniejszy od huraganu. Ten po prostu miał uśpić i odwrócić jego uwagę od rzeczywistego kierunku uderzenia. Gdy Zeloran zauważył swój błąd było za późno na jakikolwiek ruch. To on zużył już cały zapas swej mocy, by powstrzymać uderzenie huraganu a tak jak dhugowie potrzebował czasu, by zregenerować siły, a tego oni mu już nie dali. Reszta energii pozwoliła mu już tylko dostrzec niebezpieczeństwo. Olbrzymia fala powstała chyba gdzieś w górze rzeki, choć oczywiście nie miało to już najmniejszego znaczenia gdzie. Spienione nurty rzeki rozstąpiły się pod jej naporem, wciągając turańskie statki w otchłań, która zaraz potem została przywalona górą wody. Weles widząc to znów podziękował Księżycowi, że nie uderzył za wcześnie. Tym razem oczywiście miał na myśli dhugów. Był zafascynowany siłą żywiołu. Oczywistym było, że nie ocalał nikt, kto w tej chwili znalazł się na wodzie, ale i ci na brzegu ucierpieli i to zarówno ludzie, jak i ich przeciwnicy. W obliczu nadchodzącej śmierci wszyscy okazali się sobie równi, co wcale nie przeszkodziło pozostałym przy życiu z tym większą zajadłością skoczyć sobie do gardeł. W świetle zachodzącego słońca wspaniała armia Turanu przestała istnieć. Niebo przybrało kolor purpury jakby specjalnie na tę okazję, a ziemia przesiąkła krwią. Ludzie w milczeniu oddawali życie, a choć wiedzieli, że już nic nie potrafi ich uratować walczyli mężnie. Pewnie łatwiej przyszłoby im umierać, gdyby wiedzieli, jaki los czeka zwycięzców? Gdy w końcu ucichł bitewny zgiełk pozostali przy życiu dhugowie byli tak wycieńczeni, że padali tam, gdzie stali. Gdyby ktoś potrafił czytać w ich twarzach, pewnie nie znalazłby w nich wcale radości z odniesionego zwycięstwa. A nawet gdyby był tam jego cień, nastrój już za chwilę popsuł im Weles, który na ten właśnie moment czekał. Jego oddziały z pieśnią na ustach spadły na nędzne resztki dhugońskiej armii niczym jastrząb na baraszkujące na łące, niczego nieświadome zające i zadały jej śmiertelny cios. Ale tego sam Weles już nie widział, bowiem w momencie gdy pierwsze drużyny podnosiły się z miejsc Weles otrzymał wieść. - Perun - hasło, które rozdzwoniło się w jego łbie, niczym wszystkie dzwony turańskiej stolicy naraz. Nie czekał nawet na rozstrzygnięcie walki tylko wydał niezbędne rozkazy, a potem fiknął kozła, przemieniając się z wilkołaka w potężnego basiora i pośpiesznie ruszył na zachód, by dopaść Peruna. Już dawno przestał przejmować się tym, iż nie może zmienić się w człowieka, w przeciwieństwie do wielu swych towarzyszy, tym bardziej przestał uważać fakt ten za karę, choć czasem, patrząc na osadę, miał wielką ochotę tam się znaleźć. Pójść między ludzi. Sam sobie tłumaczył, że tylko dlatego, iż chciałby wiedzieć, co się w osadzie dzieje? - To tylko zwykła ciekawość - jednak w żaden sposób nie mógł jej zaspokoić. Pewnie nawet wzruszał w takich chwilach lekceważąco ramionami. - Cóż, gdy się nie ma, co się lubi... - w każdym bądź razie Weles mógł się osadzie przyglądać do woli i to pod dwoma postaciami, będąc raz na pół bestią, na pół człowiekiem, albo znów wilkiem, ale to też nic szczególnego, przecież całe Wilcze Bractwo to potrafiło. Wystarczyło tylko umiejętnie fiknąć kozła i zmienić się w bestię, jednak Weles wyróżniał się pośród tych bestii niespotykaną siłą. Tylko Władca Gór mógł się z nim równać. Już kiedyś Welesa pokonał, ale wydarzyło się to tak dawno, że mało kto, na szczęście dla Welesa, znał fakty, za to on sam urazę nosił głęboko w sercu i nie było dnia, by nie myślał o rewanżu. Dotąd jednak nie było po temu okazji. Sam Weles często sobie powtarzał, że jeszcze ten czas nadejdzie, a czego jak czego, ale czasu to miał w bród. Wykorzystywał go oczywiście w specyficzny sposób i chyba nawet w pewien sposób zdążył polubić swą wynaturzoną postać. Ostatecznie przecież to dzięki niej trafił do legend i to już za życia, prawda, że wyjątkowo długiego, a miał nawet trafić do wieczności, choć oczywiście tego jeszcze on sam nie wiedział. Na razie musiało mu wystarczyć, że babki straszyły nim swe wnuki. Zwiadowca, który przyniósł wiadomość utrzymywał, że Perun jest sam, nie licząc oczywiście niedźwiedzia, złapanie więc go wydawało się być formalnością, słodką, jak zemsta. Liczył się tylko (i znowu) czas. Ten dzień był najpiękniejszym dniem w życiu Welesa, a do pełni szczęścia, po ujęciu Peruna, będzie już tylko brakowało jednego - starcia z powierzchni ziemi osady łowców. Potem cały świat już będzie stał przed nim otworem i nikt ani nic, wszak Turan właśnie przestał się liczyć, nie będzie go w stanie powstrzymać. Tego jednego był pewien, tak samo jak i radości, którą sprawiał mu tego dnia szybki bieg. Weles był szybszy i wytrzymalszy od zwykłego wilka. Dosłownie połykał przestrzeń, a towarzyszące mu wilki ledwo za nim nadążały. By złapać Peruna musiał cofnąć się głęboko w góry, w pobliże swej twierdzy, gdzie ostatnio kulasa widziano, musiał mu przeciąć drogę, nim zejdzie w dolinę i dotrze do osady. Całe dwa dni zabrała Welesowi wędrówka przez puszczę. Osadę ominął od południa, nie bez pewnej obawy, ukrytej głęboko, na samym dnie jego skomplikowanej podświadomości i w końcu wkroczył w góry, o których zawsze twierdził, że to jego włości, choć tak po prawdzie wszystko należało do Władcy Gór, a Weles tylko prawo do tych ziem sobie uzurpował. Dzisiaj bez chwili wahania w te góry się zapuścił, zapominając, że przecież nie tak znowu dawno, w tej właśnie ich części poniósł klęskę z rąk Peruna, pomijając klęskę, którą poniosły jego wojska w niezbyt odległej osadzie. A przecież tych klęsk w jego długim życiu było więcej. Weles nie cierpiał przegrywać, a pragnienie rewanżu, zemsty nawarstwiało się, zagnieżdżone głęboko na dnie urażonej dumy, powracając spotęgowane po każdej osobistej klęsce. Weles również każdą klęskę swych oddziałów traktował jak osobistą zniewagę, więc i tę także należało pomścić i to jak najszybciej. Tym razem był pewien, że szczęście od niego się już nie odwróci. Jego mały oddział krok po kroku opadał już z sił, ale jemu nienawiść i pragnienie zemsty tylko sił dodawały... I po raz kolejny zagłuszyły głos rozsądku. Wołanie na puszczy. Wysforował się sporo przed towarzyszący mu oddział. Najpierw wbiegł w niewielką górską dolinę, której środkiem płynął jeden ze strumieni zasilających rzekę, nad którą leżała osada, a potem, bez chwili odpoczynku, zaczął wspinać się na przełęcz, gdzie miał zamiar zastawić pułapkę na Peruna. Nawet nie zwrócił uwagi na leżący na ziemi śnieg, który nadawał tej ziemi czystości, zaś chłodne powietrze, które Weles wciągał do rozpalonych płuc miało zupełnie inny zapach, a nawet smak. Kto inny na jego miejscu, odrobinę mniej zaślepiony, z pewnością by to zauważył, przecież niezbyt daleko stąd pogoda była zupełnie inna, jednak Weles nigdy nie poświęcał uwagi takim drobiazgom, jak pogoda. Wiele razy tą właśnie doliną zmierzał w stronę osady, a choć nawet powietrze było zupełnie inne Weles był ślepy i głuchy. Przekraczał granicę światów bez chwili zastanowienia, obojętnie w którą stronę zmierzał. Chociaż nie, dzisiaj było inaczej. Dzisiaj czuł radość z tego szaleńczego biegu i chyba pierwszy raz zdał sobie sprawę, że kocha ten świat. Oczywiście należałoby dodać - ten jego świat, ale to tylko szczegół, tym bardziej, że już za chwilę o wszystkim Weles zapomniał i stracił nie tylko tę radość życia, ale i rozum. Zza skały wyszedł Perun. Nienawiść jest jednak silniejsza od rozwagi. Zaślepiony Weles, nie oglądając się za siebie, skoczył do przodu, zapominając nie tylko o tym, że jest sam, ale także o tym, że wciąż jest wilkiem. Perun zaś, wiedząc, że wkracza na wrogie terytorium zachowywał się wyjątkowo ostrożnie. Wilki już dawno zauważyły jego obecność, więc co jakiś czas słyszał ich wycie, chociaż teraz nie wilków lękał się najbardziej. Bardziej obawiał się tego, co na niego czeka w osadzie, obawiał się też dhugów, których tak po prawdzie to jeszcze nigdy nie widział, a najbardziej obawiał się nieznanego, no i dosyć miał już samotności. Im bliżej był celu, tym bardziej przyspieszał kroku, tak jak Weles, ale nie mógł połykać przestrzeni, jak tamten, bo już dawno pozostawił konia, którego dostał od wendeckich przewodników. Wcześniej musiał pokonać dawny uraz wsiadając nań, a to był rzeczywiście bardzo trudny moment, ale po wielu dniach wspólnej wędrówki przez smagany chłodnymi wichrami step, a potem przez lesiste tereny u podnóża gór, niezmiernie się do zwierzęcia przywiązał i, przywracając przecież wolność, niechętnie pozostawiał samego, kto wie, czy nie na pastwę wilków? A choć spodziewał się tego, gdy w końcu usłyszał ich nawoływania, w pierwszej chwili zadrżał, ale wcale nie ze strachu, tylko z emocji. Już wiedział, że jest blisko ojczyzny i nawet poczuł radość, że je słyszy, bo był to również znak, że powraca do domu i życia. Syn marnotrawny. Wędrówka przez wymarłą nizinę przygnębiała go. Kiedyś była kwitnącą krainą, potem zawładnęły nią wilki, ale teraz hulał po niej już tylko wiatr i demony przeszłości. Wendecjanie mieli rację, te moce istniały, ale choć śledziły każdy krok Peruna wcale nań nie nastawały, a wprost przeciwnie, chroniły go i chyba nawet dodawały otuchy, Perun był przecież ich wysłannikiem i mścicielem. Każdego dnia i na każdym kroku czuł ich obecność, ale również czuł obecność tajemniczej mocy, która jednak wcale nie napawała go przerażeniem. Niepokoiła, i owszem, ale też intrygowała, przede wszystkim jednak przyciągała go i chyba nawet przywoływała. Czy tak objawiała się moc Ziemi, jego Matki, Matki ich wszystkich? Czy to zew krwi? Przecież każda piędź tej ziemi przesiąknięta była krwią i to nie zawsze krwią bohaterów. Tu ludzie stoczyli pierwszą bitwę z dhugami, choć nikt już tego nie pamiętał i tu Weles dokończył za nich dzieła, wyrzynając powracające z Kurganu wojska. Dokładnie tak samo jak teraz (tylko odwrotnie). Wszystko już było. Czas zatoczył kolejne koło. Perun tego nie wiedział, nie uświadamiał sobie, dlatego raczej należałoby powiedzieć, że nie wiedział tego jego rozum, ale, poza samą ziemią, teraz również duchy pomordowanych strzegły go przed oczami wilków i dhugów, za to jego sny... jego sny pełne były cudzych wspomnień, cudzych wizji i przepowiedni, choć oczywiście dziś miały one już zupełnie inne znaczenie i wymiar niż te na tratwie. Już go nie przerażały, a wręcz dodawały otuchy i napawały odwagą... Duchy pomordowanych... Wspomnienia duchów... Czy to możliwe? Ale przecież jego ziemia była ich pełna, tych małych, jak i dużych, mniej lub bardziej groźnych i do ich obecności zdążył się już przyzwyczaić, jednak najbardziej zdumiewał Peruna ich brak w Turanie, na Dheirze, czy w Wendecji. Jedyną tajemną siłą, z którą się zetknął, byli dhugowie. A te wszystkie wspaniałe miasta - państwa wydały mu się martwe. Duch w nich umarł. Czyżby wraz z nadejściem cywilizacji odeszły z niej tajemne moce? Nie licząc tego jednego spotkania z nieznajomym napastnikiem w lochach Wendecji, bo Perun nie wiedział przecież kogo zaszlachtował, nie spotkał na swej drodze nikogo i niczego, czego nie dałoby się wytłumaczyć w racjonalny sposób. By stanąć oko w oko z nieznanym musiał wrócić do ojczyzny, bo ta ziemia, u której wrót stał, była jego ojczyzną, nigdy nie czuł tego mocnej, a Wendecja tylko krótkim przystankiem na drodze, chociaż właśnie z niej pochodzili i jego dziad i ojciec. Na tej bezkresnej, olbrzymiej równinie, zwanej Hyrkanią, już było wyraźnie czuć powiew lodowca i to o wiele mocniej niż na północnym - zachodzie, za górami, bo tam lasy powstrzymywały wiatr. Kraina Wiatru. To właśnie Perun nazwał tę dolinę Krainą Wiatru i to chyba ten bezustannie wiejący wiatr przegnał z niej resztki życia, a nie duchy, których tak bardzo obawiali się Wendecjanie. Tylko wiatr i duchy pomordowanych przez Welesa ludzi. Niezłe towarzystwo. Weles miałby się czego bać. Kiedyś również nie starczyło mu odwagi, by zaatakować powracające z Kurganu główne oddziały sprzymierzonych. No cóż, zgodnie z kolejną, tak często stosowaną przez niego maksymą, trudno walczyć z silniejszym, łatwiej za to bić słabszych, lub tych, którzy bronić się nie potrafią, lub nie mogą, dlatego też Weles złupił tabory i bezlitośnie obszedł się z rannymi i maruderami. Ale Zubaran nie darował mu zdrady. Najpierw dał swym żołnierzom odpocząć, a potem zebrał siły i najechał Hyrkanię, spadając na wilczego władcę, niczym lew na skubiącą trawę antylopę. Ten zaś nie lwem, którym się mienił, lecz zającem okazał się być i pozostawiając swe wojska umknął wysoko w góry, zaszywając się w nich tak dokładnie, że wszelki słuch o nim zaginął i to na tysiąclecia. Nikt nie wiedział, co wtedy stało się z Welesem, a jego państwo, niegdyś kwitnąca i tętniąca życiem kraina pasterzy bydła i owiec wymarła. Gdy zaś z północy po raz kolejny nadszedł lód surowy klimat dopełnił dzieła. Dawniej zielone równiny i lasy, choć nie tak potężne, jak w ojczyźnie Peruna, były puste i martwe. Przez długą drogę Perun nie napotkał żywego stworzenia. Zapasy, w które zaopatrzyli go Wendecjanie były już na wyczerpaniu. Dopiero wysoko w górach, już w pobliżu Bramy kończącej Czarny Szlak, mimo że klimat stał się dużo surowszy, usłyszał pierwsze głosy ptaków i zobaczył ślady zwierząt. Dopiero tu poczuć było prawdziwe życie, na przełęczy, w krainie Władcy Gór, a choć zamczysko Welesa było całkiem blisko znać było wyraźnie, że znaleźli się na ziemi będącej pod panowaniem zupełnie innego pana. Nawet zwierzęta to wiedziały. Po Łasym też widać było, że już czuł się jak u siebie w domu, bo teraz to on szedł przodem i przecierał szlak, a Perun podążał za nim bez wahania i nawet na chwilę nie zwątpił w instynkt przyjaciela, gdy zaś ozwały się po raz pierwszy wilki Łasy poprowadził Peruna inną drogą, która pozwoliła im ominąć z daleka welesową siedzibę. Wilczy zew jednak wcale nie przeraził Peruna, wręcz odwrotnie, poczuł nawet radość, bo był to przecież znak, że dom jest blisko, no a poza tym w jego snach nie było niczego, co kazałoby mu się obawiać wilków, czy choćby samego Welesa. Jednego razu Perun zobaczył we śnie obraz bitwy, podobny tej, której był naocznym świadkiem, ale w tym śnie wilcze oddziały mordowały dhugów, a nie ludzi, mimo że ziemia usłana była także ludzkimi trupami. Perun zobaczył jeszcze olbrzymią falę, która zmiotła turańską armię, a pośród tłumu przerażonych ludzi mignęły mu twarze Razamanaza i Zelorana, ale to było wszystko. W tym właśnie momencie obudził się i nie był do końca pewien, czy to ich właśnie widział? A może wolał się mylić? Nie wiedział też, jak wytłumaczyć postawę wilków? Czy rzeczywiście stanęły przeciwko dhugom po stronie ludzi? Na szczęście niepokój i obawa wzmogły jego czujność, więc gdy niespodziewanie skoczył nań rozpędzony, olbrzymi wilk Perun nie dał się zaskoczyć. Nie zdążył sięgnąć po miecz, lecz skorzystał z broni, którą zawsze miał pod ręką. Jego włócznia, kij, który dostał od Swantochy, na którym jeszcze przed chwilą się wspierał, sam zatańczył mu w dłoniach, zadając na odlew najpotężniejszy cios w swej niezbyt przecież bogatej historii walk. Szybujący basior spotkał się wpół drogi z wirującą maczugą i po tym spotkaniu nie tylko stracił zupełnie i w trybie natychmiastowym przytomność, ale także prawie wszystkie zęby, ponadto jeszcze wywinął kozła, jakiego nie powstydziłby się najlepszy z kuglarzy, których Perun widział na turańskich bazarach. Ale na tym nie koniec jeszcze, bo już w trakcie lotu ogromny wilk zaczął przemieniać się w coś w rodzaju pół wilka, pół człowieka, inaczej mówiąc w wilkołaka, a dokładniej jeszcze w Welesa, Welesa w całej swej paskudnej okazałości. Wyglądałby oczywiście jeszcze okazalej i paskudniej, gdyby nie solidny uszczerbek w uzębieniu. Bezbronny Weles wciąż leżał bez przytomności, a Perun, próbując zebrać myśli, przez dłuższą chwilę stał nad nim w pozie wyrażającej najszczersze zdumienie. Wciąż nie wiedział, co z tym fantem zrobić, niespodziewanie jednak usłyszał czyjś rozkazujący głos, choć przecież, z racjonalnego punktu widzenia, było to niemożliwe, bo oprócz Łasego nikogo z nim nie było. - Zwiąż go mocno - idąc za nakazem przesłyszenia Perun przystąpił do pętania potężnego stworzenia, którego ramię grubsze było od jego nogi, zaś mocarne piersi i ramiona nadawały mu wyglądu olbrzyma z baśni. Dokonując tej pozornie tylko prostej czynności Perun przypomniał sobie jakieś zdanie, które kiedyś wypowiedziała Swantocha, może wypowiedziała, bo i w tym przypadku Perun nie był do końca pewien, czy mu się czasem to wszystko nie przyśniło? W trakcie pętania nieprzytomnego Welesa próbował spleść nici łączące obie te myśli w jedną całość, lecz nim zdążył dojść do jakichkolwiek i w miarę konstruktywnych wniosków, wilki, które Weles pozostawił daleko w tyle, wbiegły na przełęcz. W pierwszej chwili stanęły, jakby je zamurowało. Ostatecznie po raz pierwszy zobaczyły swego pana w takiej sytuacji. Związany niczym baran idący na rzeź, to chyba jedyne i najwłaściwsze porównanie, zresztą właśnie ono większości wilków przyszło do głowy, ale niestety, ich konsternacja nie trwała długo. Najpierw tylko zjeżyły sierść na karku, która Perunowi przypomniała pióropusze na hełmach wendeckich wojów, jednak zaraz potem zawyły wściekle, a gdy już zebrały się wszystkie, a były ich dobre trzy dziesiątki (a może nawet więcej), wciąż jeszcze dysząc ze zmęczenia, powoli zaczęły zbliżać się szczerząc przy tym złowieszczo kły. Oczywiście nie było już czasu na jakiekolwiek tłumaczenia, nim jednak wilki zaatakowały Perun miał jeszcze tę odrobinę czasu, by sięgnąć po łuk i strzały. Wilki, na jego szczęście, najwyraźniej wciąż nie wiedziały, jak mają postąpić? Obawiały się o życie swego władcy, a ta chwila ich niezdecydowania dała Perunowi czas, by wydatnie zrównać szanse stron. A nawet więcej. Miał jeszcze tyle czasu, by przypomnieć sobie swe pierwsze spotkanie z wilczą bracią. Czas zatoczył koło i nawet przepaść w pobliżu była taka sama, tylko że Łasy był już dużo, dużo większy. Niczym rozpędzona kula śniegu przemknął obok Peruna, wbijając się w nacierającą sforę i zmiótł pierwszy szereg w tę właśnie przepaść. To był ostatni etap wędrówki. Prowadził z przełęczy w kształcie siodła, między dwoma szczytami, w dół, ku dolinie, a dalej w las. Krótki, ale zarazem najtrudniejszy fragment szlaku, wiódł długą skalną półką przylepioną do jednego ze szczytów, niezbyt wąską, ale też nie na tyle szeroką, by wilki mogły rozwinąć skrzydła, za to Łasy miał wystarczająco dużo miejsca. Parł do przodu niczym taran, zmiatając, miażdżąc, roznosząc i rozdzierając napastników na strzępy. Wydawało się, że nic już go nie zatrzyma, ale wilki wciąż miały liczebną przewagę i w końcu Łasy uwiązł w masie kotłujących się ciał, jednak swą szarżą powstrzymał atak wilków i nie pozwolił uwolnić Welesa. Po wystrzeleniu wszystkich strzał Perun sięgnął po miecz przytroczony do pleców i ruszył Łasemu z odsieczą. Ściskając święty oręż, który zazwyczaj ciążył mu niemiłosiernie, znów zauważył, jak wtedy w katakumbach Wendecji, że miecz sam układał się do ręki i jakby wyrywał do walki, nabierając niezwykłej, jak na swe rozmiary, lekkości. Niedawno włócznia po mistrzowsku zawirowała w rękach Peruna w morderczym tańcu, jednak miecz mógłby być jej nauczycielem. To, co pozostało po przejściu huraganu Łasy, co przeżyło, lub tylko przetrwało, przylepione do skalistej ściany święty miecz Wendecji posłał w niebyt istnienia z zadziwiającą precyzją i lekkością, po raz kolejny wprawiając Peruna w zachwyt, jednak ani miecz, ani tym bardziej Perun nie zdołał powstrzymać Łasego przed upadkiem. Jak przed laty matka, tak teraz syn runął w kłębowisku wilczych ciał w przepaść, zabierając w ostatnią swą drogę większość wczepionych weń napastników. Perun zadał jeszcze tylko parę ciosów, kończąc rzeź i rzucił się ku krawędzi. - Stój! - Zawołał z rozpaczą za spadającym w otchłań Łasym, ale jego słowa nie miały w sobie nawet krzty magicznej siły i nie zdołały powstrzymać niedźwiedzia przed upadkiem w śmierć, więc Perun mógł tylko patrzeć, jak po drodze, niczym szyszki z drzewa, odpadały od jego oddalającego się i malejącego ciała wilki, jakby niegodne były spocząć obok i zginąć w tym samym miejscu i tej samej chwili. Poza tym wszystko chyba zamarło w bezruchu, przerażeniu i rozpaczy, oczekując na nieuchronnie zbliżającą się chwilę zetknięcia się ciała Łasego z ziemią i skałą w dole, która pewnie zamieniłaby się w śnieżny puch, gdyby tylko mogła. Nie mogła, Perun jednak gotów był przysiąc, że w momencie upadku usłyszał jęk przepełniony bólem i rozpaczą, który wydała ziemia i skały, na które upadł Łasy. Ale może to był tylko jego własny ból i jego rozpacz, i jego płacz? Tak samo głośny... Ale przecież góry również zapłakały i to kto wie, czy nawet nie głośniej, bo właśnie zginął syn ich władcy i następca tronu, ich Pan, choć tego już Perun nie mógł wiedzieć, nie wiedział kim był Łasy i nigdy nie miał się dowiedzieć, bo i po co? Czy nie wystarczy, że zginął jego przyjaciel! Czy to mało? Przyjaciel oddał zań swe życie, a życie... Kiedyś to Perun mu je uratował. Czy teraz rachunki zostały wyrównane. Tylko czemu takim kosztem? Koło czasu się zamknęło. Spadające ciało Łasego zgarnęło za sobą lawinę kamieni i śniegu, a te przykryły je tworząc naturalny grób, ale tego już Perun nie widział i wcale nie chciał widzieć. Przynajmniej nie w tej chwili. Zresztą łzy i tak by mu na to nie pozwoliły. Cisnął za siebie święty miecz Wendecji i usiadł na zbroczonym krwią śniegu, pośród wilczych zwłok. Gdy wszystko ucichło, a zimno przeniknęło go do szpiku kości wstał i ruszył w dół, ale na samym dole nie znalazł niczego, oprócz takich samych wilczych zwłok i olbrzymiej góry rumoszu skalnego i śniegu, pod którym najprawdopodobniej pogrzebany był Łasy. W sercu stojącego Peruna powstała dziwna pustka, podobna tej, która powstaje po śmierci kogoś bardzo bliskiego, której w żaden sposób nie potrafimy zapełnić, nawet po latach. Nie pomagają łzy i wspomnienia, za to czasem rodzi się wściekłość i nienawiść. Gdyby wtedy Weles leżał na dole, obok grobu Łasego, pewnie zostałby rozsiekany na drobne kawałki. W każdym bądź razie z takim zamiarem Perun zaczął się wspinać na górę. Ale gdy już tam się znalazł i znów ujrzał pobojowisko pełne trupów, śnieg zbezczeszczony krwią i Welesa skostniałego z zimna, jego wściekłość zrobiła zwrot o sto osiemdziesiąt stopni, czyli nawet nie połowę tego obrotu, który udało się wykonać Welesowi i zwróciła się przeciwko dhugom i oczywiście, a może nawet przede wszystkim, przeciw Przeznaczeniu. A potem Perun znów przypomniał sobie sen i słowa Swantochy. - On ci pomoże ... - Tylko jak?! Tfu! Na psa urok! - Burknął spluwając na Welesa. Jeszcze nie tak dawno gotów był go zabić, ale teraz cała nienawiść zeń uszła, jak powietrze z rybiego pęcherza. Wziął do rąk włócznię i szturchnął nią związanego Welesa. - Mogę cię zabić, ale również mogę cię uwolnić, pod warunkiem jednak, że nie będziesz nastawał na moje życie i pomożesz mi zrealizować pewien plan - choć Perun starał się jak mógł, w jego głosie nie było nawet krzty groźby. W zasadzie cienko zapiszczał. - Chyba oszalałeś - warknął Weles, choć w pierwszej chwili miał zamiar nadal udawać nieprzytomnego. - Rozerwę cię na strzępy... - brzmienie perunowego głosu chyba dodało mu odwagi. - To spróbuj - Perun zaczął zbierać swe rzeczy, wyraźnie dając Welesowi do zrozumienia, że odchodzi. - Jak myślisz ile czasu potrzeba, byś zamarzł? Choć kto wie, może odnajdą cię jakieś zwierzęta? O ile wiem, nie przepadają za tobą. Sporo tu różnego rodzaju ścierwojadów. Sam wiesz, co mam na myśli. Wybór oczywiście należy do ciebie - i ruszył dalej. Miało się ku zachodowi i Perun nie miał najmniejszego zamiaru spędzić nocy na tej nieosłoniętej od wiatru skalnej półce, tym bardziej, że nie było tu ani kawałka drzewa, by rozpalić ognisko. - Życzę ci dobrej nocy - rzucił za siebie i zaczął schodzić w dolinę, gdzie pod osłoną drzew było dużo cieplej, a przynajmniej nie było czuć wiatru dmącego od lodowca. Rozpalił ognisko i otulając się skórą matki Łasego próbował zasnąć, lecz wspomnienia nie dawały mu spokoju. Weles tymczasem zaczął przejmująco wyć, usiłując przywołać pomoc, jednak po jakimś czasie zdał sobie sprawę, że przecież wszyscy jego poddani znajdują się daleko na zachodzie i na ich pomoc nie ma, niestety, co liczyć. Pomyślał również o ścierwojadach, które mógł przywołać swym wyciem. Nigdy jeszcze nie był zjedzony żywcem, nawet jeśli był nieśmiertelny. Może jednak nie był? Wolał nie ryzykować, a i ból złamanej szczęki zaczął dawać o sobie znać, zagłuszając wściekłość. A potem jeszcze zrobiło mu się wstyd. Przecież wołając o pomoc poniżał się. Jeszcze ktoś mógł usłyszeć. Weles więc w końcu zamilkł, choć w myślach jeszcze przez dłuższy czas mełł przekleństwo za przekleństwem. Jedno przekleństwo, drugie przekleństwo... baran za baranem... Pomogło... usnąć. Perun za to nie zmrużył oka nawet na chwilę. Całą noc rozmyślał. Samotność dojmująco dawała o sobie znać. Przez tę jedną noc przypomniał sobie nie tylko całe własne życie, ale też zaczął zastanawiać się nad przyszłością, zarówno najbliższą, jak i tą odległą. Wszystko już wkrótce miało się wyjaśnić i to bez względu na sposób rozwiązania zadania, które wyznaczyło mu Przeznaczenie. Zrozumiał jedno, będzie wolny, a na pewno będzie wolny, jeśli wypełni zadanie... I jeśli przeżyje... Jeszcze nie wiedział w jaki sposób to osiągnie, jednak wierzył w swe sny, a nawet przywidzenia. Jeśli ktoś powiedział, że Weles mu pomoże, to tak musiało być. Trzeba jeszcze tylko będzie namówić go do współpracy. Noc na mrozie z pewnością ułatwi mu podjąć decyzję. Weles spał zawsze niczym niewinne niemowlę, jednak tym razem ból i przejmujący chłód nie pozwoliły mu spać zbyt długo. Już wczesnym rankiem skruszał wystarczająco. Był nawet gotów do pertraktacji. Wiedział, że Perun miał wystarczająco dużo powodów, by chcieć się na nim zemścić, miał ich nawet więcej, ale przecież wszystkich jeszcze nie znał. Na szczęście. Nie musiał ich znać, a porozmawiać, no cóż... zawsze było można. A nuż wyniknie z tego jakaś korzyść? Perun oczywiście wcale się nie spieszył. Rozpalił ognisko z drew, które z niemałym wysiłkiem wtaszczył na górę i to w takiej odległości, by dumny władca wilków mógł poczuć tylko niewielkie ciepło i zaczął pałaszować świeżo upolowanego zająca. Nie miał oczywiście zamiaru pierwszy rozpoczynać rozmowy. To już pozostawiał dumniejszym od siebie. Weles pewnie wolałby zamarznąć na śmierć, niż pierwszy się odezwać, gdyby to było możliwe, bo mróz mógł go najwyżej uśpić, nawet na wieki, ale nie zabić, głód jednak zrobił swoje. - Nie wiem, czego po mnie oczekujesz - wyjęczał, akcentując dobitnie kolejne słowa - i w czym Ja, Władca Wilków mogę Tobie pomóc? - I natychmiast zaczął przemyśliwać, co zrobi, gdy Perun go uwolni? - Będziesz musiał dać mi słowo, złożysz przyrzeczenie, a jeśli wpadnie ci do głowy je złamać, pamiętaj, że moja włócznia zrobiona jest z księżycowego światła, wystarczy bym cię drasnął... - nie trzeba było wcale umieć czytać w myślach, by odgadnąć, co zamierza Władca Wilków. - Słowo dla mnie rzecz święta - obruszył się Weles i chyba nawet sam w to uwierzył, bo jakby jeszcze urósł, a może tylko wyszlachetniał, zaczął jednak z innej strony. - No cóż, nasze drogi znów krzyżują się, ale nie znaczy to, że zmierzamy w tym samym kierunku... - I tu się mylisz - odpowiedział mu Perun. - Nasze drogi krzyżują się i to wcale nie przypadkiem. Jeśli mnie wysłuchasz, zrozumiesz, że to Przeznaczenie nas zetknęło ze sobą. - Przeznaczenie? - Warknął znów Weles, jednak tym razem tylko dlatego, że tak łatwiej było ukryć ból, który sprawiało mu mówienie. - A co ono ma do tego? - Posłuchaj tylko i decyduj się, ale szybko, bo czas nagli. Potrzebuję twojej pomocy. Mam, a raczej mamy zadanie do wykonania i na ten czas proponuję zawieszenie broni. A wiedz, że leży to w naszym wspólnym interesie. Potem będziesz mógł znów na mnie nastawać. - W naszym, mówisz, wspólnym interesie? - Weles naturalnie natychmiast zaczął się zastanawiać, jak z tego ich, rzekomo wspólnego, interesu wyciągnąć własne korzyści? Cóż było zrobić, kolejny długi sen, nie wiadomo jak długi, nie bardzo mu się uśmiechał. Mógł wszak trwać w nieskończoność, a on po raz kolejny utraciłby szansę na zwycięstwo i okazję na zdobycie władzy. Nie chciał zmarnować tej szansy no i bał się perunowej włóczni. Dziwił się tylko, że śmiertelny wróg wyciągał doń rękę. Oczywiście nie rozumiał, a raczej zapomniał, czy też nie brał pod uwagę, że słowo śmiertelny wróg i ich wzajemne stosunki inaczej mogą wyglądać z punktu widzenia Peruna. Pomijając śmierć Łasego, która w zasadzie była przypadkowa i to, czego jeszcze Perun nie wiedział, w zasadzie nie dawało mu powodów do nienawiści. Oczywiście jeszcze wszystko mogło się zmienić, tym bardziej, że w zasadzie sytuacja, bez względu na motywy, wyglądała na poważną. - Jaki to interes? - Zapytał, gdy już sam sobie wyjaśnił, że ze strony Peruna nie może oczekiwać żadnego podstępu. Wszak i tak już był pokonany. Choć oczywiście nie zwyciężony! - Zgadzam się... wysłuchać cię. - Perun, by wykazać dobrą wolę rozwiązał Welesa, ale wciąż trzymał w pogotowiu włócznię, rozdrażniając dumnego władcę wilków po raz kolejny. - Przecież dałem słowo!!! - By nie zaogniać sytuacji Perun powstrzymał się od komentarzy. Słowo Welesa było znane wszem i wobec. Powstrzymanie się przed powiedzeniem choćby kilku słów kosztowało Peruna sporo wysiłku. To była dlań prawdziwa próba. Gdy Weles przestał wreszcie gniewnie pomrukiwać Perun przedstawił mu całą sytuację. - Czy wiesz, co się dzieje w osadzie? - Ja bym nie wiedział, pewnie, że wiem. Dhugowie... - To wiemy obaj. Czy wiesz jednak co oni zamierzają? - Budują świątynię - Weles zaczynał już zdawać sobie sprawę, że jednak nie wie wszystkiego. - Ty mi powiedz dlaczego? - Minę miał taką, jakby i tak już wszystko wiedział. - Wiesz kim są - zaczął Perun, nie zważając na wzgardliwe wzruszenia ramion Welesa, które i tak świadczyły o jego ignorancji, bez względu na to, jak przekonywującą minę usiłował zrobić. - Chcą nas zniszczyć - ciągnął dalej Perun, nie zrażony pogardliwym pytaniem Welesa. - Kogo masz na myśli mówiąc nas? To was chcą zniszczyć, was, ludzi!!! - Chcą zniszczyć wszystko. Cały nasz świat. Wkrótce w tej świątyni narodzi się ich bóg. - Przecież on dawno już zdechł - odparł wilkołak, nie potrafiąc jednak ukryć rosnącego zainteresowania i rodzącej się obawy. - Ma zmartwychwstać, a wtedy... - Nie będzie miejsca ani dla was, ani dla nas. To chciałeś powiedzieć? - Dokończył Weles, ale pod ręką miał już kolejne retoryczne pytanie. - Mam ci pomóc ich zniszczyć?! - Jego ton brzmiał z początku zupełnie niewinnie, ale szybko nabrzmiał triumfem, a zarazem pogardą. - To już się stało. Moja armia zrobiła to, czego nie potrafili zrobić Turańczycy - prychnął Weles. Tym razem Perun zrobił zdziwioną minę, ale nie był aż tak bardzo zdziwiony, jak spodziewał się Weles. - Wiem... Widziałem we śnie. Nie mieliście najtrudniejszego zadania. Większą część roboty odwalili za was Turańczycy. - No i co z tego?! Któż pamięta o pokonanych?! Turańczycy zostali pokonani, a to my jesteśmy zwycięzcami! - Weles mógł to powiedzieć, mimo że nie był świadkiem drugiego aktu spektaklu, który śmiało można było nazwać tragedią. Przewaga wilków była miażdżąca i wynik mógł być tylko jeden. - Zapominasz o dhugach, którzy pozostali w osadzie, obawiam się, że z nimi będzie równie trudna sprawa. - Gorsza sprawa będzie z twoimi ludźmi - odparował Weles, zacierając łapska. - Oni są bardziej nawiedzeni od dhugów! - Perun przez dłuższą chwilę nie mógł dojść do siebie. Wiadomość ogłuszyła go. Minęła długa chwila nim znów się odezwał. Jego sny... Nawet w najgorszych koszmarach niczego na ten temat nie zobaczył. Nawet snom więc nie mógł wierzyć. Tak jakby i nimi ktoś kierował, jakby chciał pokazać mu jedno, zatajając drugie. Ktoś, lub coś po prostu prowadziło go za rękę, by nie zboczył z obranej drogi. Nie wiedział, co by zrobił wtedy, gdyby wiedział to, co uzmysłowił sobie właśnie w tym momencie? Będzie musiał wystąpić przeciwko własnym pobratymcom, przeciwko swoim, może nawet przeciw własnej rodzinie! Wiedział dobrze, że nikt nie będzie chciał go słuchać, tym bardziej że, zgodnie z relacją Welesa, łowcy znajdowali się pod wpływem dhugów. W to nie wątpił. - Co z moim ojcem? - Spytał Perun, gdy milczenie zaczęło stawać się nie do zniesienia. Weles odpowiedział pytaniem na pytanie, jakby bał się udzielić jednoznacznej odpowiedzi, a przy tym po raz kolejny spojrzał na perunową włócznię. - Co na to twoje sny? Nic w nich nie zobaczyłeś? - I Perun zrozumiał. Cisza, która nastąpiła była chyba nawet dłuższa od poprzedniej i nawet wiatr na chwilę ucichł w oczekiwaniu na to, co zaraz nastąpi. Jednak nic nie nastąpiło, choć dłonie Peruna, zaciśnięte na drzewcu włóczni, zbielały, jakby cała krew z nich odpłynęła. Gdy wiatr znów się zerwał, przerywając ciszę Perun zapytał: - Jak to się stało? - Gdy uciekłeś napadliśmy na wioskę. Zostaliśmy jednak odparci, pokonani, ale twój ojciec zginął - Weles nie powiedział całej prawdy, ale przecież nie skłamał. - Gdy cała ta zawierucha się zakończy i wyjdziemy z niej z życiem zabiję cię za to. Nigdy nie nastawałem na ciebie, ale za to jedno będę cię ścigał, aż cię w końcu dopadnę. Gdy minie rozejm, strzeż się... Jeśli tylko przeżyjemy - szepnął, zamykając w myślach za sobą wyimaginowane drzwi. Słowa groźby pozostały za tymi drzwiami, niczym w odległej przestrzeni i czasie, czekając na nadejście odpowiedniej chwili, gdy drzwi znów zostaną otwarte, a słowa wyfruną, by zmaterializować się w krwawym czynie. - Co z moim bratem i siostrami? - Zapytał Perun, usiłując zagłuszyć ból. Ale to nie był jeszcze koniec. - Na tyle, na ile zdążyłem się zorientować, twój brat jest teraz naczelnikiem osady i skumał się z dhugami. Bardzo blisko. Jest, jakby to powiedzieć, ich zaufanym. Także twoje dwie siostry - Weles odpowiedział Perunowi zachowując śmiertelną powagę. Zaakceptował to chwilowe zawieszenie broni, choćby ze względu na powagę sytuacji, bo nawet on nie był na tyle głupi, by nie rozumieć właśnie powagi sytuacji, a może właśnie on, jedyny który pamiętał dawne czasy. - Co się stało z Dobrochną? - To pytanie również musiało paść. Weles zrelacjonował Perunowi cały przebieg wydarzeń, nie zapominając dodać, co łowcy zrobili z jego wysłannikiem i najlepszym przyjacielem, a zarazem ojcem dziecka. Weles uznał, że słowo szpieg nie zabrzmi właściwie. Najlepsze, czyli najgorsze, zostawił na koniec. Jego oburzenie i zdziwienie tym razem wyglądało na szczere. - Oboje mają zostać złożeni w ofierze, czy też dziecko ma zostać ofiarą, a ona komuś tam poślubiona, nie wiem tego do końca, nie rozumiem, bo od czasu gdy zginął mój sz... wysłannik osadę obserwuję tylko z daleka. - Weles oczywiście nie powiedział, że przestało to mieć dla niego jakiekolwiek znaczenie, bo w jego planach i tak wszyscy łowcy mieli zostać zabici, bez względu na płeć i zasługi. I wcale nie musiał tego Perunowi wyjaśniać. Rozumieli się bez słów. Perun przy tej okazji znalazł wytłumaczenie dla jeszcze jednego ze swych snów. Koszmar powracał kilkakrotnie. Widział w nim niemowlę, którego krew, zraszająca serce demona, wykradzione przez Grimzell z wendeckiego skarbca, dawała mu życie. To nie było tylko kilka kropel krwi. Dobrochna zaś miała zostać poślubiona demonowi w ten sposób, że miała być jego pierwszą ofiarą i pierwszym pożywieniem. Zaiste przewrotne rozumowanie! Perun nie wiedział dlaczego miała to właśnie być matka z dzieckiem, tego nawet sny nie potrafiły mu wyjaśnić, ale czy miało to jakiekolwiek znaczenie? I tak oboje mieli zginąć. Może chodziło o tę samą krew i ciało. Ciało i krew... To była także jego krew! Jednego tylko Perun nie potrafił zrozumieć: - Jak Jarowit mógł na to wszystko przystać, nawet jeśli nigdy nie lubił Dobrochny? Jak łowcy na to przystali? Jak mogli pogodzić coś tak obcego i krwiożerczego z własnymi wierzeniami, w których nigdy nie było miejsca dla ofiar z ludzi? - O to też natychmiast zapytał Welesa, a choć wcale nie spodziewał się odpowiedzi, tym bardziej po kimś takim jak Weles, mającym na sumieniu krew tysięcy ludzi, odpowiedź tę właśnie od Welesa uzyskał. - To fanatyzm religijny w najczystszej postaci. Nie wiem, jak to się stało, ale łowcy chyba utożsamili dhugońskiego boga z ich własnym... Innej możliwości nie widzę. Oczywiście nie możemy zapominać o dhugońskich zdolnościach i mocy, ale pewnie dla ciebie nie jest to żadne wytłumaczenie, czy usprawiedliwienie... - Nie jest! - Perun zerwał się na nogi i zaczął chodzić w tę i z powrotem, jakby wciąż nie mógł zrozumieć, co się stało? - Musimy ich powstrzymać, dopóki nie będzie za późno dla nas, jak i dla was. Nie wiem czy to rozumiesz? - A choć Weles nie odpowiedział mu na pytanie, jak nigdy dotąd, rozumiał wszystko. Zrozumiał nawet to, że jeśli wspólnie nie powstrzymają dhugów, na ziemi nie będzie już miejsca ani dla ludzi, ani dla wilków. Zrozumiał i to, że jego plany w tej chwili przestają się liczyć i nic już nie jest ważniejsze. W końcu rzekł: - Zabijemy go, a potem niech się dzieje co chce. Czy widziałeś w swych snach, co będzie dalej? - Chciałbym to wiedzieć. Chciałbym wiedzieć, jak mamy to zrobić? - No cóż, część zadania już mamy z głowy. Bądź co bądź ździebko dhugów już przetrzebiliśmy, powiem więcej, większą część, co nie znaczy, że z resztą pójdzie nam równie łatwo. Tym bardziej, że przeciwko nam staną także łowcy. Jedno jest pewne. Musimy dostać się do osady i przede wszystkim nie wolno nam dopuścić do, jak powiedziałeś, zmartwychwstania ich boga. Czy to ten miecz posłużył ludziom do wydarcia mu serca? Ten właśnie miecz? - Właśnie ten - odpowiedział Perun. - Jeśli trzeba będzie zrobimy to samo, znów mu je wyrwiemy, ale wolałbym do tego nie dopuścić. Jeśli on zmartwychwstanie zadanie może okazać się dla nas za trudne. Nie wolno nam dopuścić nawet do rozpoczęcia rytuału. Nie możemy pozwolić, by przelana została krew tego dziecka. - Ile nam zostało czasu? - Nie wiem, po prostu nie wiem tego dokładnie, ale wiem, że jeszcze nie jest za późno. - Czas więc nas nagli. Siedząc tu, niczego nie osiągniemy. Ruszajmy więc co prędzej. Moje oddziały, zgodnie ze wcześniejszymi rozkazami powinny po bitwie ruszyć w stronę osady. Cóż, plany w końcu i tak niewiele się zmienią. Jeśli będzie trzeba... - Zaatakujemy osadę - dodał Perun, choć pewnie wolałby nie dożyć tej chwili. Powracał, by wraz z wilkami napaść na rodzinne ziemie. - Los spłatał ci niezłego figla - prychnął Weles. Tym razem chyba to on czytał w myślach Peruna. Pewnie nawet roześmiałby się w głos, gdyby nie zdał sobie nagle sprawy, że również z niego ten sam Los sobie zadrwił. Nie po raz pierwszy zresztą. |