Część II

Rozdział 12 - WODNIK

    atrząc na wszystko przez pryzmat zadania, które przed nim stało, Perun bez wątpienia zmarnował sporo czasu, nawet jeśli dla niego ten sam czas wyczyniał kuglarskie sztuczki. Teraz, by nie zachwiać równowagi, musiał ten utracony czas nadrobić. No cóż, nie ma nic darmo. Perun nie był pierwszym, który poznał tę maksymę, ale to wcale nie on nadawał tempo. On pewnie szedłby powoli i ze spuszczoną głową, co chwila oglądając się za siebie.

     Ognik, jak i Łasy, równo rwali do przodu, bez chwili wytchnienia, przynaglając Peruna, ale prowadził ognik. Przez pierwsze dni wędrowali przez ciepłe tereny, potem jednak przekroczyli kolejną granicę. Znowu się ochłodziło, a nad przyrodą na wiele dni i nocy zapanował mróz. Las nadal był pełen drzew, takich jak zwykle, zielonych, jednak nie był już tak gęsty i Perun z łatwością wytrzymywał forsowny marsz. Wędrowali nocą, w dzień odpoczywając przy niewielkim ognisku. Gdy tylko zapadał mrok Perun uwalniał ognik z łupiny orzecha i ruszał za nim bez słowa, z dnia na dzień szybciej i szybciej, z coraz większą wściekłością, a nawet desperacją. Próbował nie myśleć o Dziewannie, ale, jak było do przewidzenia, nie bardzo mu się to udawało. Wciąż ją miał przed oczami. Jego dłonie wciąż czuły żar jej ciała. Na szczęście mróz studził jego gniew, inaczej, kto wie, czy nie machnąłby na wszystko ręką i nie zawrócił? Pochłonięty rozmyślaniami nie zauważył, że pogoda po raz kolejny zmieniła się. Znów ociepliło się, grunt pod nogami stawał się podmokły i grząski, a las zgęstniał. Perun natychmiast odczuł to na własnej skórze. Obity, podrapany, pocięty przez gałęzie i obolały miał powody do zniechęcenia, ale nie były to przecież najistotniejsze powody. Coraz bardziej doskwierała mu samotność, choć przecież nie był już zupełnie sam. Usychał z tęsknoty, dosłownie, pomijając oczywiście cierpienia fizycznej, a dokładnie zmysłowej natury. Wcześniejsze udręki były niczym w porównaniu z obecną. Perun sam już nie wiedział, czy ból fizyczny jest większy od bólu, który czuł w sercu? A czuł, jakby na zawsze ją utracił, zmuszony do wypełnienia „jakiejś misji”. Po raz nie wiadomo który pomyślał o Przeznaczeniu i Obowiązku.

     - Tylko wobec kogo? - Tego również nie wiedział, przeczuwał jednak, że wiedza ta jest w nim ukryta, gdzieś głęboko, na samym dnie umysłu, wiedza Swantochy, a przynajmniej ta jej część, którą baba starała się mu wpoić i zaszczepić. W takich chwilach, gdyby nie miłość do staruchy, przekląłby ją tak samo, jak i swój los.

     Kładąc się spać rankiem, po kolejnej nocnej wędrówce, pomyślał, że dobrze byłoby zasnąć snem wiecznym i już nigdy się nie obudzić. Zapomnieć o Przeznaczeniu i Misji. Wielkie czyny, a nawet własne marzenia znów wydały mu się niczym, jak w noc po bitwie w jarze. Znów zdawały się go przerastać, a Misja, zamiast zaszczytem, wydała mu się karą, tym bardziej, że przecież wciąż jeszcze nie wiedział, co faktycznie jest jego celem?

     W tych dniach po raz pierwszy w jego snach zaczęło się coś pojawiać i nabierać kształtów i to kształtów straszliwych. Perun nie miał zamiaru lekceważyć tych ostrzeżeń, jednak senne obrazy ukazywały przyszłość, jeśli oczywiście była to przyszłość, w tak koszmarnych barwach, że przerastały możliwość ogarnięcia wszystkiego, nawet jego wyobraźnią. Może dlatego nie bał się tak bardzo jak powinien, ale do czasu. Jednego wieczoru obudził się zlany potem. Przerażony, jak nigdy dotąd, zerwał się z ziemi. Czuł wyraźnie, że ktoś mu się przygląda! We śnie zobaczył nieludzkie oczy, wpatrujące się w niego z nienawiścią. Najdziwniejsze jednak, że gdy już się całkowicie rozbudził wrażenie wcale nie minęło. Zaniepokojony, przez dłuższą chwilę rozglądał się wokół, szczególnie badawczo przyglądając się okolicznym zaroślom. Nikogo nie wypatrzył, ale to wcale nie poprawiło mu nastroju. Niepokój i tak pozostał. Perun próbował przypomnieć sobie cały sen, by odnaleźć szczegóły, dzięki którym mógłby nadać właścicielowi oczu bardziej konkretny i namacalny kształt, ale nie osiągnął zbyt wiele. Po przebudzeniu najczęściej natychmiast zapominamy większość tego, co nam się śniło, a jednak... Nagle zdał sobie sprawę, że już kiedyś miał podobne sny. Wtedy uznał je za zwykłe koszmary. Widział w nich setki ludzkich zwłok i olbrzymią budowlę, która niczego znanego nie przypominała, a na jej szczycie odrażającą, gadzią postać, w otoczeniu jej podobnych, tylko dużo mniejszych stworów, zaś to, co leżało u stóp budowli było jego własnym, złachmanionym ciałem, które tuż przed chwilą ktoś pogardliwie zepchnął w dół. Niebo w promieniach zachodzącego słońca pokryło się złowieszczą purpurą, tak samo jak cała ziemia i nie było w tym nawet cienia przesady, bo w okamgnieniu Perun zobaczył całą ziemię i wszędzie było tak samo. Stosy trupów krew, ruiny i zgliszcza.

     Czy tak miała wyglądać przyszłość? Pomyślał i znów całym jego ciałem wstrząsnęły dreszcze. Czy to ostrzeżenie? Czy może tylko groźby? Znowu przypomniał sobie nauki Swantochy i doszedł do wniosku, że jednak to ostatnie. Tak mogła wyglądać przyszłość, a on mógł, a nawet musiał tę przyszłość odmienić, stając na drodze Przeznaczenia i przerażających stworów. On był tym, który mógł wszystko zmienić! Nawet gdyby nie chciał, to musiał.

     To tego dnia obudziło się w Perunie coś na kształt poczucia obowiązku i to nie tylko wobec siebie, ale także rodziny, plemienia, a nawet wszystkich ludzi i Ziemi. Uczucie bliskie temu, które czuł ojciec, może jeszcze nie do końca świadomy obowiązek i miłość, jeśli oczywiście połączenie tych dwóch uczuć jest możliwe, no i oczywiście odpowiedzialność. Do tego wszystkiego Perun w końcu zaczął zdawać sobie sprawę, że bez wypełnienia jednego drugie nie będzie możliwe. Jeśli chciał myśleć, lub choćby tylko marzyć o przyszłości, musiał wypełnić to, co było mu przeznaczone i musiał pokonać zło ze swoich snów.

     Kto wie, czy gdyby nie to przeklęte Przeznaczenie, kiedykolwiek spotkałbym Dziewannę, pomyślał i westchnął wymawiając na głos to jedno słowo, które niespodziewanie zaczęło dla niego tak wiele znaczyć.

     - Dziewanna! - Łasy tym razem wszystko zrozumiał i na długą chwilę znieruchomiał nad swą częścią renifera, z rozdziawionym pyskiem wpatrując się w małego człowieczka, siedzącego u jego boku. Czy on również w tej samej chwili pomyślał o obowiązku i przeznaczeniu? Czy zadał sobie pytanie, co robi i dlaczego? Jego odpowiedź byłaby chyba dużo prostsza, trzeba było tylko cofnąć się do początku ich znajomości. Obok długu wdzięczności, nawet jeśli chcielibyśmy go nazwać rachunkiem do wyrównania, rachunkiem za życie, była przecież w tych małych niedźwiedzich ślepiach jeszcze miłość, a nie tylko obowiązek, nawet jeśli Łasy był tym, kim ponoć był, a nie tylko zwykłym misiem. Bez zastanowienia oddałby za Peruna swoje życie. Z jego ślepi, w których odbijał się blask ogniska, tego wieczoru wszystko to można było odczytać, nawet jeśli ich blask był tylko zwykłym blaskiem, a płomienie zwykłymi płomykami. Perun jednak, zajęty własnymi myślami, niczego nie zauważył.

     - Dalej żarłoku - warknął. Zmuszając się do śmiechu wyrwał Łasemu z pyska resztki pieczeni i cisnął ją daleko w bagnisko, na którego brzegu tego dnia obozowali.

    

     Już dawno opuścili skute mrozem ziemie, ale Perun zobojętniały na wszystko wędrował, niczym we śnie i niczego nie zauważył, ale gdy się w końcu obudził poczuł, że ziemia osuwa mu się spod nóg. Zachwiał się i z kępy, na której stał, runął prosto w wodę.

     Łasy zerwał się równie przerażony i zaskoczony jak Perun, który w tym samym momencie poczuł, że coś chwyta go za nogi i ciągnie w dół.

     Ognik, pomyślał i nie próbując chwytać się czegokolwiek otworzył łupinę orzecha. Zielona iskierka wystrzeliła w górę, ale wcale nie ruszyła do przodu, jak zwykle, tylko rozbłysła mocniej, niczym pochodnia, tuż nad wodą, oświetlając wszystko wokół.

     Perun z trwogą spojrzał w głąb toni i ostatkiem sił wyskoczył nad powierzchnię wody, chwytając Łasego za łapy. To, co jeszcze przed chwilą trzymało go za nogi najwyraźniej puściło. Łasy, ciągnąc z całej siły w tył, dosłownie wyrzucił go w powietrze. Po krótkim locie, mokry Perun opadł obok, parskając i łapiąc powietrze, niczym ryba wyciągnięta z wody.

     Ognik wciąż promieniał nad nimi, jak małe, zadowolone z siebie słoneczko, gdy tymczasem z wody zaczął gramolić się nieudolnie, Perun szerzej otworzył oczy ze zdumienia, mały, co najwyżej dwuletni chłopczyk, ubrany w zieloną kapotę, czerwone spodnie i jeszcze czerwieńszą czapkę. I wcale nie ociekał wodą. Perun zamarł w bezruchu, oszołomiony jeszcze większym zdumieniem.

     - Już by było po tobie - burknął maluda do Peruna wskazując olbrzymim paluchem zielony świetlik. - Gdyby nie ten...

     - Ognik... - Perun kiwnął głową ze zrozumieniem, machając zarazem ręką, jakby łapał muchę w locie. Maleńki przewodnik znowu znalazł się w łupinie orzecha.

     - Gdy znajdziesz Perepłuta, puść go wolno. On mnie odnajdzie - szepnęła w dzień rozstania Dziewanna najsmutniejszym z głosów, ale Perun już dawno zdecydował, że świetlik będzie musiał dla niego wypełnić jeszcze jedno zadanie. Po wszystkim.

     - Miałeś go puścić - zabulgotał malec oburzony.

     - A tobie co do tego? - Perun już otrząsnął się z przerażenia, a ton malucha zaczynał go drażnić. - Może mi się jeszcze przyda?

     - A po co? - Wodnik najwyraźniej nie znał ani innych słów, ani innego tonu.

     - A tobie co do tego? - Perun nie miał zamiaru być tym, który pierwszy ustąpi.

     - No bo miałeś - mały ściszył głos, ale wcale nie wyglądał na speszonego.

     - Mówisz, jakbyś wszystko wiedział.

     - Bo wiem...

     - No to powiedz.

     - Nic nie wiem - Perepłut znów zaczął burczeć, choć bez wątpienia miał na języku jakieś inne słowo. Mocniejsze. Po chwili milczenia bez przekonania powtórzył:

     - Nic nie wiem.

     - Kim jesteś? - W końcu spytał Perun, widząc, że rozmowa przestaje się kleić. A przecież dobrze wiedział.

     - Jak to? Nie wiesz? Jestem... No jestem Perepłut.

     - To i dobrze - odrzekł Perun wyszarpując Łasemu z pyska ostatni ocalały kawałek pieczeni. Niedźwiedź już na początku niezbyt interesującej go rozmowy zajął się tym, co lubił najbardziej, teraz jednak zamarł, oburzony bezceremonialnym traktowaniem. Robiąc udręczoną minę spojrzał na Perepłuta, jakby u niego chciał szukać pomocy. - Częstuj się - rzekł Perun.

     - Eee - szepnął wodnik - tak po prawdzie to nie lubię pieczystego.

     - Nie to nie Perun, zrobił zdziwioną minę, ale nie miał zamiaru długo prosić, tym bardziej, że Łasy był wyraźnie niezadowolony. Jakby nie było, już jedna i to całkiem spora porcja wylądowała w wodzie. Nie czekając, aż Perepłut zmieni zdanie, Perun rzucił resztki mięsiwa niedźwiedziowi. Łasy złapał je w locie i przezornie odszedł na bezpieczną odległość.

     - A co lubisz? - Spytał znów wodnika prawdziwie zadziwiony. Apetyt maludy był przecież bardzo dobrze znany.

     - No, eee... - dla odmiany zabulgotał malec. - Tak po prawdzie to nie lubię mięsa.

     - Co?

     - No wiesz...

     - A te wszystkie...? - Perun nie potrafił znaleźć na „te wszystkie” właściwego słowa, ale wodnik był wystarczająco pojętny, by zrozumieć, co on ma na myśli.

     - To... no... - wodnik po chwili znalazł właściwe słowo - Tradycja!

     - Jak? - Zaciekawienie i rozbawienie Peruna wzrastało. - To czym się żywisz?

     - Owoce, rośliny, grzyby, korzonki, czasem mleko... - spojrzenie Peruna skierowane było na mocarne ręce wodnika, który zrozumiał natychmiast, że człowiek, mimo wszystko, nie daje wiary jego wyjaśnieniom. Robiąc oburzoną minę zapytał napastliwie:

     - A czegoś się spodziewał? - Perun oczywiście nie znał prawidłowej odpowiedzi, nie pozostało mu więc nic innego, jak wzruszyć ramionami i zrobić zaintrygowaną minę.

     - A co ma do tego tradycja?

     - Tak jest od wieków. Wszystkie utopce od niepamiętnych czasów... Przecież wiesz... No tego... - i wodnik zademonstrował swymi ogromnymi łapskami tę samą serię ruchów, jaką wcześniej zastosował na Perunie. - Cap za nogi i w dół. Technika... - Perunowi te ruchy przypominała raczej dojenie turzycy, ale maskując rozbawienie dyplomatycznie dodał:

     - Tak, no tak... Z tego utopce są znane, a ty przecież jesteś ich...

     - E tam - wodnik machnął muskularną ręką. - Bajędy. Mój dziadek to jeszcze tego... no... był... Tatulo usiłował, ale potem to już zupełnie ... tego ... oklapł - tego naturalnie Perun nie wiedział. Wpatrywał się usilnie w niezwykle ruchliwe usta wodnika, oczekując dalszego ciągu. - Teraz to baby rządzą! - dokończył utopiec wyraźnie zniechęcony, a Perun aż przysiadł ze zdumienia. - To one wymyśliły te wszystkie... bez mięsa... zdrowa żywność, korzonki, jagody, grzyby. Brzydzą się, krwi się brzydzą! - I choć jeszcze przed chwilą Perepłut usiłował przekonać Peruna, że również jest jaroszem, jego mina, przepełniona niewysłowionym wręcz smutkiem i tęsknotą dowodziła czegoś wręcz odwrotnego. Wodnik bezwiednie spojrzał na oblizującego się po ostatnim kęsie Łasego.

     - Jeszcze jak tatulo żyli, to czasem... - jego usta w tym samym momencie rozchyliły się od ucha do ucha, w rozmarzonym uśmiechu, a zielone ślepska zapłonęły dziwnym, złowieszczym blaskiem, od którego Perunowi zrobiło się zimno, ale już po chwili wodnik znowu... oklapł, jak kiedyś tatulo. - Ale to już przeszłość. Teraz nami baby rządzą...

     - To czemu mnie... Tego... Za nogi i w dół - Perun oczywiście nie mógł się powstrzymać i spróbował powtórzyć dokładnie serię ruchów, które wcześniej zademonstrował wodnik.

     - Jużem mówił. Tradycja. A czasem tak dla żartu, albo... No, żeby nie wyjść z wprawy - utopiec raz jeszcze zaprezentował, przez tysiące lat doskonaloną technikę podtapiania i wskoczył do wody, jakby miał już dosyć pytań. W głębinie zakotłowało się, zabulgotało, a potem wszystko ucichło i gdy już Perun zaczął myśleć, że wodnika więcej nie zobaczy, ten wypłynął na powierzchnię i zakładając ręce pod głowę zaczął unosić się na wodzie lekko przebierając płetwiastymi stopami.

     - A co się stało z tatulem? - Spytał Perun, nie tylko po to, by podtrzymać rozmowę. Wiele z tego, co usłyszał było dlań zupełną nowością. Wiadomo było powszechnie, że wodniki są niemal nieśmiertelne, a przynajmniej długowieczne, tatula zaś niechybnie spotkało coś złego.

     - Tatulo... - Perepłut przez chwilę zastanawiał się, czy nie zdradzi tajemnicy, ale w końcu chyba zrozumiał, że Perun to przecież Perun, prawie swój, a przynajmniej stoi po tej samej stronie, więc dokończył, wyraźnie brzydząc się wypowiadanych słów.

     - Tatulo... wysechł! - Perun ostatkiem sił powstrzymał się od parsknięcia śmiechem. Gdy zobaczył jednak, że oczy pławiącego się maludy wypełniły się łzami, pozwolił sobie tylko na stosowne i wieloznaczne:

     - Aha?! - Wodnik zaś kontynuował opowieść.

     - Tak... Tatulo trafił raz na zatopiony statek z beczkami pełnymi wina, a jak sobie popił, to zawsze ponosiła go fantazja. No i... lubił wychodzić na ląd... na dziewuchy. No i raz odszedł za daleko... Za daleko od wody. I już nie doszedł, zasłabł - mówiąc to utopiec wyskoczył wysoko nad powierzchnię wody i po wykonaniu karkołomnego salta ponownie zanurkował, dając Perunowi wyraźnie do zrozumienia, co jest dla niego i dla wszystkich wodników największą przyjemnością. Gdy znów wygramolił się na brzeg, z obrzydzeniem powiedział tylko jedno słowo - Susza - i zamilkł, jakby chciał chwilą ciszy oddać cześć tatulowi.

     - Tragiczne - szepnął Perun, gdy już chwila wybrzmiała na dobre, ale mimo że jeszcze kilkakrotnie powtórzył to słowo, chyba nie zrobił właściwej miny, bo wodnik łypnął nań podejrzliwie okiem, które przez ten krótki moment jakby znów urosło i wyglądało dokładnie tak samo, jak oczy, które Perun wcześniej zobaczył w topieli.

     - Chyba się ze mnie nie naigrawasz? Wodnik zacisnął swe ogromne łapska w pięści, aż zbielały, jakby cała krew z nich odpłynęła, choć oczywiście wodniki nie krew mają w żyłach, tylko wodę. Jego oczy wciąż jeszcze błyszczały złowróżbnie i Perun zdał sobie sprawę, że ta zabawa z Perepłutem może się dlań źle skończyć. Nakazy nakazami, ale trzeba było pamiętać o dziedzicznych skłonnościach i... tradycji. Wodniki znane były ze swej krewkości i temperamentu i nie były wcale postaciami z bajęd, a ten, jakby nie było jedyny w okolicy, był mu przecież potrzebny, by przeprowadzić przez bagna.

     - Coś ty - obruszył się Perun. - Nie śmiał bym - robiąc przy tym tak przekonywującą minę, że nawet Łasy spojrzał nań zadziwiony.

     - Twoje szczęście, żeś Perun i jesteś pod opieką Doli. Kto inny na twoim miejscu...

     - Wiem. Wybacz, jeśli cię uraziłem - i nie mogąc się powstrzymać, dodał:

     - Władco Wód.

     - Jaki tam ze mnie władca? - Odpowiedział z rezygnacją w głosie Perepłut, ale tytuł najwyraźniej pobudził jego próżność. Gdyby spojrzał wtedy na Peruna z pewnością na podtapianiu by się nie skończyło.

     - Jużem ci mówił, w mym państwie rządzą baby. Nas, chłopów jest za mało, no a poza tym zawsze bardziej ceniliśmy święty spokój, niż... pyskówki, a te nasze baby, to zakrzyczą...

     - A gdzie teraz szanowna małżonka Łobasta przebywa?

     - Na szczęście popłynęła na cieplejsze wody - Perepłut wskazał rączyną na południe. - Tam ją znajdziesz, u ujścia Wielkiej Rzeki, na granicy wód. Tam mieszka prawdziwy władca, prawdziwy król mórz, a nie malowany, jak ja. Ale to się zmieni... Tfu... niech uschnę, jeśli się nie zmieni, jak tylko ta moja paskuda wróci! Już ja jej pokażę... i całej reszcie! Dawaj to pieczyste! - Wrzasnął zdesperowany władca słodkowodnych wód. - Niech ta paskuda tylko wróci! Będzie jak dawniej. Jak za dziadów. Żeby już nikt nigdy się z nas wodników nie naśmiewał - Perepłut nadął się cały i wciąż ogromniał, a jego oczy łypały wokół, to zieleniejąc złowieszczo, to znów nabiegając morderczo czymś czerwonym, zaś łapska nabrzmiały mu jeszcze bardziej, aż pojawiły się na nich wszystkie żyły.

     - I niech uschnę! Tfu! Niech uschnę, jeśli tak się nie stanie! Niech tylko wróci...

     Perun patrzył na miotającego się po brzegu stwora, bo wodnik już niczego ludzkiego nie przypominał i przytakiwał ostentacyjnie za każdym razem, gdy Perepłut przebiegał obok. Musiał przeczekać, aż władca słodkowodnych wód się wyzłości (...nikt się więcej nie będzie...). Najchętniej oczywiście Perun przerwałby mu i zapytał o drogę pośród bagniska, ale czuł, że zbytnio już dzisiaj z wodnikiem poigrał (...tfu ...niech uschnę...), a ten jakby postradał zmysły (...paskuda jedna...), biegał, parował na potęgę, skakał do wody, zmieniał co chwilę postać i to z taką łatwością, jakby jego ciało było zbudowane z jakiejś innej materii i klął na czym świat stoi. A potem nagle wszystko ucichło, a wodnik zniknął.

     Perun zdumiony bogatym zasobem słów maludy, oszołomiony i ogłuszony hałasem, którego ten narobił, jeszcze długo stał nad brzegiem topieli i powoli zaczynał żałować, że jednak wodnikowi nie przerwał, bo wyglądało na to, że utracił jedyną szansę na wydostanie się z mokradeł. I właśnie chciał soczyście zakląć, by przynajmniej w czymś dorównać wodnikowi, gdy nagle coś w wodzie zabulgotało, zaraz potem pojawiły się pęcherzyki powietrza, a w końcu, bez żadnych fanfar, ani nawet skromnego tadam na uroczystą nutę, z głębiny wypłynął z grubsza ociosany, drewniany kołek, który najpierw przez bardzo długą chwilę pokołysał się na wodzie, a potem, niczym wielki statek, zacumował przy brzegu, by więcej już się nie poruszyć.

     Perun stał i stał nad wodą, ale nic się nie działo. Zapanowała absolutna cisza, pomijając oczywiście jazgot ptactwa, kumkanie żab, wycia, pohukiwania i szelest liści, ale na to Perun już od dawna nie zwracał uwagi. To był przecież las. A to tam, w wodzie, to był niechybnie wodnik. Choć pod inną postacią.

     - A niech go! - Perun usiadł obok Łasego. Musiał czekać. Cóż mu innego zresztą pozostało? Czekanie. Nikt nie lubi czekać, nawet jeśli dzięki temu nie trzeba niczego robić. W końcu, pośród tej ciszy, rozległ się ni to gwizd, ni nucenie, czy też może śpiew?

     - Rusałki? - Perun rozejrzał się wokół, a w końcu, upewniwszy się, że słuch go nie myli, wskazał na pływający kołek. Łasy ledwie raczył spojrzeć w tamtą stronę.

     - No tak - to właśnie drewniany pieniek nucił tę dziwną, intrygującą pieśń. Ale Łasy chyba tego się właśnie spodziewał. Kiwnął tylko swym potężnym łbem i demonstracyjnie rozłożył się wygodnie na ziemi. Perun zrozumiał odpowiedź.

     - To nie twoja sprawa. No tak. Tego się po tobie nie spodziewałem - Perun westchnął, a potem wziął do ręki oszczep i delikatnie trącił nim wodnika.

     - A pieczyste jest? - Burknął pieniek, najwyraźniej nie mając zamiaru transformować, przynajmniej do chwili aż nie zobaczy i nie poczuje pieczeni. Perunowi nie pozostało więc nic innego, jak po raz kolejny wybrać się tego dnia na łowy. Minę miał nietęgą. Całą noc szedł bez zastanowienia za ognikiem, nie spoglądając nawet pod nogi, ale w dziennym świetle, gdy okazało się, gdzie wylądowali, strach nie pozwolił mu nawet ruszyć się na tym grząskim gruncie, jednak brak jakiejkolwiek reakcji ze strony drewnianego kołka jednoznacznie oznaczał, że nie będzie miał innego wyjścia. Łasy naturalnie nawet nie drgnął. Perun więc dla dodania sobie odwagi zaklął siarczyście, choć oczywiście bez polotu wodnika i skacząc z kępy na kępę ruszył na polowanie.

     Wrzaski Perepłuta skutecznie przepłoszyły z najbliższej okolicy zwierzynę, dlatego też Perun musiał się dobrze naskakać nim w końcu trafił na twardszy grunt. Przez całą drogę zastanawiał się tylko nad jednym:

     - Jak to się stało, że nocą zabrnęliśmy tak daleko, nie mocząc nawet palca u nogi? - Nim wypatrzył cokolwiek, nim to w końcu upolował i wreszcie, skacząc ponownie, nim powrócił do obozu, nastała kolejna noc. Zapach pieczeni miał magiczną moc i przywrócił wodnikowi dawną postać. Burcząc pod nosem wygramolił się na brzeg i bez pytania usiadł przy ognisku.

     - No dawaj już tę pieczeń! - Warknął na Peruna, a gdy w końcu otrzymał swą, oczywiście lwią część, odsunął się w cień i zaczął pochłaniać ją, niczym wygłodniały wilk. W blasku ogniska Perun dostrzegł olbrzymie zębiska, których istnienia wcześniej nawet nie podejrzewał. Wyobraził sobie, że to on mógłby być ofiarą. Widok był przerażający, tym bardziej, że stwór, w którego przeistoczył się Perepłut, niczym nie przypominał karykaturalnego dzidziusia, z którym Perun toczył niedawno ryzykowną dysputę. Włosy stanęły mu dęba i mimo że starał się nie spoglądać w tamtą stronę, już same odgłosy wystarczyły, że pół nocy był nieswój.

     Wodnik błyskawicznie uporał się z jedzeniem, a na koniec beknął, oblizał swe wielgachne paluchy i w końcu uśmiechnął się błogo. Jego zęby znów osiągnęły przyzwoitą wielkość.

     - Tego mi było trza! Właśnie tego! - A potem raz jeszcze oblizał paluchy i westchnął ciężko. - A niech je! - Chyba na wspomnienie swych bab i opadł na plecy, jakby był kompletnie pijany. Jego wypełniony sporo ponad miarę brzuch to unosił się w górę, to znów opadał w dół, w rytmie chrapania, zaś uśmiechnięta twarz dokładnie odzwierciedlała stan ducha. To był błogostan ducha, a może i błogostan brzucha, jeśli uwzględnić fakt, że wodnik, od nie wiadomo jak dawna, przebywał na wegetariańskiej diecie. We śnie znów wyglądał niczym bezbronne dziecko, ale Perunem i tak wciąż wstrząsały dreszcze. Dopiero gdy mocniej rozniecił ognisko, rozgrzał się na tyle, że udało mu się usnąć. Mimo wszystko.

     We śnie to on był śniadaniem, a Łasy obiadem, zaś sam wodnik wyglądał jeszcze niewinniej. Miał sarnie oczy i błogi uśmiech na twarzy. Ręce złożył na swym ogromnym brzuszysku i cały czas kręcił palcami młynka. Oczywiście nawet na chwilę nie przestawał burczeć pod nosem. Woda, nad którą stał, zaczynała właśnie wzbierać i w końcu zalała wszystko. Perunowi ostatkiem sił udało się uciec. Wdrapał się na wysoko położoną półkę skalną i stamtąd spojrzał w dół, na plac boju, gdzie zakuci w spiżowe zbroje woje, walczyli z wężowymi stworami. Ze swego miejsca zobaczył również olbrzymią falę, która wezbrała w górze rzeki, a potem spadła na ludzi, zmiatając ich z powierzchni ziemi i choć krzyczał z całych sił, by ich ostrzec, ludzie nie usłyszeli go, a nawet gdyby i tak nie byliby w stanie powstrzymać morderczego żywiołu.

     Perun rozejrzał się bezsilnie wokół i przeraził się jeszcze bardziej. Tuż obok stał Wilczy Pasterz. To nie mógł być nikt inny, karykaturalny wilczy pysk i ludzka sylwetka. To z pewnością był Weles. Perun cofnął się w tył i runął w dół, prosto we wzburzoną wodę. Zachłysnął się nią, czując, że za chwilę pękną mu płuca. Ostatkiem sił wypłynął na powierzchnię i uchwycił się czegoś. Były to ręce Perepłuta, które jednym ruchem wyciągnęły go z wody.

     - Zmysły całkiem żeś postradał, czy co?! - Wrzasnął wodnik. Perun tylko prychał i pluł wodą, ale jeszcze nie do końca rozbudzony, wpatrywał się w utopca nieprzytomnym wzrokiem.

     - Zbudź się! - Znów wrzasnął Perepłut, potrząsając Perunem. Jego ruchliwe usta przypominały owadzi lejek, spijający z kwiatów nektar. Tym nektarem była jego krew. Perun wrzasnął przerażony, a pochylony nad nim utopiec zamachnął się i wymierzył mu siarczysty policzek. Czasem jest to rzeczywiście najlepsze rozwiązanie. Tym razem poskutkowało również. Perun łapiąc się za płonącą żywym ogniem część twarzy zaczął wreszcie rozumieć, co się stało? We śnie musiał stoczyć się do wody, a wodnik go z niej wyciągnął? To było jedyne logiczne rozwiązanie, wodnik uratował mu życie, prawda ta powoli docierała do Peruna, ale i tak dopiero widok stojącego obok Łasego uspokoił go, przynajmniej na tyle, że przestał co rusz spoglądać nieufnie na Perepłuta. Spoglądał co drugi raz.

     - Musimy w drogę ruszać - oznajmił wodnik. - Przez bagna was przeprowadzę, do rzeki. Możemy śmiało iść we dnie. Nikt tu nas nie najdzie, nie ruszy... Wiesz, że będziesz pierwszym człekiem, który cało przejdzie wielkie bagniska?

     - Nawet gdyby miało mu się udać, to w końcu i tak wpadłby w twe łapy - Perun wciąż był pod wrażeniem koszmarnych wizji, no a policzek piekł niemiłosiernie, więc jedna zjadliwa uwaga mu nie wystarczyła. Chyba jeszcze coś chciał dodać, ale wodnik uprzedził jego słowa.

     - Ja mam tylko przeprowadzić cię przez bagna, więc nie bierz mnie na spytki. Ruszajmy! - Perun uświadomił sobie, że wodnik musiał wiedzieć więcej o jego zadaniu, z pewnością więcej niż on sam, więc pół drogi przemyśliwał, jak by tu go podejść i dowiedzieć się czegoś więcej o celu swej wędrówki. Drugą połowę zajęła mu próba zrozumienia własnego snu. Oba problemy razem wzięte do tego stopnia zaprzątnęły jego uwagę, że nawet nie zauważył, jak minął dzień.

     Przeszli spory szmat drogi, a Perepłut nie dał im wytchnąć nawet na chwilę, choć sam co jakiś czas wskakiwał do wody, by się zamoczyć, potaplać, czy też przegryźć jakąś rybkę. On również nadrabiał stracony czas.

     - Skończ już wreszcie się obżerać i pomyśl o nas! - Wrzasnął w końcu Perun za nurkującym po raz kolejny wodnikiem. Był zły i to nie tylko z głodu. Wodnik unikał go celowo, nie dając okazji do rozmowy. Stali właśnie na sporej wysepce, która, o dziwo, nie miała zamiaru zanurzyć się w wodę, jak tyle innych, za nimi. Wodnik, pod postacią olbrzymiego szczupaka, którą co dopiero przybrał, uganiał się za płocią i nie bardzo mógł odpowiedzieć, tylko wściekle łypnął rybim okiem.

     - Spójrz nań! No tylko spójrz! - Krzyknął rozwścieczony Perun, wskazując palcem koła na wodzie, które pozostały po Perepłucie. - Czas ucieka, a on się zabawia! Mamy Misję! - Łasy nic nie odpowiedział, ale jego spojrzenie było wystarczająco wymowne.

     - Misja - niedźwiedzie ślepka błysnęły drwiąco. - Widziałem, jak ją wypełniałeś, miałeś pełne ręce roboty. - Perun gotów był przysiąc, że wcale mu się nie przesłyszało. Zrobiło mu się głupio, ale cóż miał odpowiedzieć? Komu? Wodnik w tym samym momencie i już pod własną postacią, wyszedł z wody i rzucił w Peruna sporym leszczem.

     - To dla ciebie - zabulgotał i znów dał nurka. Po chwili kolejna ryba wylądowała na ziemi, a potem następna i jeszcze jedna. Perun rozpalił niewielkie ognisko, wypatroszył swą rybę i upiekł. Łasy zaś hasał na lewo i prawo i łapał latające ryby, które wodnik nadal wyławiał i rzucał na brzeg. Nim jednak zaspokoił swój apetyt wodnik wyszedł z wody zasapany i rozradowany.

     - Co tak długo? - Perunowi wcale się ten uśmiech nie podobał. Wciąż był zły na siebie. Sny mamiły, zwodziły go po raz kolejny, a on zaczął się zastanawiać, czy może im wierzyć? Wodnik nie był jego wrogiem i wcale nań nie nastawał, czy więc sny celowo nie usiłowały wpłynąć na niego i jego decyzje? Czy też może ktoś w ten sposób usiłuje nim kierować? Gdyby inaczej traktował wodnika, może dowiedziałby się czegoś więcej? Teraz utracił tę szansę. By dać upust swej złości, mimo wniosków, do których doszedł, po raz kolejny usiłował dogryźć Perepłutowi.

     - Taki z ciebie król wód? Ryby powinny same wyleźć na ląd i to nie po jednej. Tu powinna być góra ryb.

     - Tylko po co? - O dziwo wodnik zachował całkowity spokój. - Poza tym, co to za przyjemność, nakazać im wyjść na brzeg. A tak to i sprawiedliwie i zabawa większa. - Perepłut mówiąc to, nie wykonał najmniejszego gestu, jednak woda wokół wysepki zmarszczyła się i choć Perunowi wierzyć się nie chciało, ryby wystawiły ponad powierzchnię pyszczki. Jak okiem sięgnąć, małe i duże, szczupaki, węgorze, płocie, okonie, karasie, sumy, leszcze, liny, tysiące ryb. Przez moment wyglądało tak, jakby ktoś wodę spuścił z jeziora. I nagle, tak samo, jak się pojawiły, wszystkie ryby znikły. Woda tylko jeszcze dobrą chwilę lekko falowała, ale potem ona również się uspokoiła i znów zapanował normalny bezruch. Wodnik triumfował, a Perun usiłował zachować kamienną twarz, jednak Łasy, który oczywiście nie najadł się tymi kilkoma rybkami, pogrążył go zupełnie. Rzucił się do wody i niedźwiedzim sposobem próbował zapolować, ale nim dopadł brzegu, było już po wszystkim. Nie udało mu się złapać nawet malutkiej uklejki, czy choćby karasia, ale mimo to przez dłuższy czas chodził jeszcze wzdłuż brzegu, smętnie popatrując to na wodę, to znów na Peruna, ale ryby już nie wypłynęły. I w ten oto sposób z małej porażki zrobiła się klęska. Perunowi nie pozostało już nic innego, jak pójść i nazbierać trochę chrustu do ogniska. Odchodząc długo mruczał coś pod adresem wodnika. Łasemu też się dostało. Burczał jeszcze w drodze powrotnej, lecz widok niedźwiedzia siedzącego z rozanieloną miną nad górą ryb odebrał mu mowę. Dorzucił więc drew do ognia, a potem ułożył się do snu. Miał dosyć. Poczuł się zniechęcony i osamotniony. Znów zapragnął zawrócić i znaleźć się w ramionach Dziewanny. Na szczęście sen okazał się lekarstwem na wszystko.

    

     Rankiem to Perun pierwszy zerwał się i pierwszy był gotów do drogi.

     Wodnik całą noc moczył się w wodzie, a Łasy rozleniwiony i śmierdzący rybą jeszcze długo przecierał ślepska łapami, jakby nie wiedział gdzie jest i po co się tu znalazł?

     - Jak tak dalej pójdzie - stwierdził Perepłut, prychając wodą, gdy już wygramolił się na brzeg po kolejnej transformacji - to za trzy, cztery dni będziemy u celu.

     - Jakiego celu? - Spytał Perun niewinnym tonem, ale wodnik nie zareagował na podchwytliwe pytanie i nie dał się pociągnąć za język.

     - Rozstajemy się królu - oznajmił Perepłut, nadając swemu głosowi dokładnie taki sam ironiczny ton, jakiego poprzedniego dnia używał Perun.

     - Moczary wkrótce skończą się, dochodzimy do rzeki, więc zostaniesz sam. Nie będzie już wstrętnego wodnika, ale nie przejmuj się, jeszcze się spotkamy, jeśli wszystko pójdzie dobrze...

     - Ach tak - odparł zaskoczony Perun. - Ach tak?! Tylko co dalej?! Gdzie się spotkamy i gdzie mam iść?

     - Myślę, że nie zdradzę żadnej tajemnicy, jeśli ci to powiem - rzekł utopiec, robiąc przewrotną minę. - Rzeka cię zaprowadzi... Perun zamachnął się na wodnika, ale widząc jak jego uśmiech znika, roześmiał się. - A niech cię! Paskud z ciebie, ale może jeszcze kiedyś cię polubię.

     - Ach tak? - Wodnik odetchnął z ulgą i zaburczał znacząco szturchając Łasego.

     - No dalej! Ruszamy! Perun również potrafił burczeć, nie mniej znacząco. Teraz już wszystko wróciło do normy. Ruszyli. Wodnik miał rację. Po dwóch dniach wędrówki bagniska zamieniły się w podmokłe łąki, zarośnięte trzcinami leśne jeziorka połączyły strumyki, a w końcu strumyki te rozrosły się w rzeczki, wzdłuż których podążali na południe.

     - Wkrótce będziemy na miejscu - Perepłut westchnął z ulgą, nie musiał dodawać, że nareszcie, samo westchnienie było wystarczająco wymowne. Nigdy nie lubił oddalać się zbytnio od swej siedziby, na moczarach, choć przecież wciąż był u siebie. Ta rzeczka również doń należała, ale choć jego dobra były niezwykle rozległe, większe nawet niż ziemie Welesa, sięgały aż, a może tylko, do Wielkiej Rzeki. Wielka Rzeka już nie miała pana. To ona tu rządziła i ona była panią. Kapryśną. W każdym bądź razie wodnik nigdy nie mógł się z nią dogadać. Bobry chyba zresztą też.

     Perun rozejrzał się dookoła. Rzeczka miała w tym miejscu kilka stopni i spiętrzeń. Bobry bardzo przemyślnie pobudowały swe mury obronne, jakby w obawie, że Rzeka wedrze się na ich uporządkowany ogródek i zniszczy to, co one z takim mozołem stawiały. Rozlewisk było kilka i kilka też było bobrzych żeremi, wystających ponad wodę w pobliżu tam, gdzie stały niczym wieże strażnicze przy zamkowym murze.

     W bobrzym państwie najwyraźniej przed chwilą ogłoszono alarm. Woda jeszcze falowała w wielu miejscach, ale na pierwszy rzut oka nawet bystry obserwator nie dostrzegłby żadnego z bobrów, choć zewsząd jeszcze było słychać ich ostrzegawcze pogwizdywania i werble. Dopiero po jakimś czasie, gdy już wszystko ucichło, jeden z bobrów niepotrzebnie się znowu odezwał i tylko dlatego Perunowi udało się wypatrzyć wśród sitowia jego bobrzy pyszczek i parę zaniepokojonych oczu, podejrzliwie wpatrujących się w trójkę intruzów.

     - Tu cię zostawię - oznajmił tymczasem wodnik i wskoczył do wody, natychmiast przeistaczając się w olbrzymiego szczupaka. Bobry oszalały ze strachu. Poprzedni bezruch i wyczekiwanie momentalnie zamieniły się w popłoch. W wodzie zagotowało się. Teraz dopiero można było zobaczyć, jak znakomicie bobry potrafią się maskować. W miejscach, w których wcześniej żadnego z nich Perun nie widział teraz było ich chyba kilka tuzinów.

     - Wesoło będzie - wodnik wyskoczył ponad wodę i na chwilę zawisł w powietrzu. - Trochę tu zabawię, ale tobie radziłbym pośpieszać. Właśnie żem się dowiedział, że całkiem niedawno były tu wilki - Perun już dawno przestał dziwić się, że wodnik wisi nad wodą. Cuda po prostu zdarzały się, a ten cud nie był niczym niezwykłym. Bardziej zelektryzowała go wieść o pojawieniu się wilków. Oczywiście wcale za nimi nie tęsknił, ale tego spotkania chyba można było się spodziewać. Po wielu tygodniach wędrówki przywędrował w końcu w okolice kupieckiej przystani. Nigdy tu nie był, ale dobrze wiedział, że kupcy sporą część drogi płyną rzeką. Jeśli wilki go szukały, z pewnością kontrolowały cały kupiecki szlak, ale przecież zatoczył olbrzymie koło i powinien był je zgubić. Już dawno. Nawet jeśli tu były, nie mogły wiedzieć, że on tu jest również. To przypadek, uznał w końcu Perun, znów rozglądając się wokół.

     Po wodniku nie było już nawet śladu. Zniknął bez pożegnania, ale tego można było się po nim spodziewać, dobrze chociaż, że nie rozstali się w gniewie. Perun czuł, że będzie mu wodnika brakowało, znowu został sam, nie licząc oczywiście Łasego, z którym i tak mógł tylko prowadzić jednostronny dialog, zaczął więc żałować, że nie namówił wodnika, by odprowadził go jeszcze dalej, do ujścia Wielkiej Rzeki, a może nawet do granic Turanu?

     - No cóż. W zasadzie to mogę iść nawet do Turanu, jeśli i tak nie wiem dokąd iść? A zobaczyć Turan, to przecież też coś! Tylko po co iść... jeśli można płynąć!? Turańczycy płyną, to i ja mogę! - Perun był niezmiernie zadowolony z siebie i własnego pomysłu, ale gdy zaczął głębiej zastanawiać się, jak ma tego dokonać, mina mu zrzedła. Jeszcze nigdy w życiu nie widział łodzi, ani tym bardziej statku i nie miał zielonego pojęcia, jak i czym je zbudować? Oczywiście kiedyś wypytywał kupców i na ten temat, ale to było kiedyś. Tego dnia, mimo że mózg mu niemal wyparował od intensywnego myślenia, niczego oprócz olbrzymiej tratwy z szałasem pośrodku nie potrafił sobie wyobrazić.

    

     Sami łowcy żyli na brzegu rzeki, łowili ryby, a czasem nawet kąpali się i czasem też używali niewielkich tratew, by przeprawić się przez rzekę, jednak o prawdziwej żegludze nie mieli najmniejszego pojęcia, a poza tym bali się wody i tego, co się w niej kryje, a chociaż ci, którzy przybyli do osady jeszcze w tym pokoleniu, jak Jarowit, znali i pamiętali łodzie, a nawet statki, ale przecież czym innym było widzieć, a czym innym zbudować łódź.

     Nawet Jarowit, choć się nieraz do tego przymierzał i miał niepospolity talent, zrezygnował w końcu, bo zdał sobie sprawę, że to nie tylko kwestia wiedzy, ale również odpowiednich narzędzi, a tych przecież nie posiadał. Perun zaś, choć przywoływał w pamięci całe szeregi słów, takich właśnie jak fale, bałwany, grzywacze, plaża, żagle, pokład, ster, czy kil, jakby samo ich brzmienie miało w jego wyobraźni namalować obrazy rzeczy, których nigdy jego oczy nie widziały, w tym samym miejscu stanął przed wielkim murem niemożliwości. Może gdyby był magiem, po serii zaklęć, nastąpiłoby coś w rodzaju wielkiego „puf” i z dymu i ognia wyłoniłby się wspaniały okręt i to dokładnie w tej samej chwili, ale Perun nie był magiem, a do tego nie miał zupełnie pojęcia, jak okręt wygląda.

     Cały tydzień zabrała mu budowa czegoś, co tratwą z trudem tylko można było nazwać, choć oczywiście on sam z końcowego efektu był niezmiernie zadowolony. Mniejsze zadowolenie wykazywały bobry Perun bowiem ukradł im sporą część ściętych drzew, które przygotowały na budowę kolejnej zapory. Drewniane bale połączył razem wikliną i powrozami z sitowia, a na środku tej pływającej kładki postawił niewielki, kryty liśćmi szałas, mający go chronić przed deszczem, zaś przed jego wejściem umiejscowił wyłożone gliną palenisko. Sterem miała być długa żerdź, umocowana z tyłu tratwy, dwie inne, po bokach, były czymś w rodzaju wioseł, którymi Perun odpychał się od brzegu i dna podczas pierwszej próby przybrzeżnej żeglugi.

     Wszystko przedstawiało się wspaniale, ale tylko do chwili, aż na tratwę nie wstąpił Łasy. Pod jego ciężarem tratwa bardzo szybko zaczęła się zanurzać, coraz głębiej i głębiej, a potem rozpadła na części pierwsze. Po raz kolejny okazało się, że kradzione nie tuczy. Na szczęście nie odpłynęli zbyt daleko. Nie obyło się jednak bez kąpieli.

     Bobry podpatrujące wszystko z bezpiecznej odległości musiały mieć niezłą zabawę, no a Perun, jak to Perun, najpierw wściekł się, aby zaraz potem zupełnie się zniechęcić, nie tylko do żeglugi, ale i do dalszej wędrówki. Przemoczony usiadł nad wodą i nienawistnie zaczął wpatrywać się w pływające resztki swego okrętu. Siedział tak aż do wieczora, a potem rozpalił ognisko i położył się spać. Nie chciał już niczego przemyśliwać, chciał tylko zapomnieć, albo nawet usnąć snem wiecznym. Jednak następnego ranka już wiedział, co zrobić?

     Sen uspokoił go i podsunął nowy pomysł, kto wie, czy nawet nie lepszy? Oczywiście było w nim wiele statków, które zatonęły i to szybciej niż jego własny, ale były w nim także statki turańskie, oraz... statki i łodzie kupców, które tamci pozostawili gdzieś w okolicy. W pobliżu! Perun żałował, że wcześniej o tym nie pomyślał. Zmarnował wiele dni i odwalił sporo zbytecznej roboty.

     Jedynie bobry wydawały się być z takiego obrotu sprawy zadowolone i tylko obecność wodnika nie dawała im spokoju. Perepłut wciąż jeszcze gdzieś musiał tu być, bo co rusz w różnych częściach bobrzego państwa wybuchała panika. Musiał się rzeczywiście dobrze bawić i najwyraźniej już zapomniał o Perunie, który nie oglądając się na nic ruszył do ujścia rzeki, przecież gdzieś tam, na brzegu Wielkiej Rzeki, czekając na niego, spokojnie leżały sobie łodzie Turańczyków.

     Jak słusznie Perun podejrzewał, kupcy pozostawili je w dole rzeki, poniżej tego miejsca. Oni również omijali z daleka bagniska, skręcali na wschód, w stronę gór, a potem, idąc na północny wschód, zmierzali prosto do osady. Mniej więcej w połowie drogi napadły na nich wilki. Perun zatoczył wielkie koło, ale dzięki temu nie spotkał go los turańskich kupców. Dzięki temu też spotkał Dziewannę. Nie żałował więc zmarnowanego czasu, a poza tym, z jego punktu widzenia nie był to wcale czas zmarnowany. Były to najszczęśliwsze chwile w jego życiu. Pamiętał też o przepowiedni Swantochy. Jego przeznaczenie właśnie tutaj miało się wypełnić, musiał więc zatoczyć kolejne koło. Jeszcze nie wiedział jak wielkie, ale już rozumiał, że musi się pospieszyć. Nie wiedział, co go czeka na końcu tej drogi, nie wiedział, co go spotka po drodze, jednak znał już nagrodę. Jej włosy miały przedziwny, niepowtarzalny zielonkawy blask.